„Usprawiedliwienia”, podsumowania i wnioski.
Gdy czyta się opis funkcjonowania powiatu G, mimowolnie pojawia się podejrzenie monstrualnej korupcji i skrajnej demoralizacji pracowników lokalnych instytucji. W naszej opinii nie jest to ocena słuszna. Nie trzeba mieć wcale złych intencji aby narobić niezłego bigosu. Wystarczy tylko zostać obarczonym zadaniem przekraczającym możliwości.
Lokalnych funkcjonariuszy najwyraźniej obciążono zadaniem uporządkowania rejestrów dotyczących nieruchomości. A to zupełnie tak jakby herkulesowe zadanie powierzyć komuś kto nie jest bynajmniej herkulesem i nie ma nawet ułamka jego niezwykłych zdolności. Bo nie oszukujmy się w instytucjach powiatowych raczej nie znajdziemy wybitnych specjalistów od ustalania praw własności zamotanych w wydarzenia historyczne.
Zadanie więc było niemożliwe do wykonania, i to bynajmniej nie tylko dlatego, że lokalni funkcjonariusze państwowi maja problemy z czytaniem dokumentów (o co ich trudno nie podejrzewać), ale również z powodów..... nie do końca od nich zależnych
1. Nieznajomość terenu.
Początkowo nie mogliśmy wyjść ze zdumienia, ze w kilkunastotysięcznym miasteczku w którym wszyscy znają się niemalże jak łyse konie wiedzą o znacznej części miasta wydaje się być białą plamą. Gdy jednak liznęliśmy trochę historii przestało nas to dziwić,
Miasteczko M jest bowiem przedwojennym letniskiem w którym po wojnie ulokowano bodajże 3 fabryki. Ma również bogatą historię konspiracji, bowiem w czasach II wojny światowej uznano, ze teren porośnięty lasem na którym z rzadka znajdują się piękne letniskowe wille (posadowione na dużych niegrodzonych działkach) jest dobrym miejscem na działalność konspiracyjną. Tym bardziej, że przez tą urocza i tajemnicza miejscowość przechodziła ważna linia kolejowa. Ulokowano wiec tutaj ważną placówkę konspiracyjną. Po wojnie w miasteczku wytworzyły się niejako dwa światy. Jeden - to świat ludzi z fabryk. Był to uporządkowany świat ludzi z nowo stawianych bloków, w większości napływowych którzy żyli "po bożemu". Był też świat "ludzi z willi", który niewątpliwie byłby interesującym obiektem badań dla każdego socjologa. W czasach głodu mieszkaniowego pierwszych powojennych lat zakwaterowywano pracowników fabryk w starych willach. Niejednokrotnie dokwaterowując ich niezbyt zachwyconym właścicielom lub współwłaścicielom. (czy tez osobom się za takich właścicieli podających, bo w okresie powojennej zawieruchy w miasteczku, które było w czasie wojny ważną placówką konspiracyjną takiej ewentualności w zasadzie także wykluczyć nie można). Jednak warunki życia w tych obiektach na siłę podzielonych na maleńkie mieszkanka ze wspólną kuchnia, łazienka etc nie były najlepsze. Toteż co zaradniejsi przeprowadzali się do lepszych warunków jakie oferowały bloki. Pozostawał element mniej zaradny, często obciążony różnymi problemami np alkoholiźmie. Równie wielki był eksodus właścicieli, którzy gnieździli się w tym co pozostało po tym jak władza ludowa dokwaterowała na ich własności po kilka rodzin. Ci mniej zaradni żyli często ze stopniowej wyprzedaży swoich gruntów czyli wielkich działek na których władza ludowa nigdy nie położyła łapy. Za to duże działki, które można było wynająć (a być może nawet kupić) i bliskość dużego ośrodka przyciągały tzw inicjatywę prywatną, która w ówczesnych warunkach ustrojowych działała często na granicy obowiązującego wówczas prawa i była ostro infiltrowana przez bezpiekę.
Na skutek opisanych procesów pod koniec PRL-u miasteczko M nie było w praktyce jednym miastem tylko dwoma rożnymi światami, która się nawzajem nie znały i mamy wrażenie, że głęboko sobą pogardzały. Po 1989 roku "świat willi" zaczął się rozpływać, a wraz z nim pamięć o nim.
2. Bałagan historyczny
Mówiąc o bałaganie historycznym zdecydowaliśmy się litościwie pominąć, to co z reguły nasuwa się na myśl, gdy się o tym myśli czyli wybrakowana dokumentacja czy niestarannie prowadzone rejestry. To wszystko oczywiście jest w miasteczku M i to być może nawet w nadprogramowej skali. Nie jesteśmy bowiem pewni czy "wędrujące ulice" są lokalna specjalnością czy też częścią powszechnie występujących historycznych zaszłości. Zjawisko "wędrujących ulic" wynika z faktu, ze przed wojna miasteczko posiadało w znakomitej większości drogi gruntowe przy których znajdowały się niegrodzone posesje. O przemieszczenie takich ulic jest łatwo, szczególnie w tedy, gdy znaczną część właścicieli wygna z ich nieruchomości wojna, a po ulicach przetacza się ciężki sprzęt wojskowy.
Ze skali bałaganu jaki mógł panować w rejestrach miasteczka M zdaliśmy sobie sprawę jednak dopiero gdy ustaliliśmy, że we wczesnych latach 1970-tych w ramach tzw modernizacji ewidencji gruntów przerysowano mapę miasta. Na jakiej podstawie? Na chwile obecna możemy się tylko domyślać. Jednak przerysowanie mapy miasta, które powstało w wyniku planowanej parcelacji na działki o regularnych kształtach i zbliżonej powierzchni na coś co przypominało groch z kapustą wskazuje na jakiś dziwny proces, chyba nie do końca bazujący na tym co się działo w terenie i co można znaleźć w lokalnych archiwach.
Właśnie ta cecha i zbieżność w czasie sprawiają, ze zaczynamy podejrzewać, ze spływające umowy indeminizacyjne mogły mieć w tym spory udział..
3. Willa a willa.
Być może nasze przekonanie, ze wadliwość ustalań praw własności (czyli prawa do roszczeń odszkodowawczych) w trakcie procesu indeminizacyjnego miała znaczny wpływ na wygenerowanie bałaganu, ale bałagan jaki panuje w dokumentacji dotyczącej tego procesu nie może napełniać zaufaniem.
Tym bardziej, ze nie musiało dochodzić nawet do oszustw indeminizacyjnych, aby proces ten mógł się stać przyczyną niezłego zamieszania wokół praw własności. Wystarczyło chociażby "usprawiedliwione niechlujstwo". Piszemy "usprawiedliwione" bowiem trudno oczekiwać od funkcjonariusza innego państwa aby orientował się w subtelnościach miasteczka M i zwracał uwagę na szczegóły, których nie tylko znaczenia ale nawet istnienia nie mógł podejrzewać.
Weźmy dla przykładu coś co nawet nas zaskoczyło. Willa to nie tylko "wolno stojący większy budynek mieszkalny, jednorodzinny, powiązany zwykle z ogrodem" (definicja z wikipedii). Przynajmniej w miasteczku M "willa" to był zbiór parcel (niekoniecznie zabudowanych i niekoniecznie sąsiadujących) dla których była prowadzona jedna księga hipoteczna. Parcele te pierwotnie miały jednego właściciela, ale gdy któraś z nich zastała sprzedana - to niekoniecznie wydzielano ją do innej księgi hipotecznej (co jak podejrzewamy pociągało za sobą konkretne koszty). Częstokroć ograniczano się tylko do zrobienia adnotacji o zmianie właściciela. Innymi słowy nazwa willa Y może dotyczyć nawet kilkunastu parceli należących czasami już do różnych właścicieli, a jedyną rzeczą, która je łączy jest to , że w wyniku pierwotnej parcelacji zostały wydzielone do jednej księgi hipotecznej "willa Y"
Toteż nie było nic niewłaściwego w wypłaceniu odszkodowania panu X za willę Y ( o ile oczywiście wylegitymował się aktualnym prawem własności). Tylko później mógł powstać problem z lokalizacja tego za co odszkodowanie wypłacono (czyli tego co przeszło na własność Skarbu Państwa w wyniku tego procesu). Szczególnie jeżeli nie zachowała się księga hipoteczna, bo wówczas ustalenie których parcel ujawnionych w księdze wieczystej Y odszkodowanie dotyczyło mogło być naprawdę trudne do ustalenia. Tym, bardziej, ze do pewnego momentu posesje w miasteczku M nie były numerowane, tylko identyfikowane przez swoje unikalne nazwy.
Sama numeracja może też być przyczyną niezłego zamieszania. Już w latach 1930-tych do parceli przypisano numery. Od razu wprowadzono przy tym pewne zamieszanie bo wszystkie parcele narożne otrzymały po dwa numery przypisane do dwóch ulic, a jeśli trafi się parcela która sąsiaduje z trzema ulicami to dostawała numerów trzy. Numeracji tej nie zmieniano przez dłuższy okres czasu pomimo iż parcele były dzielone. Prowadziło to do takich paradoksów, że na przykład nr 21 przy ul K (czyli dawny adres naszej nieruchomości) przypisywany był 3 nieruchomościom pochodzącym z oryginalnej parceli 21, czasami z różnymi literkami, czasami bez... A po zmianie numeracji w w latach 1990-tych numer ten otrzymała nieruchomość położona na drugim końcu ul K. Innymi słowy istny numerologiczny kogel-mogel.
4. Sąd Najwyższy nie pomaga......
Musimy obiektywnie przyznać, że aby się w tym całym bałaganie rozeznać trzeba mieć nie tylko bardzo szczególne kwalifikacje (o które co tu dużo mówić jest raczej trudno) i dobra znajomość terenu (której w lokalnych instytucjach również brakuje), ale również jakieś punkty odniesienia. Przez punkty odniesienia rozumiemy dokumenty i rejestry, które mają domniemanie wiarygodności dopóty nie wykaże się w jawnym postępowaniu sądowym ich wadliwości. Takie dokumenty i rejestry są punktem startowym dla dokonywania wszelkich ustaleń. Bez ich istnienia procesowi porządkowania historycznych zaszłości (jak eufemistycznie nazywa się pospolity bałagan w rejestrach) nie podołałby nawet Herkules.
Za likwidowanie tych punktów odniesienia zabrał się jednak w lutym 1989 roku Sąd Najwyższy ustalając w swojej uchwale, ze dział I-O (czyli tego opisującego jak wygląda nieruchomość i gdzie się znajduje ) nie ma domniemania wiarygodności. Jak już wielokrotnie tłumaczyliśmy - wysadziło to efektywnie cały system ksiąg wieczystych w powietrze. Bowiem posiadanie domniemania wiarygodności przez dział I-O oznacza, że aby zakwestionować przypisanie księgi wieczystej do konkretnego kawałka gruntu trzeba wykazać w jawnym postępowaniu sądowym, ze stan faktyczny jest inny. Jeżeli dział I-O nie ma domniemania wiarygodności - to nie trzeba niczego wykazywać. Ponieważ według innej ustawy podstawą do wpisów w tym dziale są dane z ewidencji gruntów - wystarczy tylko przedstawić pokazać jakiś dokument pochodzący z tej ewidencji i wskazujący, że jest inaczej. I to bynajmniej nie w jawnym postępowaniu sądowym. Mówiąc po prostu po pozbawieniu domniemania wiarygodności działu I-O, aby "usunąć" księgę wieczystą z danej nieruchomości wystarczy wprowadzić wadliwy dokument do ewidencji gruntów. A o tym, że celuje w tym proces zwany "modernizacją" pisaliśmy w Dzienniku....
Pomijając te dywagacje na temat kryminogennego charakteru uchwały Sądu Najwyższego z 1989 roku, zauważyć należy, że największa szkoda jaka poczyniła jest to, ze księgi wieczyste przestały być wiarygodnym odniesieniem dla procesu porządkowania "zaszłości historycznych" związanych z prawem własności. Nie są nim też dane z ewidencji gruntów, bo pomijając już fakt, że znajdują się w niej dokumenty o sprzecznej treści - to domniemanie wiarygodności nie obejmuje informacji o właścicielach zawartych w tej ewidencji.
Po narobieniu takiego bigosu nie do końca już nawet wiadomo jaki status mają akty notarialne np przeniesienia własności - są w końcu sporządzane na podstawie zapisów ksiąg wieczystych i wypisów z ewidencji gruntów.....
5. Nie pomagają również inne instytucje.
Skoro dane z ewidencji gruntów (nie tylko wypis!!) są podstawa dla uaktualnienia wpisu w księdze wieczystej to ich wprowadzanie powinno być pod ścisłą kontrolą. Tymczasem o wprowadzaniu zmian nie trzeba nawet informować właściciela.... Oczywiście informację o każdej zmianie przesyła się do szeregu instytucji. Jak możemy wyczytać rozporządzenie Ministra Rozwoju Regionalnego i Budownictwa z 29 marca 2001 r.
"?49. 1. O dokonanych zmianach w danych ewidencyjnych starosta zawiadamia:
1) organy podatkowe — w wypadku zmian danych mających znaczenie dla wymiaru podatków: od nieruchomości, rolnego i leśnego,
2) wydział ksiąg wieczystych właściwego miejscowo sądu rejonowego — w wypadku zmian danych objętych działem I ksiąg wieczystych,
3) właściwe miejscowo jednostki statystyki publicznej — w wypadku zmian w cechach adresowych nieruchomości oraz dopisywania i wykreślania budynków,
4) osoby i jednostki organizacyjne, na których wniosek lub zgłoszenie zmiana została wprowadzona."
Jak się łatwo zorientować nie ma wśród nich osób ujawnionych w ewidencji jako właścicieli danego obiektu. No cóż nie widzimy lepszego sposobu, aby wysadzić wiarygodność całego rejestru w powietrze. Z czego chyba lokalnie zdaje sobie sprawę wiele osób skoro jeden z funkcjonariuszy bodajże nadzoru budowlanego poinformował nas otwarcie, ze zapisy ewidencji gruntów mają "charakter informacyjny", a nie wiążący.
6. Strategie porządkowania?
Kiedyś zadaliśmy sobie trud i zaczęliśmy się zastanawiać co byśmy zrobili na miejscu lokalnego funkcjonariusza państwowego gdybyśmy musieli ustalić stan prawny jakiejś nieruchomości. Zakładając, że nie znamy terenu i nie jesteśmy zbyt biegli w czytaniu dokumentacji i do tego nasz czas jest bardzo ograniczony. Trudno by nam się było oprzeć na księgach wieczystych, bo one wiszą na ewidencji gruntów, której dane nie zawsze muszą wytrzymywać konfrontację z właścicielem. Najbezpieczniejsza opcją wydają się dokumenty wystawione przez inne instytucje państwowe, które już coś "ustaliły" (lub wydaje się, ze coś ustaliły) . A jeżeli "ustaliły" one , że prawo do nieruchomości ma Skarb państwa to w ogóle Bingo. W końcu nikt nie pociągnie funkcjonariusza państwowego do odpowiedzialności za działanie w interesie Skarbu Państwa. A jeśli prawa Skarbu Państwa opierają się na wypłaceniu odszkodowania w ramach umowy indemizacyjnej to podwójne bingo. W końcu są to "papiery" potwierdzone przez dwa państwa - wydaja się więc być bezpieczna opcją.
Oczywiście ten scenariusz jest czysto hipotetyczny i podszyty duża doza ironii, ale czy możemy mieć gwarancje, że "ustalanie praw własności" nie odbywa się w powiecie w taki właśnie sposób skoro co pewien czas wychodzą takie sprawy jak nasza?
7. Podsumowanie
Cały ten przydługi opis trudnej sytuacji funkcjonariusza lokalnej instytucji państwowej obarczonego zadaniem uporządkowania / ustalenia stanu prawnego nieruchomości nie ma na celu bynajmniej usprawiedliwiania kogokolwiek. Nie ma bowiem usprawiedliwienia dla nie zauważenia, ze jeżeli "ustalenia" odnośnie stanu prawnego nieruchomości są sprzeczne nie tylko z zapisami wszystkich rejestrów , kompletem aktów notarialnych i do tego jeszcze ze stanem faktycznym, to z tymi "ustaleniami" jest coś nie tak. W naszej opinii osoby, które okazały się niezdolne do wyciągnięcia takich wniosków być może mają kwalifikacje do utrzymywania porządku na okolicznych skwerach, ale zdecydowanie nie powinny mieć przyzwolenia na bawienie się pieczątkami instytucji państwowych.
Tym niemniej w naszej opinii ich niekompetencja blednie w porównaniu z tą, jaka zagnieździła się w instytucjach nadrzędnych, których głównym obowiązkiem jest korygowanie działań instytucji powiatowych a nie przyjmowanie za prawdę objawiona najbardziej ewidentnych bzdur, które wyprodukował powiat. Jeżeli funkcjonariusze instancji nadrzędnych nie czuja się intelektualnie zdolni do zakwestionowania tego co sobie w powiecie wymyślą, to może należy im po prostu oficjalnie nadać tytuł powiatowych klakierów, aby ich okazale brzmiące tytuły nie wprowadzały nikogo w błąd. Jeszcze większa granda jest załatwianie wszystkiego "między sobą" bez oficjalnego poinformowania obywatela (czyli np nas) dlaczego nie uznaje się jego praw własności.
Jednak nawet to blednie w porównaniu z niekompetencja osób stanowiących lub interpretujących prawo. Konsekwencje zdjęcia z działu I-O domniemania wiarygodności przewidzieć potrafiłby nawet średnio-rozgarnięty gimnazjalista. Podobnie zresztą jak konsekwencje zdjęcia obowiązku informowania właściciela o wszelkich zmianach dokonywanych w rejestrach w zakresie dotyczącym jego własności. Natomiast konsekwencje zapewnienia całkowitej bezkarności funkcjonariuszom państwowym, bez względu na to jaką bzdurę poświadczą podejrzewamy, że przewidziałby nawet przedszkolak.
No cóż. Jak pisaliśmy już wcześniej w instytucjach państwowych, szczególnie tych najwyższego szczebla nie zatrudnia się ani średnio-rozgarniętych gimnazjalistów, ani przedszkolaków.
8. Wnioski
Gdy kilka lat po zakupie nieruchomości okazało się, ze nasze prawa nie są respektowane - zbaranieliśmy. Jeszcze bardziej zbaranieliśmy gdy okazało się, że nie respektowanie naszych praw ma zadziwiający charakter - to znaczy nie uznaje się, że na miejscu naszej nieruchomości .... jest nasza nieruchomość. I to pomimo iż ona nie tylko jak najbardziej stoi to jeszcze jest naprawdę dobrze udokumentowana.
Początkowo wierzyliśmy, że to musi być jakaś pomyłka i szukaliśmy czegokolwiek co dawałoby podstawy dla istnienia jakichkolwiek wątpliwości. Jednak zamiast konkretnych faktów znajdowaliśmy coraz więcej patologii w funkcjonowaniu instytucji państwowych. Punktem wspólnym tych patologi wydaje się być skrajna niekompetencja osób zatrudnianych w instytucjach państwowych.
Skrajna niekompetencja w instytucjach państwowych jest zbyt wielka pokusą dla cwaniaczków różnego kalibru by mogła długo leżeć odłogiem.
Jaka jest świadomość w poszczególnych instytucjach, że są one wykorzystywane jako, co tu dużo mówić narzędzie pozwalające na bezkarne naruszanie prawa (oczywiście w rozumieniu obowiązujących ustaw) ? Czy naprawdę w aparacie państwowym są zatrudniani ludzie, którzy są aż tak monstrualnie głupi aby pozwolić na zaistnienie sytuacji w której aparat państwowy przez kilka już lat zajmuje się uwiarygadnianiem, ze na miejscu niewielkiej nieruchomości znajduje się coś innego niż pokazuje dokumentacja z prawie 100-letnia ciągłością oraz istniejący stan faktyczny? I to pomimo iż nie ma na potwierdzenie tego zdumiewającego faktu nic co można byłoby dołączyć do akt sprawy czy chociażby pokazać? Niestety coraz więcej okoliczności wskazuje na to, że odpowiedź może być twierdząca.
Jest to cokolwiek zaskakujące rozwiązanie zagadki braku uznawania naszych dobrze udokumentowanych praw do zakupionej, przy zachowaniu należnej staranności nieruchomości. Pozostaje już tylko wyjaśnienie kilku kosmetycznych drobiazgów. Czym zajmiemy się na kolejnych podstronach Dziennika VIII