Część pierwsza czyli co to jest Polska B.
|
|
Wypada napisać co to jest Miejscowy Plan Zagospodarowania Przestrzennego. Otóż jest to dokument,który mówi, co na danym terenie można budować, a co nie. Na przykład tylko autostrady, albo tylko tajne więzienia CIA, albo tylko domki jednorodzinne. W naszym przypadku napisane było, że tylko domki jednorodzinne i to z rzadka (chronione wartości kulturowe. przyrodnicze i takie tam). Tymczasem sąsiadujący z nami klasztor żeński (który w tym miejscu serdecznie pozdrawiamy) postanowił wybudować sobie duży obiekt usługowy.
Jakby nie patrzeć obiekt usługowy domkiem jednorodzinnym nie jest, więc teoretycznie ten pomysł powinien zostać klasztorowi żeńskiemu wybity z głowy przez ich kościelnych zwierzchników (którzy nie będą chcieli przecież sprawiać wrażenia, że wymuszane są dla kościoła jakieś pozaprawne przywileje) , oraz przez urzędników (którzy jako reprezentanci świeckiego państwa prawa stoją na straży europejskich wartości równości, sprawiedliwości i takich tam).
Kościelnymi zwierzchnikami żeńskiego klasztoru nie będziemy się dalej zajmować. Dość powiedzieć, że ich dotychczasowy brak należnej interwencji w sprawie budzi w nas głęboki niesmak.
Zajmiemy się natomiast urzędnikami czyli reprezentantami świeckiego państwa prawa, którzy stoją na straży europejskich wartości równości, sprawiedliwości i takiej tam... jak się później okazało zwykłej ściemy.
Przede wszystkim specjalną wzmiankę chcielibyśmy poświęcić tutaj Pani Naczelnik (która pieszczotliwie nazwaliśmy Świętym Inkwizytorem). Pani Naczelnik z umocowania Starosty, czyli w jego imieniu, pilnuje, aby w powiecie budowano jak należy.Teoretycznie praca Pani Naczelnik polega na wydawaniu pozwolenia na budowę, po sprawdzeniu czy planowana inwestycja jest zgodna z szeregiem przepisów.
W praktyce mieliśmy wrażenie, że praca Pani Naczelnik polega na wydaniu pozwolenia na budowę dla inwestycji klasztoru żeńskiego niezależnie czy jest zgodna z jakimikolwiek przepisami. Ponadto Pani Naczelnik zajęła się pacyfikowaniem protestujących lucyferów (czyli nas) oświadczając gromkim głosem, że nasze protesty są bezsensowne bo przecież chodzi o to, żeby zakonowi żeńskiemu było dobrze (a przynajmniej my to tak zrozumieliśmy)
Spacyfikować się nie daliśmy,co jak się domyślamy było kolejnym faux pas, więc Pani Naczelnik machnęła na nas ręką i wydała pozwolenie na budowę w którym stwierdziła, że wszystko jest zgodne z przepisami bo klasztor żeński nie planuje garażowania samochodów ciężarowych (tłumacząc na ludzki wszystko okey dopóki TIR tu nie stał).
I wtedy popełniliśmy kolejne faux pas, które przypieczętowało naszą lucyferą opinię. Zaskarżyliśmy pozwolenie na budowę Pani Naczelnik i co gorsza wygraliśmy w bezbożnym stołecznym sądzie.
Co prawda wyrok sądu nie był dla nas kompletnie satysfakcjonujący, bowiem sąd uchylając decyzje Pani Naczelnik w uzasadnieniu napisał rzeczy, z których wynikało, ze Pani Naczelnik miała rację nie udostępniając nam akt sprawy i nie ma również nic zdrożnego w podejmowaniu decyzji na podstawie dokumentacji mówiąc oględnie niekompletnej etc.
Przyszło nam nawet do głowy, że być może miłościwie nam panujący chcą konserwowania Polski B kosztem wielkomiejskiej zarazy tylko niezręcznie jest im to wprost powiedzieć (no bo oficjalnie to mamy w końcu nowoczesność, świeckość, europejskość i inną taką tam... ściemę). Jak rozumiemy jednak uchylenie decyzji Pani Naczelnik nie satysfakcjonowało także prowincjonalnej Świętej Inkwizycji.
Jakby nie patrzeć obiekt usługowy domkiem jednorodzinnym nie jest, więc teoretycznie ten pomysł powinien zostać klasztorowi żeńskiemu wybity z głowy przez ich kościelnych zwierzchników (którzy nie będą chcieli przecież sprawiać wrażenia, że wymuszane są dla kościoła jakieś pozaprawne przywileje) , oraz przez urzędników (którzy jako reprezentanci świeckiego państwa prawa stoją na straży europejskich wartości równości, sprawiedliwości i takich tam).
Kościelnymi zwierzchnikami żeńskiego klasztoru nie będziemy się dalej zajmować. Dość powiedzieć, że ich dotychczasowy brak należnej interwencji w sprawie budzi w nas głęboki niesmak.
Zajmiemy się natomiast urzędnikami czyli reprezentantami świeckiego państwa prawa, którzy stoją na straży europejskich wartości równości, sprawiedliwości i takiej tam... jak się później okazało zwykłej ściemy.
Przede wszystkim specjalną wzmiankę chcielibyśmy poświęcić tutaj Pani Naczelnik (która pieszczotliwie nazwaliśmy Świętym Inkwizytorem). Pani Naczelnik z umocowania Starosty, czyli w jego imieniu, pilnuje, aby w powiecie budowano jak należy.Teoretycznie praca Pani Naczelnik polega na wydawaniu pozwolenia na budowę, po sprawdzeniu czy planowana inwestycja jest zgodna z szeregiem przepisów.
W praktyce mieliśmy wrażenie, że praca Pani Naczelnik polega na wydaniu pozwolenia na budowę dla inwestycji klasztoru żeńskiego niezależnie czy jest zgodna z jakimikolwiek przepisami. Ponadto Pani Naczelnik zajęła się pacyfikowaniem protestujących lucyferów (czyli nas) oświadczając gromkim głosem, że nasze protesty są bezsensowne bo przecież chodzi o to, żeby zakonowi żeńskiemu było dobrze (a przynajmniej my to tak zrozumieliśmy)
Spacyfikować się nie daliśmy,co jak się domyślamy było kolejnym faux pas, więc Pani Naczelnik machnęła na nas ręką i wydała pozwolenie na budowę w którym stwierdziła, że wszystko jest zgodne z przepisami bo klasztor żeński nie planuje garażowania samochodów ciężarowych (tłumacząc na ludzki wszystko okey dopóki TIR tu nie stał).
I wtedy popełniliśmy kolejne faux pas, które przypieczętowało naszą lucyferą opinię. Zaskarżyliśmy pozwolenie na budowę Pani Naczelnik i co gorsza wygraliśmy w bezbożnym stołecznym sądzie.
Co prawda wyrok sądu nie był dla nas kompletnie satysfakcjonujący, bowiem sąd uchylając decyzje Pani Naczelnik w uzasadnieniu napisał rzeczy, z których wynikało, ze Pani Naczelnik miała rację nie udostępniając nam akt sprawy i nie ma również nic zdrożnego w podejmowaniu decyzji na podstawie dokumentacji mówiąc oględnie niekompletnej etc.
Przyszło nam nawet do głowy, że być może miłościwie nam panujący chcą konserwowania Polski B kosztem wielkomiejskiej zarazy tylko niezręcznie jest im to wprost powiedzieć (no bo oficjalnie to mamy w końcu nowoczesność, świeckość, europejskość i inną taką tam... ściemę). Jak rozumiemy jednak uchylenie decyzji Pani Naczelnik nie satysfakcjonowało także prowincjonalnej Świętej Inkwizycji.
Epizod drugi czyli o tym co można sobie kupić na prowincji.
Podczas gdy prowincjonalna Święta Inkwizycja życzyła nam wszystkiego najgorszego my nieświadome niczego lucyfery żyliśmy sobie starając się wreszcie doprowadzić nasze mieszkanko w starej willi do stanu w którym moglibyśmy wreszcie w nim zamieszkać.
Sprawa nie była łatwa, bo po kilku miesiącach okazało się, że stan całego domu był delikatnie mówiąc niedostateczny. Do tego okazało się, że stopień zagrzybienia domu powoduje objawy alergiczne u jednego z Ćwoków. Aby można było w nim zamieszkać na stałe trzeba było doprowadzić cały dom do stanu należnego. Z tym jak się okazało jest pewien kłopot, bo posiadacze pozostałych części chcieli się wyprowadzić, a nie remontować. Cóż problemy z pozostałymi współwłaścicielami wchodziły w cenę. Po przemyśleniu sprawy doszliśmy do wniosku, ze najrozsądniej będzie przeczekać. W końcu mieliśmy jeszcze 30 metrowe mieszkanie w Warszawie. Lepiej rok przepękać niż marnować czas na spory, których można uniknąć. Tym bardziej, ze przy domu był kawał ziemi wyglądający jak śmietnik, który w założeniu powinien być ogrodem. Postanowiliśmy więc zacząć porządkowanie posesji od niego.
Szybko jednak okazało się, że są jeszcze inne problemy. Budynek był pierwotnie parterowym budynkiem z niezagospodarowanym poddaszem. W czasie późniejszym na strychu zrobiono dwa mieszania. Z czego jak się wkrótce dowiedzieliśmy jedno nielegalnie. Jakość prac..... no cóż. Mieliśmy wrażenie, że izolacja akustyczna i wentylacja nie istniały. Do tego skrzypiące legary w podłodze na poddaszu (a naszym suficie). Podsumowując okazało się, że żyjemy we wspólnej przestrzeni zapachowo-akustycznej z obcymi ludźmi. Zaczęliśmy się więc zastanawiać kto i jakim cudem wydał pozwolenie na wydzielenie lokali mieszkalnych w budynku w oczywisty sposób do tego nieprzystosowanym. Byliśmy podkurzeni, ale jeszcze mieliśmy nadzieje na pokojowe załatwienie sprawy. Dwa lata później wysupłaliśmy pieniądze (z trudem) na wykup pierwszego mieszania na strychu. Zapłaciliśmy przez nos, jednak byliśmy zadowoleni bowiem rozwiązało to problem skrzypiącego sufitu w części pomieszczeń.
Na zakup mieszkania nad nami zdecydowaliśmy się jeszcze z jednego powodu. Odczyny alergiczne zaczęły nasiliły się do tego stopnia, że ok kilkanaście minut po wejściu do budynku z nosa po prostu ciekło. Myśleliśmy, że mając 5/6 budynku i pokrywając 5/6 kosztów remontu uzyskanie zgody na remonty będzie formalnością. Jednak się myliliśmy. Posiadaczka trzeciego lokalu nie chciała remontów, chciała natomiast sprzedać mieszkanie za okrągłą sumkę. Ile może być warte 26 metrów samowoli budowlanej w której dostęp do kuchni (a z kuchni wprost do łazienki) jest przez wspólna klatkę schodową? Jak się okazało tyle co apartament w Warszawie. Może byliśmy podejrzliwi, ale dla nas pachniało to szantażem. Nie mogąc mieszkać w posiadanym mieszkaniu zdecydowaliśmy się na wejście na tzw 'drogę urzędową' ..czekaliśmy tylko na koniec ciąży właścicielki (w którą właśnie sobie zaszła). I tu spotkała nas niespodzianka. Okazało się, że właścicielka znalazła nabywcę na swój lokal. I tak w naszym życiu pojawiła się pani Sąsiadka.
Sprawa nie była łatwa, bo po kilku miesiącach okazało się, że stan całego domu był delikatnie mówiąc niedostateczny. Do tego okazało się, że stopień zagrzybienia domu powoduje objawy alergiczne u jednego z Ćwoków. Aby można było w nim zamieszkać na stałe trzeba było doprowadzić cały dom do stanu należnego. Z tym jak się okazało jest pewien kłopot, bo posiadacze pozostałych części chcieli się wyprowadzić, a nie remontować. Cóż problemy z pozostałymi współwłaścicielami wchodziły w cenę. Po przemyśleniu sprawy doszliśmy do wniosku, ze najrozsądniej będzie przeczekać. W końcu mieliśmy jeszcze 30 metrowe mieszkanie w Warszawie. Lepiej rok przepękać niż marnować czas na spory, których można uniknąć. Tym bardziej, ze przy domu był kawał ziemi wyglądający jak śmietnik, który w założeniu powinien być ogrodem. Postanowiliśmy więc zacząć porządkowanie posesji od niego.
Szybko jednak okazało się, że są jeszcze inne problemy. Budynek był pierwotnie parterowym budynkiem z niezagospodarowanym poddaszem. W czasie późniejszym na strychu zrobiono dwa mieszania. Z czego jak się wkrótce dowiedzieliśmy jedno nielegalnie. Jakość prac..... no cóż. Mieliśmy wrażenie, że izolacja akustyczna i wentylacja nie istniały. Do tego skrzypiące legary w podłodze na poddaszu (a naszym suficie). Podsumowując okazało się, że żyjemy we wspólnej przestrzeni zapachowo-akustycznej z obcymi ludźmi. Zaczęliśmy się więc zastanawiać kto i jakim cudem wydał pozwolenie na wydzielenie lokali mieszkalnych w budynku w oczywisty sposób do tego nieprzystosowanym. Byliśmy podkurzeni, ale jeszcze mieliśmy nadzieje na pokojowe załatwienie sprawy. Dwa lata później wysupłaliśmy pieniądze (z trudem) na wykup pierwszego mieszania na strychu. Zapłaciliśmy przez nos, jednak byliśmy zadowoleni bowiem rozwiązało to problem skrzypiącego sufitu w części pomieszczeń.
Na zakup mieszkania nad nami zdecydowaliśmy się jeszcze z jednego powodu. Odczyny alergiczne zaczęły nasiliły się do tego stopnia, że ok kilkanaście minut po wejściu do budynku z nosa po prostu ciekło. Myśleliśmy, że mając 5/6 budynku i pokrywając 5/6 kosztów remontu uzyskanie zgody na remonty będzie formalnością. Jednak się myliliśmy. Posiadaczka trzeciego lokalu nie chciała remontów, chciała natomiast sprzedać mieszkanie za okrągłą sumkę. Ile może być warte 26 metrów samowoli budowlanej w której dostęp do kuchni (a z kuchni wprost do łazienki) jest przez wspólna klatkę schodową? Jak się okazało tyle co apartament w Warszawie. Może byliśmy podejrzliwi, ale dla nas pachniało to szantażem. Nie mogąc mieszkać w posiadanym mieszkaniu zdecydowaliśmy się na wejście na tzw 'drogę urzędową' ..czekaliśmy tylko na koniec ciąży właścicielki (w którą właśnie sobie zaszła). I tu spotkała nas niespodzianka. Okazało się, że właścicielka znalazła nabywcę na swój lokal. I tak w naszym życiu pojawiła się pani Sąsiadka.
Epizod trzeci czyli o (ir)racjonalnej inwestycji.
Przyznajemy, że pojawienie się Pani Sąsiadki kompletnie nas na początku zaskoczyło. Co można myśleć o osobie,która kupuje kawałek strychu w domu którego reszta należy do kogoś innego? Do tego jak twierdzi płaci za wspomniany kawałek strychu cenę stołecznego apartamentu. Wspomniany kawałek strychu jest, jak się zdaje, samowolą budowlaną z nielegalnie podłączonymi mediami. Musimy jeszcze dodać, ze mieszkanko (jeżeli można tak to nazwać) jest kategorii Q. Z pokoików do kuchni przechodzi się przez wspólna klatkę schodowa, a jedyne wejście do łazienki z ubikacją jest bezpośrednio z kuchni. Dodajmy do tego zły stan domu i jego kompletne niedostosowanie do tego by być budynkiem wielorodzinnym innymi słowy wymarzona inwestycja. Każdy o czymś takim marzy! Prawda?
Kompletnie zgłupieliśmy.Po upewnieniu się, że Pani Sąsiadka rzeczywiście istnieje udaliśmy się do niej życzliwie informując iż najprawdopodobniej została oszukana i oferując jej pomoc. Ku naszemu zdziwieniu Pani Sąsiadka nie była zainteresowana. Szybko okazało się, że nie jest zainteresowana także płaceniem za utrzymanie willi, ani remontami willi. Za to twierdziła,że jest osoba bardzo religijną.
Zgłupieliśmy jeszcze bardziej. Próbowaliśmy pani Sąsiadce perswadować, tłumaczyć. Kobieto to jest kosztowna zabawka, remonty, utrzymanie na to potrzeba dużo pieniędzy, a przy tym, co tu dużo mówić standard mieszkanka hm... No cóż wejście do kuchni zawsze będzie przez klatkę schodowa, a do kibelka z kuchni. Idź po odszkodowanie, to najlepsze co możesz zrobić! Pani Sąsiadka miała jednak własny fantazyjny pomysł na rozwiązanie problemu. Kilka miesięcy po zakupie wystawiła nabyte mieszkanie z powrotem na sprzedaż żądając za nie... ceny warszawskiego apartamentu. I w tym momencie nasza cierpliwość się wyczerpała.
Mieliśmy większość udziałów w nieruchomości i 2 legalne mieszkania, a pani Sąsiadka tylko kilkanaście procent udziałów i 1 mieszkanie, które w/g naszej wiedzy jest samowolą. Dysproporcja udziałów była duża. Zgodnie z obowiązującym prawem mieliśmy miażdżąca przewagę. Upewniła nas w tym lektura licznych kodeksów i poradników prawnych z których wynikało iż fantazje Pani Sąsiadki z łatwością można poskromić za pomocą Kodeksu Cywilnego, Kodeksu karnego, Prawa Budowlanego itp. Jak się okazało my głupie lucyfery kompletnie nie rozumieliśmy ani co znaczy pozycja osoby bardzo religijnej na prowincji, ani co znaczy prawo na w Polsce B.....
Kompletnie zgłupieliśmy.Po upewnieniu się, że Pani Sąsiadka rzeczywiście istnieje udaliśmy się do niej życzliwie informując iż najprawdopodobniej została oszukana i oferując jej pomoc. Ku naszemu zdziwieniu Pani Sąsiadka nie była zainteresowana. Szybko okazało się, że nie jest zainteresowana także płaceniem za utrzymanie willi, ani remontami willi. Za to twierdziła,że jest osoba bardzo religijną.
Zgłupieliśmy jeszcze bardziej. Próbowaliśmy pani Sąsiadce perswadować, tłumaczyć. Kobieto to jest kosztowna zabawka, remonty, utrzymanie na to potrzeba dużo pieniędzy, a przy tym, co tu dużo mówić standard mieszkanka hm... No cóż wejście do kuchni zawsze będzie przez klatkę schodowa, a do kibelka z kuchni. Idź po odszkodowanie, to najlepsze co możesz zrobić! Pani Sąsiadka miała jednak własny fantazyjny pomysł na rozwiązanie problemu. Kilka miesięcy po zakupie wystawiła nabyte mieszkanie z powrotem na sprzedaż żądając za nie... ceny warszawskiego apartamentu. I w tym momencie nasza cierpliwość się wyczerpała.
Mieliśmy większość udziałów w nieruchomości i 2 legalne mieszkania, a pani Sąsiadka tylko kilkanaście procent udziałów i 1 mieszkanie, które w/g naszej wiedzy jest samowolą. Dysproporcja udziałów była duża. Zgodnie z obowiązującym prawem mieliśmy miażdżąca przewagę. Upewniła nas w tym lektura licznych kodeksów i poradników prawnych z których wynikało iż fantazje Pani Sąsiadki z łatwością można poskromić za pomocą Kodeksu Cywilnego, Kodeksu karnego, Prawa Budowlanego itp. Jak się okazało my głupie lucyfery kompletnie nie rozumieliśmy ani co znaczy pozycja osoby bardzo religijnej na prowincji, ani co znaczy prawo na w Polsce B.....
Epizod czwarty czyli wielki powrót inkwizycji
Właściwie tytuł niniejszego epizodu powinien brzmieć "Ognisty anioł zemsty czyli powrót Świętej Inkwizycji". We wspomnianego ognistego anioła wcieliła się Pani Naczelnik (z umocowania czyli w imieniu Starosty). Poinformowana o tym, że stan willi zagraża zdrowiu i życiu mieszkańców, więc planujemy zrobić remonty oświadczyła, że na żadne remonty zgody nie wyraża.
Pani Naczelnik podparła się faktem, że pani Sąsiadka żadnych remontów sobie nie życzy. Co wzbudziło nasze zdumienie, bo według znanego nam, Prawa pani Sąsiadka nie miała możliwości zmuszać nas do utrzymywania budynku w stanie w którym nie tylko nie spełniał norm budowlanych, ale stanowił zagrożenie zdrowia i życia. Pani Naczelnik miała jednak najwyraźniej inną koncepcję Prawa.
Co ciekawe Pani Naczelnik brak zgody uzasadniła również tym, że remonty na których wykonanie nie wyraża zgody już wykonaliśmy. Do dziś dnia nie rozumiemy co prawda sensu tego uzasadnienia, ale jako ciekawostkę możemy podać iż rozpoczęło ono swoistą zabawę w głuchy telefon, która dotarła aż do Ministerstwa Infrastruktury. Wspomniane Ministerstwo Infrastruktury napisało nam, że nie wie o co nam w ogóle chodzi skoro remonty już wykonaliśmy. My też nie rozumieliśmy o co chodzi Ministerstwu Infrastruktury (do dziś dnia podejrzewamy, że pomyliliśmy się mu z autostradą).
A co na to Starosta z którego umocowania działa pani Naczelnik? W oficjalnym piśmie określił nas jako tzw obrońców prawa. Zachodziliśmy w głowę co to znaczy. Podejrzewamy, że nic dobrego.
Zabawa byłaby naprawdę przednia, gdyby nie to, że w tym czasie siedzieliśmy w kompletnie zapleśniałym domu. Zaświadczenia lekarskie, że szkodzi to naszemu zdrowiu nie robiły wrażenia ani na Pani Naczelnik, ani na Panu Inspektorze (o którym będzie w kolejnym epizodzie), ani na żadnej instytucji która teoretycznie powinna dopilnować, żeby Pani Naczelnik ani Pan Inspektor nie zrobili krzywdy sobie, nam, ani Skarbowi Państwa do którego będą kierowane roszczenia odszkodowawcze z tytułu ich radosnej działalności.
Kończąc wątek Pani Naczelnik my wstrętne lucyfery po raz kolejny udaliśmy się do stołecznego sądu, który bezbożnie Pani Naczelnik sprzeciw uchylił. Po uchyleniu Pani Naczelnik ociągała się prawie pięć miesięcy zanim wystawiła dokument, że nie wyraża sprzeciwu wobec usunięcia przez nas zagrożenia życia i zdrowia mieszkańców willi. A stało się to podobno jakieś trzynaście miesięcy po tym jak wystawiła sprzeciw wobec przeprowadzenia prac. piszemy podobno, bo dowiedzieliśmy się o tym jakieś 2 miesiące później. Jak rozumiemy poczta zawiodła.
Niestety zadziałały widać jakieś siły nieczyste. Na dwa dni przed wystawieniem przez panią Naczelnik dokumentu o braku sprzeciwu doznaliśmy uszczerbku na zdrowiu. Ciężko pracując na swoją opinię prowincjonalnych lucyferów zaprzysięgliśmy, że dołożymy wszelkich wysiłków, żeby Panią Naczelnik zajął się jakiś prokurator.
Pani Naczelnik podparła się faktem, że pani Sąsiadka żadnych remontów sobie nie życzy. Co wzbudziło nasze zdumienie, bo według znanego nam, Prawa pani Sąsiadka nie miała możliwości zmuszać nas do utrzymywania budynku w stanie w którym nie tylko nie spełniał norm budowlanych, ale stanowił zagrożenie zdrowia i życia. Pani Naczelnik miała jednak najwyraźniej inną koncepcję Prawa.
Co ciekawe Pani Naczelnik brak zgody uzasadniła również tym, że remonty na których wykonanie nie wyraża zgody już wykonaliśmy. Do dziś dnia nie rozumiemy co prawda sensu tego uzasadnienia, ale jako ciekawostkę możemy podać iż rozpoczęło ono swoistą zabawę w głuchy telefon, która dotarła aż do Ministerstwa Infrastruktury. Wspomniane Ministerstwo Infrastruktury napisało nam, że nie wie o co nam w ogóle chodzi skoro remonty już wykonaliśmy. My też nie rozumieliśmy o co chodzi Ministerstwu Infrastruktury (do dziś dnia podejrzewamy, że pomyliliśmy się mu z autostradą).
A co na to Starosta z którego umocowania działa pani Naczelnik? W oficjalnym piśmie określił nas jako tzw obrońców prawa. Zachodziliśmy w głowę co to znaczy. Podejrzewamy, że nic dobrego.
Zabawa byłaby naprawdę przednia, gdyby nie to, że w tym czasie siedzieliśmy w kompletnie zapleśniałym domu. Zaświadczenia lekarskie, że szkodzi to naszemu zdrowiu nie robiły wrażenia ani na Pani Naczelnik, ani na Panu Inspektorze (o którym będzie w kolejnym epizodzie), ani na żadnej instytucji która teoretycznie powinna dopilnować, żeby Pani Naczelnik ani Pan Inspektor nie zrobili krzywdy sobie, nam, ani Skarbowi Państwa do którego będą kierowane roszczenia odszkodowawcze z tytułu ich radosnej działalności.
Kończąc wątek Pani Naczelnik my wstrętne lucyfery po raz kolejny udaliśmy się do stołecznego sądu, który bezbożnie Pani Naczelnik sprzeciw uchylił. Po uchyleniu Pani Naczelnik ociągała się prawie pięć miesięcy zanim wystawiła dokument, że nie wyraża sprzeciwu wobec usunięcia przez nas zagrożenia życia i zdrowia mieszkańców willi. A stało się to podobno jakieś trzynaście miesięcy po tym jak wystawiła sprzeciw wobec przeprowadzenia prac. piszemy podobno, bo dowiedzieliśmy się o tym jakieś 2 miesiące później. Jak rozumiemy poczta zawiodła.
Niestety zadziałały widać jakieś siły nieczyste. Na dwa dni przed wystawieniem przez panią Naczelnik dokumentu o braku sprzeciwu doznaliśmy uszczerbku na zdrowiu. Ciężko pracując na swoją opinię prowincjonalnych lucyferów zaprzysięgliśmy, że dołożymy wszelkich wysiłków, żeby Panią Naczelnik zajął się jakiś prokurator.
Epizod piąty czyli o nadzorze budowlanym i urokach zimy w kontenerze budowlanym
Pan Inspektor Nadzoru Budowlanego pojawił się w naszym życiu gdy uparliśmy się, że budynek doprowadzimy do stanu bezpiecznego z błogosławieństwem pani Naczelnik, czy bez i złożyliśmy informację o zagrażającym zdrowiu stanie budynku mieszkalnego.
Na wstępie musimy zaznaczyć, że pana Inspektora Nadzoru Budowlanego uważamy za niezwykle miłego człowieka. Wierzymy głęboko że chciał dobrze, tylko nasza znajomość zaczęła się w nieco niefortunnych warunkach. Wezwany został przez nas w celu oględzin stanu technicznego wili. Jak się wydaje Pan Inspektor planował przyjść, nic nie zobaczyć i wyjść. Niestety trafił na dobrze rozkręconą imprezę na której prawnik Pani Sąsiadki groził nam dyktafonem, a wezwana przez nas Policja zastanawiała się czy dyktafon mu zabrać czy zostawić. W końcu zdecydowano, że nagranie należy zostawić w rękach prawnika. Nasze twierdzenia, że nagranie może zawierać dowód, iż możemy być ofiarą znęcania się i szantażu uznano za niewarte rozpatrzenia.
Pan Inspektor próbował jednak uparcie nic nie zrobić. Wydaje się, że nie robienie nic oraz przedłużanie postępowania jest strategią używaną przez Pana Inspektora w stosunku do nachalnych lucyferów (przetestowaliśmy dwukrotnie). Jak się zorientowaliśmy drugim sposobem odganiania lucyferów jest robienie na ich koszt dodatkowych ekspertyz. To, że dodatkowe ekspertyzy pokrywają zakres ekspertyz już dostarczonych przez lucyfery nie jest problemem, ani to, ze lucyfery nie mają warunków do prowadzenia normalnego życia.
Zagrożenie zdrowia, czy spełnianie przez budynek norm technicznych nie jest jak się zdaje w kręgu zainteresowań pana Inspektora. Przyznajemy, temat nudny. Zainteresowania pana Inspektora (lub raczej ich brak) zdają się współdzielić wszystkie jednostki nadrzędne, które dzielnie wyprodukowały kilkadziesiąt pism poświadczających, że pan Inspektor ma prawo do nierobienia niczego w czasie gdy my spędzaliśmy znaczną część dnia w kontenerze budowlanym. Dlaczego? Bo nie mogliśmy należnie ogrzewać mieszkania gdyż komin ledwie dyszał, a pani Sąsiadka uparcie nie zgadzała się na dobudowanie nowego. Pani Sąsiadka nie zgadzała się także na remont systemu wentylacyjnego (bez którego pleśń porastała nam ściany).
Każdego tygodnia łudziliśmy się, ze to jeszcze tylko kilka dni. Przecież to niemożliwe, aby instytucje państwowe wraz z panią Sąsiadką zmuszały nas do życia w takich warunkach. Ponadto baliśmy się zostawić dom w sytuacji gdy w piwnicy pani Sąsiadki jest niezabezpieczona instalacja elektryczna (pod napięciem) - z czym pan Inspektor, ani instancje nadrzędne tez nie miały problemu. Zakupiliśmy różnego rodzaju czujki i codziennie sprawdzaliśmy pocztę łudząc się, ze już jutro sprawa zostanie załatwiona. I tak spędziliśmy całą zimę. ...... A następnej zimy, po doznaniu uszczerbku na zdrowiu musieliśmy się wyprowadzić do wynajętej przestrzeni mieszalnej.
Na wstępie musimy zaznaczyć, że pana Inspektora Nadzoru Budowlanego uważamy za niezwykle miłego człowieka. Wierzymy głęboko że chciał dobrze, tylko nasza znajomość zaczęła się w nieco niefortunnych warunkach. Wezwany został przez nas w celu oględzin stanu technicznego wili. Jak się wydaje Pan Inspektor planował przyjść, nic nie zobaczyć i wyjść. Niestety trafił na dobrze rozkręconą imprezę na której prawnik Pani Sąsiadki groził nam dyktafonem, a wezwana przez nas Policja zastanawiała się czy dyktafon mu zabrać czy zostawić. W końcu zdecydowano, że nagranie należy zostawić w rękach prawnika. Nasze twierdzenia, że nagranie może zawierać dowód, iż możemy być ofiarą znęcania się i szantażu uznano za niewarte rozpatrzenia.
Pan Inspektor próbował jednak uparcie nic nie zrobić. Wydaje się, że nie robienie nic oraz przedłużanie postępowania jest strategią używaną przez Pana Inspektora w stosunku do nachalnych lucyferów (przetestowaliśmy dwukrotnie). Jak się zorientowaliśmy drugim sposobem odganiania lucyferów jest robienie na ich koszt dodatkowych ekspertyz. To, że dodatkowe ekspertyzy pokrywają zakres ekspertyz już dostarczonych przez lucyfery nie jest problemem, ani to, ze lucyfery nie mają warunków do prowadzenia normalnego życia.
Zagrożenie zdrowia, czy spełnianie przez budynek norm technicznych nie jest jak się zdaje w kręgu zainteresowań pana Inspektora. Przyznajemy, temat nudny. Zainteresowania pana Inspektora (lub raczej ich brak) zdają się współdzielić wszystkie jednostki nadrzędne, które dzielnie wyprodukowały kilkadziesiąt pism poświadczających, że pan Inspektor ma prawo do nierobienia niczego w czasie gdy my spędzaliśmy znaczną część dnia w kontenerze budowlanym. Dlaczego? Bo nie mogliśmy należnie ogrzewać mieszkania gdyż komin ledwie dyszał, a pani Sąsiadka uparcie nie zgadzała się na dobudowanie nowego. Pani Sąsiadka nie zgadzała się także na remont systemu wentylacyjnego (bez którego pleśń porastała nam ściany).
Każdego tygodnia łudziliśmy się, ze to jeszcze tylko kilka dni. Przecież to niemożliwe, aby instytucje państwowe wraz z panią Sąsiadką zmuszały nas do życia w takich warunkach. Ponadto baliśmy się zostawić dom w sytuacji gdy w piwnicy pani Sąsiadki jest niezabezpieczona instalacja elektryczna (pod napięciem) - z czym pan Inspektor, ani instancje nadrzędne tez nie miały problemu. Zakupiliśmy różnego rodzaju czujki i codziennie sprawdzaliśmy pocztę łudząc się, ze już jutro sprawa zostanie załatwiona. I tak spędziliśmy całą zimę. ...... A następnej zimy, po doznaniu uszczerbku na zdrowiu musieliśmy się wyprowadzić do wynajętej przestrzeni mieszalnej.
Epizod szósty czyli o (potencjalnie) pięknej okolicy pod Warszawą
W tym miejscu wypada powiedzieć kilka słów o panu Inspektorze Nadzoru Budowlanego. Pan Inspektor nie jest oczywiście pojedynczym człowiekiem (podobnie jak pani Naczelnik), lecz grupą ludzi pracujących na powagę tego urzędu. Wszystkich ich darzymy pewną sympatią jako ludzie. Jako petenci (czytaj wielkomiejskie lucyfery) musimy jednak robić swoje.
Wracając do naszych prowincjonalnych problemów mieszkaniowych wypada powiedzieć słów kilka o okolicy.
Okolica w której mieszkamy obfituje w zabytkowe obiekty (częściowo wpisane na listę zabytków pod indywidualnymi numerami, częściowo jako część zabytkowego zespołu urbanistyczno- krajobrazowego). Niestety sposób funkcjonowania naszej prowincji odstrasza potencjalnych inwestorów, a tych co nieopatrznie zainwestowali pieniądze naraża na znaczne straty (czego my jesteśmy przykładem). Oczywiście odbija się to negatywnie na ogólnym stanie obiektów. Do tego dochodzą historyczne zaszłości, czyli zamiana po wojnie eleganckich pensjonatów i willi w tzw kwaterunki, bez zapewnienia warunków technicznych - problem jądrzący się do dziś. Ogółem rzecz biorąc obiekty budowlane są w takim stanie jak są, pieniędzy na ich renowacje tu nie ma, a prowincjonalne władze (świadomie lub nieświadomie) robią wszystko by było ich tu jeszcze mniej.
Nasza willa ze swoimi samowolami, niespełnianiem warunków technicznych i stanowiąca zagrożenie dla zdrowia mieszkańców nie jest wyjątkiem w okolicy. Co więcej wielokrotnie spotkaliśmy się z opinia, że jest w relatywnie dobrym stanie. Co brzmi co najmniej makabrycznie biorąc pod uwagę, że jej stan spowodował już ubytek na zdrowiu jednego Ćwoka. Niewykluczone gdyby Ćwoki się po tym nie wyprowadziły to w ogóle nie byłoby już Ćwoków i nie miałby kto pisać tego bloga.
Teoretycznie w takiej sytuacji interweniować powinien Nadzór Budowlany (czyli wspomniany już bohater zbiorowy - Pan Inspektor) tyle że interweniując przy każdej willi w niewłaściwym stanie technicznym w okolicy zainterweniowałby się pewnie na śmierć. Jak powiedzieliśmy. Rozumiemy jako ludzie, ale jako petenci musimy robić swoje.
Z tego całego tłumaczenia prawie zapomnieliśmy już że epizod szósty miał dotyczyć samowoli budowlanej.
Samowola budowlana w skrócie polega na tym, że ktoś bez jakichkolwiek pozwoleń buduje sobie coś, albo rozbudowuje. Często to coś nijak ma się do ograniczeń w zabudowie i nie spełnia żadnych warunków technicznych (znaczy norm nie trzyma) itp.
Teoretycznie w takiej sytuacji interweniować powinien Nadzór Budowlany czyli Pan Inspektor. Hmm..... Jak już wielokrotnie mówiliśmy. Rozumiemy jako ludzie, ale jako petenci musimy robić swoje.
Epizod siódmy będzie o samowolach. Nie zdziwi chyba nikogo jeśli powiemy, że samowolą jest mieszkanie Pani Sąsiadki. To znaczy na razie jest przedmiotem postępowania w sprawie samowoli budowlanej polegającej na zmianie kształtu dachu, przebudowie klatki schodowej oraz adaptacji strychu na lokal mieszkalny. Może natomiast zdziwić (przynajmniej nas zdziwiło) co Pan Inspektor zrobił w temacie samowoli.
Wracając do naszych prowincjonalnych problemów mieszkaniowych wypada powiedzieć słów kilka o okolicy.
Okolica w której mieszkamy obfituje w zabytkowe obiekty (częściowo wpisane na listę zabytków pod indywidualnymi numerami, częściowo jako część zabytkowego zespołu urbanistyczno- krajobrazowego). Niestety sposób funkcjonowania naszej prowincji odstrasza potencjalnych inwestorów, a tych co nieopatrznie zainwestowali pieniądze naraża na znaczne straty (czego my jesteśmy przykładem). Oczywiście odbija się to negatywnie na ogólnym stanie obiektów. Do tego dochodzą historyczne zaszłości, czyli zamiana po wojnie eleganckich pensjonatów i willi w tzw kwaterunki, bez zapewnienia warunków technicznych - problem jądrzący się do dziś. Ogółem rzecz biorąc obiekty budowlane są w takim stanie jak są, pieniędzy na ich renowacje tu nie ma, a prowincjonalne władze (świadomie lub nieświadomie) robią wszystko by było ich tu jeszcze mniej.
Nasza willa ze swoimi samowolami, niespełnianiem warunków technicznych i stanowiąca zagrożenie dla zdrowia mieszkańców nie jest wyjątkiem w okolicy. Co więcej wielokrotnie spotkaliśmy się z opinia, że jest w relatywnie dobrym stanie. Co brzmi co najmniej makabrycznie biorąc pod uwagę, że jej stan spowodował już ubytek na zdrowiu jednego Ćwoka. Niewykluczone gdyby Ćwoki się po tym nie wyprowadziły to w ogóle nie byłoby już Ćwoków i nie miałby kto pisać tego bloga.
Teoretycznie w takiej sytuacji interweniować powinien Nadzór Budowlany (czyli wspomniany już bohater zbiorowy - Pan Inspektor) tyle że interweniując przy każdej willi w niewłaściwym stanie technicznym w okolicy zainterweniowałby się pewnie na śmierć. Jak powiedzieliśmy. Rozumiemy jako ludzie, ale jako petenci musimy robić swoje.
Z tego całego tłumaczenia prawie zapomnieliśmy już że epizod szósty miał dotyczyć samowoli budowlanej.
Samowola budowlana w skrócie polega na tym, że ktoś bez jakichkolwiek pozwoleń buduje sobie coś, albo rozbudowuje. Często to coś nijak ma się do ograniczeń w zabudowie i nie spełnia żadnych warunków technicznych (znaczy norm nie trzyma) itp.
Teoretycznie w takiej sytuacji interweniować powinien Nadzór Budowlany czyli Pan Inspektor. Hmm..... Jak już wielokrotnie mówiliśmy. Rozumiemy jako ludzie, ale jako petenci musimy robić swoje.
Epizod siódmy będzie o samowolach. Nie zdziwi chyba nikogo jeśli powiemy, że samowolą jest mieszkanie Pani Sąsiadki. To znaczy na razie jest przedmiotem postępowania w sprawie samowoli budowlanej polegającej na zmianie kształtu dachu, przebudowie klatki schodowej oraz adaptacji strychu na lokal mieszkalny. Może natomiast zdziwić (przynajmniej nas zdziwiło) co Pan Inspektor zrobił w temacie samowoli.
Epizod siódmy czyli o samowoli budowlanej
Jak już powiedzieliśmy epizod siódmy będzie o samowoli budowlanej
Dla przypomnienia samowola budowlana w skrócie polega na tym, że ktoś bez jakichkolwiek pozwoleń buduje sobie coś, albo rozbudowuje. Często to coś nijak ma się do ograniczeń w zabudowie i nie spełnia żadnych warunków technicznych (znaczy norm nie trzyma) itp.
Według posiadanej przez nas dokumentacji samowolą budowlaną jest mieszkanie pani Sąsiadki, klatka schodowa i lukarna na dachu. Najprawdopodobniej samowolą (aczkolwiek zalegalizowana kilkanaście lat temu) jest również drugie mieszanie na strychu. Cóż widocznie w tej okolicy taka moda.
Konsekwencją tych swawolnych samowoli jest grzyb, pleśń, grasujące po więźbie dachowej spuszczele (zwane potocznie kornikami) i inne konsewencje długotrwale niesprawnego systemu wentylacyjnego, zwały śniegu zsuwające się na główne schody wejściowe oraz zapachy, hałasy i trzeszczenia dochodzące z sąsiednich mieszań.
Aby dać pogląd na jakość prac wykonanych jako samowole budowlane wystarczy powiedzieć, że nasze mieszanie jest odgrodzone od klatki schodowej jakimś dyktopodobnym materiałem obudowanym boazerią. Nawet ściany pomiędzy pokojami są solidniejsze.
Donoszenie na samowolę budowlana sąsiada nie spotyka się z aprobatą społeczną, jednak po zimie spędzonej częściowo w kontenerze budowlanym było nam wszystko jedno. Wiedzieliśmy tylko, że budynek mieszalny należy doprowadzić do stanu zgodnego z normami, bo inaczej nic dobrego z tego nie wyniknie.
Wobec braku współdziałania pani Sąsiadki w rozwiązaniu problemu nie pozostało nam nic innego jak zwrócić się do Nadzoru Budowlanego. Pan Inspektor w odpowiedzi na nasze zgłoszenie najpierw kilka miesięcy zwlekał, aż wreszcie dokonał oględzin stwierdzając że rzeczywiście w porównaniu z dokumentacją budynek został wzbogacony o lukarnę (znaczy okno) na dachu,nową klatkę schodową oraz mieszkanie pani Sąsiadki.
Następnie Pan Inspektor przesłuchał poprzednich właścicieli, którzy potwierdzili że żadnych dokumentów na lukarnę, klatkę schodową, ani mieszkanie pani Sąsiadki nie mają.
Rozsądne byłoby, żeby w tym momencie Pan Inspektor wydał nakaz likwidacji samowoli. Tymczasem Pan Inspektor zwrócił się najpierw do Urzędu Miasta z prośbą o kopię dokumentów z Urzędu Miasta które dostarczyliśmy (rozumiemy, że podejrzewał iż podrobiliśmy poświadczenie zgodności z oryginałem z pieczątką Urzędu Miasta). Następnie Pan Inspektor zastygł w bezruchu (wraz z instancjami nadrzędnymi) i tak tkwi już od szeregu miesięcy mimo naszych ponagleń i skarg. A my no cóż, musimy tymczasem wynajmować mieszkanie w oczekiwaniu aż wreszcie któraś ze ścieżek, jakie uruchomiliśmy zadziała i umożliwi doprowadzenie budynku mieszalnego do bezpiecznego stanu (a Skarb Państwa dostał od nas z tego tytułu właśnie pierwszy pozew o roszczenie odszkodowawcze)
W tak zwanym międzyczasie my wredne wielkomiejskie lucyfery wpadliśmy jednak na trop kolejnej samowoli budowlanej, co chyba ściągnęło na nas potępienie całej prowincjonalnej okolicy. O tym w epizodzie ósmym.
Dla przypomnienia samowola budowlana w skrócie polega na tym, że ktoś bez jakichkolwiek pozwoleń buduje sobie coś, albo rozbudowuje. Często to coś nijak ma się do ograniczeń w zabudowie i nie spełnia żadnych warunków technicznych (znaczy norm nie trzyma) itp.
Według posiadanej przez nas dokumentacji samowolą budowlaną jest mieszkanie pani Sąsiadki, klatka schodowa i lukarna na dachu. Najprawdopodobniej samowolą (aczkolwiek zalegalizowana kilkanaście lat temu) jest również drugie mieszanie na strychu. Cóż widocznie w tej okolicy taka moda.
Konsekwencją tych swawolnych samowoli jest grzyb, pleśń, grasujące po więźbie dachowej spuszczele (zwane potocznie kornikami) i inne konsewencje długotrwale niesprawnego systemu wentylacyjnego, zwały śniegu zsuwające się na główne schody wejściowe oraz zapachy, hałasy i trzeszczenia dochodzące z sąsiednich mieszań.
Aby dać pogląd na jakość prac wykonanych jako samowole budowlane wystarczy powiedzieć, że nasze mieszanie jest odgrodzone od klatki schodowej jakimś dyktopodobnym materiałem obudowanym boazerią. Nawet ściany pomiędzy pokojami są solidniejsze.
Donoszenie na samowolę budowlana sąsiada nie spotyka się z aprobatą społeczną, jednak po zimie spędzonej częściowo w kontenerze budowlanym było nam wszystko jedno. Wiedzieliśmy tylko, że budynek mieszalny należy doprowadzić do stanu zgodnego z normami, bo inaczej nic dobrego z tego nie wyniknie.
Wobec braku współdziałania pani Sąsiadki w rozwiązaniu problemu nie pozostało nam nic innego jak zwrócić się do Nadzoru Budowlanego. Pan Inspektor w odpowiedzi na nasze zgłoszenie najpierw kilka miesięcy zwlekał, aż wreszcie dokonał oględzin stwierdzając że rzeczywiście w porównaniu z dokumentacją budynek został wzbogacony o lukarnę (znaczy okno) na dachu,nową klatkę schodową oraz mieszkanie pani Sąsiadki.
Następnie Pan Inspektor przesłuchał poprzednich właścicieli, którzy potwierdzili że żadnych dokumentów na lukarnę, klatkę schodową, ani mieszkanie pani Sąsiadki nie mają.
Rozsądne byłoby, żeby w tym momencie Pan Inspektor wydał nakaz likwidacji samowoli. Tymczasem Pan Inspektor zwrócił się najpierw do Urzędu Miasta z prośbą o kopię dokumentów z Urzędu Miasta które dostarczyliśmy (rozumiemy, że podejrzewał iż podrobiliśmy poświadczenie zgodności z oryginałem z pieczątką Urzędu Miasta). Następnie Pan Inspektor zastygł w bezruchu (wraz z instancjami nadrzędnymi) i tak tkwi już od szeregu miesięcy mimo naszych ponagleń i skarg. A my no cóż, musimy tymczasem wynajmować mieszkanie w oczekiwaniu aż wreszcie któraś ze ścieżek, jakie uruchomiliśmy zadziała i umożliwi doprowadzenie budynku mieszalnego do bezpiecznego stanu (a Skarb Państwa dostał od nas z tego tytułu właśnie pierwszy pozew o roszczenie odszkodowawcze)
W tak zwanym międzyczasie my wredne wielkomiejskie lucyfery wpadliśmy jednak na trop kolejnej samowoli budowlanej, co chyba ściągnęło na nas potępienie całej prowincjonalnej okolicy. O tym w epizodzie ósmym.
Epizod ósmy czyli o równych i równiejszych (na prowincji)
Kolejny donos o samowoli budowlanej złożyliśmy również w akcie najwyższej desperacji. A stało się to po ponad 1200 dniach użerania się z urzędami, które uparcie twierdziły, że nie ma nic złego w stawianiu na terenie dóbr klasztornych obiektów, których świeckim szaraczkom w tej okolicy stawiać nie wolno . Poglądy religijne urzędników nie są naszą sprawą. Wolelibyśmy jednak, aby datki na Kościół dawali z własnej kieszeni, a nie zmuszali nas do absorbcji strat wynikłych z uprzywilejowania pozycji podmiotów kościelnych.
Jak zaczęliśmy się uważniej przyglądać decyzjom wydawanym przez lokalne władze to trochę zdębieliśmy. A to obiekt usługowy w terenie, gdzie mogą być tylko budynki mieszkalne (strefa ochrony zespołu urbanistyczno- krajobrazowego), a to okrągła sumka na remont zabytku posiadanego przez klasztor żeński, w sytuacji gdy nawet na zabezpieczenie zabytków wysokiej klasy w terenie gmina podobno nie ma funduszy. Rozumiemy, że posiadane środki klasztor chce przeznaczyć na budowę obiektów, których zgodnie z prawem stawiać nie powinien, a nie na tak przyziemne sprawy jak utrzymanie posiadanego zabytku w należnym stanie. Jednak w naszym rozumieniu pierwszeństwo przy dzieleniu pieniędzy gminnych powinny mieć jednak nieporadne staruszki mieszkające w obiektach przy którym nasz domek wydaje się Hotelem Ritz w okresie swojej świetności, lub zabezpieczenie zabytków wysokiej klasy z których właścicielami kontaktu nie ma.
Ogółem rzecz biorąc cała sprawa zaczęła nas napawać naprawdę głębokim niesmakiem i poczuliśmy się trochę jak na folwarku pana Orwella gdzie wszyscy byli równi, ale jednak niektórzy równiejsi.
Z tego niesmaku zaczęliśmy grzebać w trochę dalszej przeszłości i po przestudiowaniu aktów prawnych z ostatnich hm.... 40 lat z pewnym zdziwieniem stwierdziliśmy, że jest wysoce nieprawdopodobne, aby obiekt, który klasztor żeński chce "rozbudować" za naszym płotem mógł powstać legalnie. Złożyliśmy więc do Pana Inspektora donos odnośnie samowoli budowlanej.
Znowu trzeba przyznać, że pan Inspektor donos przyjął i nie spodziewając się niczego złego poszedł na inspekcję. Musiał jednak znaleźć coś czego się nie spodziewał, bo wykluczył nas szybciutko jako stronę sprawy. Jednostki nadrzędne również uznały, ze lucyfery nie są godne aby uczestniczyć w postępowaniu o samowole budowlana na terenie sąsiadujących dóbr klasztornych. Prawie ich rozumiemy, bowiem obiekt zdaje się być sprzeczny z Miejscowym Planem Zagospodarowania Przestrzennego, a my wielkomiejskie lucyfery najwyraźniej mamy obsesje na punkcie przestrzegania tego Planu. No cóż skandal wisi w powietrzu. Wszystko w rękach stołecznego sądu. Mamy nadzieję, że po raz kolejny okaże się bezbożny.
Jak zaczęliśmy się uważniej przyglądać decyzjom wydawanym przez lokalne władze to trochę zdębieliśmy. A to obiekt usługowy w terenie, gdzie mogą być tylko budynki mieszkalne (strefa ochrony zespołu urbanistyczno- krajobrazowego), a to okrągła sumka na remont zabytku posiadanego przez klasztor żeński, w sytuacji gdy nawet na zabezpieczenie zabytków wysokiej klasy w terenie gmina podobno nie ma funduszy. Rozumiemy, że posiadane środki klasztor chce przeznaczyć na budowę obiektów, których zgodnie z prawem stawiać nie powinien, a nie na tak przyziemne sprawy jak utrzymanie posiadanego zabytku w należnym stanie. Jednak w naszym rozumieniu pierwszeństwo przy dzieleniu pieniędzy gminnych powinny mieć jednak nieporadne staruszki mieszkające w obiektach przy którym nasz domek wydaje się Hotelem Ritz w okresie swojej świetności, lub zabezpieczenie zabytków wysokiej klasy z których właścicielami kontaktu nie ma.
Ogółem rzecz biorąc cała sprawa zaczęła nas napawać naprawdę głębokim niesmakiem i poczuliśmy się trochę jak na folwarku pana Orwella gdzie wszyscy byli równi, ale jednak niektórzy równiejsi.
Z tego niesmaku zaczęliśmy grzebać w trochę dalszej przeszłości i po przestudiowaniu aktów prawnych z ostatnich hm.... 40 lat z pewnym zdziwieniem stwierdziliśmy, że jest wysoce nieprawdopodobne, aby obiekt, który klasztor żeński chce "rozbudować" za naszym płotem mógł powstać legalnie. Złożyliśmy więc do Pana Inspektora donos odnośnie samowoli budowlanej.
Znowu trzeba przyznać, że pan Inspektor donos przyjął i nie spodziewając się niczego złego poszedł na inspekcję. Musiał jednak znaleźć coś czego się nie spodziewał, bo wykluczył nas szybciutko jako stronę sprawy. Jednostki nadrzędne również uznały, ze lucyfery nie są godne aby uczestniczyć w postępowaniu o samowole budowlana na terenie sąsiadujących dóbr klasztornych. Prawie ich rozumiemy, bowiem obiekt zdaje się być sprzeczny z Miejscowym Planem Zagospodarowania Przestrzennego, a my wielkomiejskie lucyfery najwyraźniej mamy obsesje na punkcie przestrzegania tego Planu. No cóż skandal wisi w powietrzu. Wszystko w rękach stołecznego sądu. Mamy nadzieję, że po raz kolejny okaże się bezbożny.
Epizod dziewiąty czyli wzruszająca przypowieść o policji i włamaniach
Kontynuując opowieści o arcypasjonującym życiu na prowincji wypada przejść do pana Policjanta i innych organów wymiaru sprawiedliwości.
Po tym jak za sprawą szatańską (lub tego, że w którymś z ministerstw do których ciągle pisaliśmy, ktoś nareszcie zachował się rozsądnie) Pani Naczelnik cofnęła swój sprzeciw wobec wykonania prac usuwających zagrożenia dla życia i zdrowia mieszkańców budynku, a Pan Inspektor przekazał sprawę uniemożliwiania wykonania remontów przez panią Sąsiadkę do pani Prokurator (jak rozumiemy także za sprawą szatańską, czego dowodem jest że w chwili kiedy przekazywał dokumentacja skarg składanych przez nas na niego liczyła już kilkadziesiąt stron) nie pozostało nam nic innego jak czekać aż pani Prokurator z panem Policjantem, zrobią to co im nakazują odpowiednie przepisy i zdyscyplinują Panią Sąsiadkę, żeby zaczęła zachowywać się rozsądnie i umożliwiła nam rozpoczęcie remontów.
Musimy przyznać się do pewnej naiwności. Naprawdę wierzyliśmy, że po uzyskaniu potwierdzenia szeregu centralnych instytucji, ze istotnie mamy prawo (a nawet obowiązek) do przeprowadzenia prac doprowadzających budynek mieszkalny do stanu bezpiecznego - wszystko pójdzie łatwo. W końcu ani prowincjonalne instytucje, ani pani Sąsiadka nie będą podważać tego co centralne instytucje nakazały! Byliśmy po prostu naiwni. Jak się okazało Polska B ma centralę dokładnie w... centrali
Wracając do pani Prokurator i pana Policjanta. W połowie grudnia w sprawie Pani Sąsiadki złożyliśmy zeznania, zawnioskowaliśmy o zastosowanie względem niej środków przymusu, przypomnieliśmy, że od września nie możemy mieszkać we własnym domu, z tytułu czego złożyliśmy właśnie pozew przeciwko Skarbowi Państwa i...nic.
To znaczy niezupełnie nic. W styczniu Pani Sąsiadka odkryła nową zabawę "włam się do piwnicy lucyfera". Celem włamania było utrzymanie wody w instalacji wodociągowej w czasie siarczystych mrozów, co zgodnie z prawami fizyki musiało się spowodować zamrożenie a tym samym zniszczenie instalacji. Nie wierzymy, aby pani Sąsiadka, osoba co tu dużo mówić z wyższym wykształceniem, nie zdawała sobie z tego sprawy.
O pierwszym włamaniu nawet zostaliśmy przez panią Sąsiadkę zawiadomieni jak również o tym, ze jak twierdzi zrobiła to za poradą i wiedzą pana Policjanta (!).
Nie pozostało nam nic innego niż powiadomić pana Policjanta o zajściach. Przybywszy na miejsce pan Policjant próbował nas przekonać, że nic się nie stało, bo nastąpiła co najwyżej kradzież zamka od drzwi, a to przedmiot o niewielkiej wartości. Przy drugim włamaniu pan Policjant nie chciał nawet zabezpieczyć śladów twierdząc, że to nasza wina, że z Panią Sąsiadką się nie możemy dogadać. Nie jesteśmy pewni czy zanotowano, ze woda w instalacji wodociągowej zamarzła powodując uszkodzenia. Przy kolejnym włamaniu stwierdziliśmy, ze próbowano przebudować instalację, co jak na nasze oko spowodowało jej całkowite zniszczenie. Za diabła, lub raczej lucyfera, nie byliśmy w stanie zrozumieć dlaczego ktoś przy minus 20 stopniowym mrozie podejmuje próbę przebudowy instalacji wodociągowej, przecież wiadomo, że może to tylko prowadzić do zwiększenia skali zniszczeń.
Byliśmy już ostro podkurzeni i postanowiliśmy zainwestować w system monitoringu. Czujka zadziałała już w dniu założenia. Gdy przyjechaliśmy w naszej piwnicy był już pan Policjant, najwyraźniej w dobrej komitywie z panią Sąsiadką i dwoma agresywnie do nas nastawionymi osobnikami. W obecności pana Policjanta zostaliśmy oskarżeni o różne cuda (np. złośliwe spowodowanie że woda zamarzła w temperaturze minus 20 stopni :-). pan Policjant nic. Gdy usiłowaliśmy ustalić jak pani Sąsiadka weszła do piwnicy, oświadczyła, ze podrobiła klucz i pan Policjant został o tym poinformowany. Pan Policjant nic. Zażądaliśmy, by to oświadczenie zostało udokumentowane. Pan Policjant nic. W końcu zażądaliśmy by pan Policjant wyprowadził całe to towarzystwo z naszej piwnicy. Pan Policjant wreszcie się ruszył. I to aż za bardzo. Co prawda usunięto z piwnicy ubliżających nam osobników, ale szybko po tym pan Policjant odjechał zostawiając nas sam na sam z nimi przed budyniem. W tym miejscu wypada podziękować chłopakom z ochrony, których obecność być może uchroniła nas od linczu ze strony pani Sąsiadki i towarzyszących jej osobników.
Postępowanie pana Policjanta w czasie tych wydarzeń wzbudziło nasze niedowierzanie. Pan Policjant zdawał się mieć nie tyle problem z tym, ze pani Sąsiadka włamuje się do naszej piwnicy, lecz raczej z tym, że my te włamania zgłaszamy. O ile nie zrobiono nic aby panią Sąsiadkę powstrzymać (mimo iz łatwo było przewidzieć, że wcześniej czy później może to doprowadzić do uszkodzenia instalacji wodociągowej) o tyle podjęto szereg działań, które miały na celu hm... właściwie to nie do końca rozumiemy co. Zacznijmy jednak od początku.
Najpierw usiłowano nas przekonać, że wejście do naszego pomieszczenia nie jest przestępstwem, może nim być ewentualnie kradzież zamka. Później dano nam coś co wyglądało na stary zamek i kazano pokwitować, zwrot zamka przez panią Sąsiadkę. Odmówiliśmy. Potem usiłowano nas przekonać, że wejście do cudzego pomieszczenia przy pomocy podrobionego klucza nie jest przestępstwem. W końcu oświadczono, że pani Sąsiadka zgłosiła, ze ją złośliwie niepokoimy i oni prowadzą postępowanie również w tej sprawie. Zdębieliśmy.
W końcu oświadczono, że do sądu poszły wszystkie sprawy. Przyjęliśmy to za dobra monetę. Nawet nie przeczuwaliśmy co to może oznaczać.
Opisany pan Policjant jest oczywiście podobnie jak pani Naczelnik, czy pan Inspektor bohaterem zbiorowym.
Ach! Zapomnieliśmy dodać, że pani Sąsiadka zna osobiście pana, który w czasie gdy ona zaczynała włamywać się do naszej piwnicy był miejscowym Komendantem Policji czyli zwierzchnikiem Pana Policjanta. Oczywiście w żaden sposób nie sugerujemy, że ma to jakiś związek ze sprawą.
Po tym jak za sprawą szatańską (lub tego, że w którymś z ministerstw do których ciągle pisaliśmy, ktoś nareszcie zachował się rozsądnie) Pani Naczelnik cofnęła swój sprzeciw wobec wykonania prac usuwających zagrożenia dla życia i zdrowia mieszkańców budynku, a Pan Inspektor przekazał sprawę uniemożliwiania wykonania remontów przez panią Sąsiadkę do pani Prokurator (jak rozumiemy także za sprawą szatańską, czego dowodem jest że w chwili kiedy przekazywał dokumentacja skarg składanych przez nas na niego liczyła już kilkadziesiąt stron) nie pozostało nam nic innego jak czekać aż pani Prokurator z panem Policjantem, zrobią to co im nakazują odpowiednie przepisy i zdyscyplinują Panią Sąsiadkę, żeby zaczęła zachowywać się rozsądnie i umożliwiła nam rozpoczęcie remontów.
Musimy przyznać się do pewnej naiwności. Naprawdę wierzyliśmy, że po uzyskaniu potwierdzenia szeregu centralnych instytucji, ze istotnie mamy prawo (a nawet obowiązek) do przeprowadzenia prac doprowadzających budynek mieszkalny do stanu bezpiecznego - wszystko pójdzie łatwo. W końcu ani prowincjonalne instytucje, ani pani Sąsiadka nie będą podważać tego co centralne instytucje nakazały! Byliśmy po prostu naiwni. Jak się okazało Polska B ma centralę dokładnie w... centrali
Wracając do pani Prokurator i pana Policjanta. W połowie grudnia w sprawie Pani Sąsiadki złożyliśmy zeznania, zawnioskowaliśmy o zastosowanie względem niej środków przymusu, przypomnieliśmy, że od września nie możemy mieszkać we własnym domu, z tytułu czego złożyliśmy właśnie pozew przeciwko Skarbowi Państwa i...nic.
To znaczy niezupełnie nic. W styczniu Pani Sąsiadka odkryła nową zabawę "włam się do piwnicy lucyfera". Celem włamania było utrzymanie wody w instalacji wodociągowej w czasie siarczystych mrozów, co zgodnie z prawami fizyki musiało się spowodować zamrożenie a tym samym zniszczenie instalacji. Nie wierzymy, aby pani Sąsiadka, osoba co tu dużo mówić z wyższym wykształceniem, nie zdawała sobie z tego sprawy.
O pierwszym włamaniu nawet zostaliśmy przez panią Sąsiadkę zawiadomieni jak również o tym, ze jak twierdzi zrobiła to za poradą i wiedzą pana Policjanta (!).
Nie pozostało nam nic innego niż powiadomić pana Policjanta o zajściach. Przybywszy na miejsce pan Policjant próbował nas przekonać, że nic się nie stało, bo nastąpiła co najwyżej kradzież zamka od drzwi, a to przedmiot o niewielkiej wartości. Przy drugim włamaniu pan Policjant nie chciał nawet zabezpieczyć śladów twierdząc, że to nasza wina, że z Panią Sąsiadką się nie możemy dogadać. Nie jesteśmy pewni czy zanotowano, ze woda w instalacji wodociągowej zamarzła powodując uszkodzenia. Przy kolejnym włamaniu stwierdziliśmy, ze próbowano przebudować instalację, co jak na nasze oko spowodowało jej całkowite zniszczenie. Za diabła, lub raczej lucyfera, nie byliśmy w stanie zrozumieć dlaczego ktoś przy minus 20 stopniowym mrozie podejmuje próbę przebudowy instalacji wodociągowej, przecież wiadomo, że może to tylko prowadzić do zwiększenia skali zniszczeń.
Byliśmy już ostro podkurzeni i postanowiliśmy zainwestować w system monitoringu. Czujka zadziałała już w dniu założenia. Gdy przyjechaliśmy w naszej piwnicy był już pan Policjant, najwyraźniej w dobrej komitywie z panią Sąsiadką i dwoma agresywnie do nas nastawionymi osobnikami. W obecności pana Policjanta zostaliśmy oskarżeni o różne cuda (np. złośliwe spowodowanie że woda zamarzła w temperaturze minus 20 stopni :-). pan Policjant nic. Gdy usiłowaliśmy ustalić jak pani Sąsiadka weszła do piwnicy, oświadczyła, ze podrobiła klucz i pan Policjant został o tym poinformowany. Pan Policjant nic. Zażądaliśmy, by to oświadczenie zostało udokumentowane. Pan Policjant nic. W końcu zażądaliśmy by pan Policjant wyprowadził całe to towarzystwo z naszej piwnicy. Pan Policjant wreszcie się ruszył. I to aż za bardzo. Co prawda usunięto z piwnicy ubliżających nam osobników, ale szybko po tym pan Policjant odjechał zostawiając nas sam na sam z nimi przed budyniem. W tym miejscu wypada podziękować chłopakom z ochrony, których obecność być może uchroniła nas od linczu ze strony pani Sąsiadki i towarzyszących jej osobników.
Postępowanie pana Policjanta w czasie tych wydarzeń wzbudziło nasze niedowierzanie. Pan Policjant zdawał się mieć nie tyle problem z tym, ze pani Sąsiadka włamuje się do naszej piwnicy, lecz raczej z tym, że my te włamania zgłaszamy. O ile nie zrobiono nic aby panią Sąsiadkę powstrzymać (mimo iz łatwo było przewidzieć, że wcześniej czy później może to doprowadzić do uszkodzenia instalacji wodociągowej) o tyle podjęto szereg działań, które miały na celu hm... właściwie to nie do końca rozumiemy co. Zacznijmy jednak od początku.
Najpierw usiłowano nas przekonać, że wejście do naszego pomieszczenia nie jest przestępstwem, może nim być ewentualnie kradzież zamka. Później dano nam coś co wyglądało na stary zamek i kazano pokwitować, zwrot zamka przez panią Sąsiadkę. Odmówiliśmy. Potem usiłowano nas przekonać, że wejście do cudzego pomieszczenia przy pomocy podrobionego klucza nie jest przestępstwem. W końcu oświadczono, że pani Sąsiadka zgłosiła, ze ją złośliwie niepokoimy i oni prowadzą postępowanie również w tej sprawie. Zdębieliśmy.
W końcu oświadczono, że do sądu poszły wszystkie sprawy. Przyjęliśmy to za dobra monetę. Nawet nie przeczuwaliśmy co to może oznaczać.
Opisany pan Policjant jest oczywiście podobnie jak pani Naczelnik, czy pan Inspektor bohaterem zbiorowym.
Ach! Zapomnieliśmy dodać, że pani Sąsiadka zna osobiście pana, który w czasie gdy ona zaczynała włamywać się do naszej piwnicy był miejscowym Komendantem Policji czyli zwierzchnikiem Pana Policjanta. Oczywiście w żaden sposób nie sugerujemy, że ma to jakiś związek ze sprawą.
Epizod dziesiąty czyli krucjaty przeciw wielkomiejskim lucyferom ciąg dalszy
Jak wspomnieliśmy w poprzednim epizodzie pan Inspektor (Nadzoru Budowlanego) przesłał informację o uniemożliwianiu przeprowadzenia prac doprowadzających budynek mieszkalny do stanu bezpiecznego do pani Prokurator. Odetchnęliśmy z ulgą myśląc, że wkrótce będziemy mogli zabrać się do roboty i już na wiosnę będziemy mogli wrócić do domu.
Była to oczywiście skrajna naiwność, a folgowanie jej było całkowicie nieuzasadnione. W końcu już raz usiłowaliśmy zwrócić uwagę pani Prokurator, że dzieją się rzeczy, które w naszej skromnej opinii zostały opisane w Kodeksie Karnym i to w kilku miejscach. Pani Prokurator niczego takiego się wówczas nie dopatrzyła. Co napełniło nas zdziwieniem, bowiem nie zdawaliśmy sobie sprawy, ze ktokolwiek może wierzyć, że Starosta może poświadczać o istnieniu lokalu, którego istnienia nie jest w stanie udowodnić, albo pozytywnie rozpatrzyć wniosek o pozwolenie na budowę obiektu sprzecznego z Miejscowym Planem Zagospodarowania Przestrzennego. Pani Prokurator w to jednak wierzy. Mamy to na piśmie.
Ponadto pani Prokurator dotychczas niespecjalnie zdawała się cenić nasze życie i zdrowie. Nie dopatrzyła się bowiem niczego niestosownego sprzeciwie pani Naczelnik wobec w wykonania remontów usuwających zagrożenie dla zdrowia i życia mieszkańców budynku.
Mieliśmy jednak nadzieję, że wobec dalszego rozwoju wypadów pani Prokurator zdobędzie się na trochę refleksji. I tu spotkało nas rozczarowanie.
Otrzymawszy od pana Inspektora informację o utrzymywaniu budynku mieszkalnego w stanie zagrażającym zdrowiu, pani Prokurator zignorowała powstały uszczerbek na zdrowiu i konieczność naszego przeniesienia się do wynajętej przestrzeni mieszalnej. Po odczekaniu stosownego czasu przekazała natomiast do pana Policjanta informacje o podejrzeniu popełnienia wykroczenia przez panią Sąsiadkę. Pan Policjant po raz kolejny zebrał od nas zeznania w sprawie oraz materiały dowodowe co dało kolejne kilka tygodni zwłoki. Jednym słowem sprawa ciągnie się więc niczym guma do żucia i nie jesteśmy już nawet pewni, czy następną zimę spędzimy we własnym domu czy w wynajętym kącie.
Po tym wszystkim myśleliśmy, że pani Prokurator już nas niczym nie zaskoczy. I może tak by się stało gdyby nie włamania pani Sąsiadki. Nowe okoliczności wymusiły na pani Prokurator konieczność podjęcia decyzji czy włamanie się do cudzego pomieszczenia przy pomocy dorobionego klucza w celu zapewnienia, że rury wodociągowe będą wypełnione wodą w okresie siarczystych mrozów, a po zamarznięciu dokonania dalszej dewastacji pod pozorem napraw - wypełnia znamiona przestępstwa. Orzecznictwo Sądu Najwyższego w tej sprawie jest jednoznaczne - wejście do cudzego pomieszczenia bez pozwolenia wypełnia znamiona czynu zabronionego. Jednak jak się okazało pani Prokurator się z orzecznictwem Sądu Najwyższego nie zgadza i przyznała pani Sąsiadce prawo do chodzenia po naszych pomieszczeniach, jeżeli są w nich jej instalacje. Co należy uznać za wysoce interesujące, bowiem instalacje pani Sąsiadki są zarówno w naszej piwnicy, jak i w naszym mieszkaniu i jak się łatwo domyślić (chociażby ze sposobu ich poprowadzenia) mają najprawdopodobniej charakter nielegalny.
Jeszcze bardziej nas zdumiało, że pani Prokurator odmawiając wszczęcia dochodzenia nie odniosła się wcale do zakresu zniszczeń, które poczyniła pani Sąsiadka pląsając po naszej piwnicy. Czyżby pani Prokurator uważała, że pani Sąsiadka ma nie tylko prawo wejścia, bez pozwolenia do naszych pomieszczeń, ale również dewastowania znajdujących się w nich instalacji (zarówno naszych, jak i jej i wspólnych)?
Przyznajemy się do stanu lekkiego skołowania. Sprawę musimy wyjaśnić.
Była to oczywiście skrajna naiwność, a folgowanie jej było całkowicie nieuzasadnione. W końcu już raz usiłowaliśmy zwrócić uwagę pani Prokurator, że dzieją się rzeczy, które w naszej skromnej opinii zostały opisane w Kodeksie Karnym i to w kilku miejscach. Pani Prokurator niczego takiego się wówczas nie dopatrzyła. Co napełniło nas zdziwieniem, bowiem nie zdawaliśmy sobie sprawy, ze ktokolwiek może wierzyć, że Starosta może poświadczać o istnieniu lokalu, którego istnienia nie jest w stanie udowodnić, albo pozytywnie rozpatrzyć wniosek o pozwolenie na budowę obiektu sprzecznego z Miejscowym Planem Zagospodarowania Przestrzennego. Pani Prokurator w to jednak wierzy. Mamy to na piśmie.
Ponadto pani Prokurator dotychczas niespecjalnie zdawała się cenić nasze życie i zdrowie. Nie dopatrzyła się bowiem niczego niestosownego sprzeciwie pani Naczelnik wobec w wykonania remontów usuwających zagrożenie dla zdrowia i życia mieszkańców budynku.
Mieliśmy jednak nadzieję, że wobec dalszego rozwoju wypadów pani Prokurator zdobędzie się na trochę refleksji. I tu spotkało nas rozczarowanie.
Otrzymawszy od pana Inspektora informację o utrzymywaniu budynku mieszkalnego w stanie zagrażającym zdrowiu, pani Prokurator zignorowała powstały uszczerbek na zdrowiu i konieczność naszego przeniesienia się do wynajętej przestrzeni mieszalnej. Po odczekaniu stosownego czasu przekazała natomiast do pana Policjanta informacje o podejrzeniu popełnienia wykroczenia przez panią Sąsiadkę. Pan Policjant po raz kolejny zebrał od nas zeznania w sprawie oraz materiały dowodowe co dało kolejne kilka tygodni zwłoki. Jednym słowem sprawa ciągnie się więc niczym guma do żucia i nie jesteśmy już nawet pewni, czy następną zimę spędzimy we własnym domu czy w wynajętym kącie.
Po tym wszystkim myśleliśmy, że pani Prokurator już nas niczym nie zaskoczy. I może tak by się stało gdyby nie włamania pani Sąsiadki. Nowe okoliczności wymusiły na pani Prokurator konieczność podjęcia decyzji czy włamanie się do cudzego pomieszczenia przy pomocy dorobionego klucza w celu zapewnienia, że rury wodociągowe będą wypełnione wodą w okresie siarczystych mrozów, a po zamarznięciu dokonania dalszej dewastacji pod pozorem napraw - wypełnia znamiona przestępstwa. Orzecznictwo Sądu Najwyższego w tej sprawie jest jednoznaczne - wejście do cudzego pomieszczenia bez pozwolenia wypełnia znamiona czynu zabronionego. Jednak jak się okazało pani Prokurator się z orzecznictwem Sądu Najwyższego nie zgadza i przyznała pani Sąsiadce prawo do chodzenia po naszych pomieszczeniach, jeżeli są w nich jej instalacje. Co należy uznać za wysoce interesujące, bowiem instalacje pani Sąsiadki są zarówno w naszej piwnicy, jak i w naszym mieszkaniu i jak się łatwo domyślić (chociażby ze sposobu ich poprowadzenia) mają najprawdopodobniej charakter nielegalny.
Jeszcze bardziej nas zdumiało, że pani Prokurator odmawiając wszczęcia dochodzenia nie odniosła się wcale do zakresu zniszczeń, które poczyniła pani Sąsiadka pląsając po naszej piwnicy. Czyżby pani Prokurator uważała, że pani Sąsiadka ma nie tylko prawo wejścia, bez pozwolenia do naszych pomieszczeń, ale również dewastowania znajdujących się w nich instalacji (zarówno naszych, jak i jej i wspólnych)?
Przyznajemy się do stanu lekkiego skołowania. Sprawę musimy wyjaśnić.
Epizod jedenasty czyli o tym jak sąd cywilny rozpatrywał pozew o zapłatę 200 złotych (i inne)
Opowiadając o zadziwiającej Polsce B nie można oczywiście pominąć Sądów. Z grubsza sądownictwo można podzielić na cywilne i karne. Przetestowaliśmy już jedno i drugie. W tym epizodzie na rozgrzewkę o sądzie cywilnym.
Jako naiwne wielkomiejskie Ćwoki dwa lata temu wierzyliśmy, że najlepszym sposobem na skłonienia pani Sąsiadki do zorientowania się jaka jest jej sytuacja prawna jest oddanie sprawy do Sądu. Próby spokojnego wytłumaczenia inna drogą zakończyły się pojawieniem się w naszym życiu pani Mecenas (wynajętej przez panią Sąsiadkę), która zaczęła oskarżać nas o różne cuda i z całą stanowczością twierdzić, że na takich jak my to są sądy.
OK. Skoro pani Mecenas sobie życzy..... Prawie dwa lata temu złożyliśmy pierwszy pozew. Następnie drugi. Dalszy rozwój wypadków skłonił nas do założenia trzeciej sprawy, a potem czwartej....... Obecnie doszliśmy do hm..... Właściwie trudno powiedzieć, bo sprawy są łączone i rozłączane. Jesteśmy całkowicie skołowani. Pewne jest tylko to, że do dnia dzisiejszego nie wydano jeszcze wyroku w żadnej sprawie, za to... wypłacono nam już trzy odszkodowania za przewlekłość postępowania.
Naszą "ulubioną" sprawą jest sprawa o 200 (słownie dwieście) złotych.
Sprawa dotyczy zapłacenia przez Panią Sąsiadkę jej części kosztów przeglądu technicznego budynku. Przegląd jest obowiązkowy (w razie niewykonania grożą sankcje karne), a suma którą Pani Sąsiadka musi z tego tytułu zwrócić to zaledwie 200 zł.
Konieczność przeglądu i naszą odpowiedzialność za jego wykonanie potwierdził Wojewoda, Starosta, Wojewódzki Inspektor Nadzoru Budowlanego i Powiatowy Inspektor Nadzoru Budowlanego. Niestety mimo to Pani Sąsiadka uparcie odmawia przyjęcia do wiadomości, że przegląd jest obowiązkowy i zwrócenia wspomnianych 200 zł z tytułu jego wykonania.
Wydawać by się mogło, że sprawa powinna zostać załatwiona ekspresowo w trybie nakazowym (w końcu ich roszczenie było dobrze uzasadnione i udokumentowane). Niestety nie tym prowincjonalnym Sądzie.
Na dobry początek sprawa trafiła na półkę, na której przeleżała prawie rok. Czekaliśmy cierpliwie. (co z perspektywy czasu było błędem bo trzeba było zamiast tego słać skargi gdzie popadnie i na co popadnie) Wreszcie wyznaczono pierwsze posiedzenie, które zostało przełożone (chyba z powodu niewłaściwego zawiadomienia stron), drugie posiedzenie, które zostało przełożone (bo Pani Sąsiadka musiała przemyśleć swoje stanowisko w sprawie), trzecie posiedzenie,które zostało przełożone (bo Pani Sąsiadka zrezygnowała z usług najmowanej przez siebie pani Mecenas i zażądała adwokata z urzędu), czwarte posiedzenie, które zostało przełożone (bo adwokat z urzędu oświadczył że jest dzisiaj nieprzygotowany). Piąte posiedzenie wyznaczone jest na maj...
W międzyczasie Sąd zażądał dostarczenia dodatkowych dokumentów, które niespecjalnie wnosiły cokolwiek do sprawy, ale ich zdobycie zajęło nam dwa dni. Pani Sąsiadka powołała pięciu świadków, których zeznania nic nie wnosiły do sprawy, do czego Sąd z niewiadomych przyczyn się przychylił. Przypominamy, w sprawie chodzi o 200 zł (licząc koszt zużytego do tej pory czasu Sądu, Pani Sąsiadki, wzywanych na przekładane posiedzenia świadków i oczywiście naszego - zmarnowane zostało już kilka tysięcy złotych)
Najlepsze jednak jest przyznanie Pani Sąsiadce adwokata z urzędu. Jak wiadomo aby dostąpić tego zaszczytu należy wykazać, że jest się osobą ubogą. Pani Sąsiadka być może nie zarabia oficjalnie średniej krajowej, ale pensję minimalną znacznie przekracza. Nikogo nie ma na utrzymaniu,na kosztowne choroby przewlekłe nie choruje. W temacie swoich niezbędnych wydatków bez których nie może się obyć wymieniła za to 200 zł miesięcznie na telefon i internet (jak wiadomo standard w przypadku osób ubogich). Żadnych z ponoszonych wydatków (koszty utrzymania, raty kredytów itp) nie udokumentowała. Ponadto poinformowała Sąd,ze z wynajętej przez siebie pani Mecenas właściwie rezygnuje, ale nie do końca bo zostawia mu pełnomocnictwo do przeglądania akt. Teoretycznie Sąd powinien wniosek Pani Sąsiadki odrzucić, tymczasem adwokata z urzędu jej przyznał. Koszt adwokata z urzędu to zdaje się gdzieś pomiędzy 60 do 7200 zł, a wartość przedmiotu sprawy to 200 zł, dobrze udokumentowanego roszczenia.
Podsumowując. Jak na razie sprawa kosztowała jakieś kilka - kilkanaście tysięcy zł (głownie Skarb Państwa) oraz mnóstwo czasu,stresu i frustracji (głównie nas lucyferów czyli wielkomiejskich Ćwoków).
Jeszcze raz podkreślamy, sprawa dotyczy dobrze udokumentowanego roszczenia na sumę 200 zł.
Pozdrawiamy z Polski B i zabieramy się za pisanie skarg na beztroską sądową fantazję finansowaną jakby nie patrzeć z naszych podatków.
Jako naiwne wielkomiejskie Ćwoki dwa lata temu wierzyliśmy, że najlepszym sposobem na skłonienia pani Sąsiadki do zorientowania się jaka jest jej sytuacja prawna jest oddanie sprawy do Sądu. Próby spokojnego wytłumaczenia inna drogą zakończyły się pojawieniem się w naszym życiu pani Mecenas (wynajętej przez panią Sąsiadkę), która zaczęła oskarżać nas o różne cuda i z całą stanowczością twierdzić, że na takich jak my to są sądy.
OK. Skoro pani Mecenas sobie życzy..... Prawie dwa lata temu złożyliśmy pierwszy pozew. Następnie drugi. Dalszy rozwój wypadków skłonił nas do założenia trzeciej sprawy, a potem czwartej....... Obecnie doszliśmy do hm..... Właściwie trudno powiedzieć, bo sprawy są łączone i rozłączane. Jesteśmy całkowicie skołowani. Pewne jest tylko to, że do dnia dzisiejszego nie wydano jeszcze wyroku w żadnej sprawie, za to... wypłacono nam już trzy odszkodowania za przewlekłość postępowania.
Naszą "ulubioną" sprawą jest sprawa o 200 (słownie dwieście) złotych.
Sprawa dotyczy zapłacenia przez Panią Sąsiadkę jej części kosztów przeglądu technicznego budynku. Przegląd jest obowiązkowy (w razie niewykonania grożą sankcje karne), a suma którą Pani Sąsiadka musi z tego tytułu zwrócić to zaledwie 200 zł.
Konieczność przeglądu i naszą odpowiedzialność za jego wykonanie potwierdził Wojewoda, Starosta, Wojewódzki Inspektor Nadzoru Budowlanego i Powiatowy Inspektor Nadzoru Budowlanego. Niestety mimo to Pani Sąsiadka uparcie odmawia przyjęcia do wiadomości, że przegląd jest obowiązkowy i zwrócenia wspomnianych 200 zł z tytułu jego wykonania.
Wydawać by się mogło, że sprawa powinna zostać załatwiona ekspresowo w trybie nakazowym (w końcu ich roszczenie było dobrze uzasadnione i udokumentowane). Niestety nie tym prowincjonalnym Sądzie.
Na dobry początek sprawa trafiła na półkę, na której przeleżała prawie rok. Czekaliśmy cierpliwie. (co z perspektywy czasu było błędem bo trzeba było zamiast tego słać skargi gdzie popadnie i na co popadnie) Wreszcie wyznaczono pierwsze posiedzenie, które zostało przełożone (chyba z powodu niewłaściwego zawiadomienia stron), drugie posiedzenie, które zostało przełożone (bo Pani Sąsiadka musiała przemyśleć swoje stanowisko w sprawie), trzecie posiedzenie,które zostało przełożone (bo Pani Sąsiadka zrezygnowała z usług najmowanej przez siebie pani Mecenas i zażądała adwokata z urzędu), czwarte posiedzenie, które zostało przełożone (bo adwokat z urzędu oświadczył że jest dzisiaj nieprzygotowany). Piąte posiedzenie wyznaczone jest na maj...
W międzyczasie Sąd zażądał dostarczenia dodatkowych dokumentów, które niespecjalnie wnosiły cokolwiek do sprawy, ale ich zdobycie zajęło nam dwa dni. Pani Sąsiadka powołała pięciu świadków, których zeznania nic nie wnosiły do sprawy, do czego Sąd z niewiadomych przyczyn się przychylił. Przypominamy, w sprawie chodzi o 200 zł (licząc koszt zużytego do tej pory czasu Sądu, Pani Sąsiadki, wzywanych na przekładane posiedzenia świadków i oczywiście naszego - zmarnowane zostało już kilka tysięcy złotych)
Najlepsze jednak jest przyznanie Pani Sąsiadce adwokata z urzędu. Jak wiadomo aby dostąpić tego zaszczytu należy wykazać, że jest się osobą ubogą. Pani Sąsiadka być może nie zarabia oficjalnie średniej krajowej, ale pensję minimalną znacznie przekracza. Nikogo nie ma na utrzymaniu,na kosztowne choroby przewlekłe nie choruje. W temacie swoich niezbędnych wydatków bez których nie może się obyć wymieniła za to 200 zł miesięcznie na telefon i internet (jak wiadomo standard w przypadku osób ubogich). Żadnych z ponoszonych wydatków (koszty utrzymania, raty kredytów itp) nie udokumentowała. Ponadto poinformowała Sąd,ze z wynajętej przez siebie pani Mecenas właściwie rezygnuje, ale nie do końca bo zostawia mu pełnomocnictwo do przeglądania akt. Teoretycznie Sąd powinien wniosek Pani Sąsiadki odrzucić, tymczasem adwokata z urzędu jej przyznał. Koszt adwokata z urzędu to zdaje się gdzieś pomiędzy 60 do 7200 zł, a wartość przedmiotu sprawy to 200 zł, dobrze udokumentowanego roszczenia.
Podsumowując. Jak na razie sprawa kosztowała jakieś kilka - kilkanaście tysięcy zł (głownie Skarb Państwa) oraz mnóstwo czasu,stresu i frustracji (głównie nas lucyferów czyli wielkomiejskich Ćwoków).
Jeszcze raz podkreślamy, sprawa dotyczy dobrze udokumentowanego roszczenia na sumę 200 zł.
Pozdrawiamy z Polski B i zabieramy się za pisanie skarg na beztroską sądową fantazję finansowaną jakby nie patrzeć z naszych podatków.
Epizod dwunasty czyli znowu o krucjacie przeciwko wielkomiejskim lucyferom
Prowincjonalny sąd rejonowy poza wydziałem cywilnym posiada także wydział karny. Spotkanie z Sądem Karnym dostarczyło nam wiele atrakcji. Po raz pierwszy przestąpiliśmy jego progi gdy rozpatrywał nasze zażalenie na nie dopatrzenie się przez panią Prokurator przestępstwa, ani w uniemożliwianiu usunięcia zagrożenia zdrowia (patrz cud 3), ani w wydawaniu zaświadczeń o treści niezgodne z dokumentacją, (patrz cud 5), ani w ignorowaniu ograniczeń w zabudowie przeszkadzają równiejszym (patrz cud 1). Rozprawę wyznaczono w Wielki Piątek.Kiedy przyszliśmy drzwi od sali rozpraw zastaliśmy zamknięte na głucho. Sędzia pojawił się dopiero po naszej interwencji w sekretariacie najwyraźniej zdziwiony, że się pojawiliśmy. Być może wytłumaczeniem jego zdziwienia było to, że był Wielki Piątek tuż przed Wielkanocą i sąd był ogólnie pustawy. Zreferowaliśmy naszą sprawę podkreślając iż stan budynku zagraża życiu i zdrowiu mieszkańców i inne rzeczy. Mieliśmy wrażenie, że Sąd niespecjalnie był tym zainteresowany. Po wysłuchaniu naszej tyrady oświadczył, że przeczyta wyrok. W wyroku właściwie zgodził się z panią Prokurator, że wszystko jest o'key. Mając jednak najwyraźniej potrzebę dodania czegoś od siebie Sąd w uzasadnieniu poświadczył, że pani Sąsiadka nie sprzeciwia się wykonaniom prac remontowych . Gdy zwróciliśmy uwagę, że to nieprawda - Sąd zagroził wyrzuceniem z sali i innymi konsekwencjami.
Po tym incydencie przez pewien okres czasu usiłowaliśmy chyba wyprzeć istnienie Sądu Karnego z naszej świadomości.
Zażalenie na kolejne postanowienie pani Prokurator w którym potwierdzono znowu, że wszystko jest o'key, co prawda napisaliśmy, ale na rozprawę już nie poszliśmy. Po co skoro i tak nikt nas nie słucha. Zgodnie z przewidywaniami Sąd karny po raz drugi zgodził się z panią Prokurator, że wszystko jest o'key.
Żałujemy, ze rzeczywistość nie dostosowała się do wyroków sądu. Ciekawe czy ktoś z szanownych czytelników wie co czuje człowiek, który się dusi w ataku astmy? Bo my się we wrześniu dowiedzieliśmy.
Sąd karny przypomniał o sobie kilka tygodni temu, gdy o pewnym zimowym poranku listonosz przyniósł zawiadomienie o tym, że zostaliśmy skazani wyrokiem nakazowym za 'złośliwe niepokojenie' pani Sąsiadki. Ścięło nas kompletnie i to z kilku powodów. Po pierwsze nie raczono nas nawet poinformować, że w Sądzie toczy się taka sprawa. Po drugie to my zostaliśmy zmuszeni do wyprowadzki, to my doznaliśmy uszczerbku na zdrowiu i to nasze życie uległo kompletnej dezorganizacji.
Jeszcze tego samego dnia przejrzeliśmy akta sprawy. Złośliwym niepokojeniem okazało się - wymontowanie zamka z drzwi przedzielających klatkę schodową. Nie wyjaśniono jednak dlaczego drzwi te maja być zamykane pomimo iż jest to sprzeczne z przepisami przeciwpożarowymi i utrudnia nam to komunikacje pomiędzy posiadanymi przez nas przestrzeniami mieszkalnymi. Jak rozumiemy to, ze pani Sąsiadka chce mieć zamknięte drzwi jest dla Sądu jedynym istotnym faktem.
Drugim dowodem 'złośliwego niepokojenia' było zakręcenie wody przy głównym zaworze, przed fala mrozów w celu uniknięcia zniszczenia rur wodociągowych. Wody skutecznie nigdy pani Sąsiadce nie odcięliśmy, bowiem pani Sąsiadka po prostu włamywała się do naszej piwnicy i wodę odkręcała. To znaczy do momentu, aż wodę skutecznie odciął mróz niszcząc przy tym całą instalację. Próba uniemożliwienia zniszczenia instalacji wodociągowej - złośliwym niepokojeniem pani Sąsiadki? Utrudnianie pani Sąsiadce spowodowania zniszczeń jest, ja rozumiemy w rozumieniu Sądu karnego wykroczeniem.
Właściwie należało by wyrazić nadzieję, że przekroczenie tego poziomu absurdu jest już niemożliwe. Jednak nauczeni doświadczeniem nie będziemy tego obstawiać. (27-03-2012)
Część druga czyli o niespodziewanej (przynajmniej dla nas) reakcji władz centralnych.
Po tym incydencie przez pewien okres czasu usiłowaliśmy chyba wyprzeć istnienie Sądu Karnego z naszej świadomości.
Zażalenie na kolejne postanowienie pani Prokurator w którym potwierdzono znowu, że wszystko jest o'key, co prawda napisaliśmy, ale na rozprawę już nie poszliśmy. Po co skoro i tak nikt nas nie słucha. Zgodnie z przewidywaniami Sąd karny po raz drugi zgodził się z panią Prokurator, że wszystko jest o'key.
Żałujemy, ze rzeczywistość nie dostosowała się do wyroków sądu. Ciekawe czy ktoś z szanownych czytelników wie co czuje człowiek, który się dusi w ataku astmy? Bo my się we wrześniu dowiedzieliśmy.
Sąd karny przypomniał o sobie kilka tygodni temu, gdy o pewnym zimowym poranku listonosz przyniósł zawiadomienie o tym, że zostaliśmy skazani wyrokiem nakazowym za 'złośliwe niepokojenie' pani Sąsiadki. Ścięło nas kompletnie i to z kilku powodów. Po pierwsze nie raczono nas nawet poinformować, że w Sądzie toczy się taka sprawa. Po drugie to my zostaliśmy zmuszeni do wyprowadzki, to my doznaliśmy uszczerbku na zdrowiu i to nasze życie uległo kompletnej dezorganizacji.
Jeszcze tego samego dnia przejrzeliśmy akta sprawy. Złośliwym niepokojeniem okazało się - wymontowanie zamka z drzwi przedzielających klatkę schodową. Nie wyjaśniono jednak dlaczego drzwi te maja być zamykane pomimo iż jest to sprzeczne z przepisami przeciwpożarowymi i utrudnia nam to komunikacje pomiędzy posiadanymi przez nas przestrzeniami mieszkalnymi. Jak rozumiemy to, ze pani Sąsiadka chce mieć zamknięte drzwi jest dla Sądu jedynym istotnym faktem.
Drugim dowodem 'złośliwego niepokojenia' było zakręcenie wody przy głównym zaworze, przed fala mrozów w celu uniknięcia zniszczenia rur wodociągowych. Wody skutecznie nigdy pani Sąsiadce nie odcięliśmy, bowiem pani Sąsiadka po prostu włamywała się do naszej piwnicy i wodę odkręcała. To znaczy do momentu, aż wodę skutecznie odciął mróz niszcząc przy tym całą instalację. Próba uniemożliwienia zniszczenia instalacji wodociągowej - złośliwym niepokojeniem pani Sąsiadki? Utrudnianie pani Sąsiadce spowodowania zniszczeń jest, ja rozumiemy w rozumieniu Sądu karnego wykroczeniem.
Właściwie należało by wyrazić nadzieję, że przekroczenie tego poziomu absurdu jest już niemożliwe. Jednak nauczeni doświadczeniem nie będziemy tego obstawiać. (27-03-2012)
Część druga czyli o niespodziewanej (przynajmniej dla nas) reakcji władz centralnych.
Kapituła Wielkiego Kalesona i.... |