Część czwarta czyli pytania i wątpliwości.
|
|
List drugi - Deja vu
Zabytki miasteczka M***
Szanowny Panie Prokuratorze L.
Panem X zainteresowaliśmy się po tym kiedy kilka osób zaczęło nas przed nim ostrzegać mówiąc iż jest to "mafia". Być może powinniśmy się wówczas pana X. przestraszyć, ale poczuliśmy raczej uczucie zwane deja vu gdyż trochę wcześniej dotarło do nas że o nas także w okolicy mówi się iż to "mafia". Do tego jak rozumiemy z lokalnej plotki pan X jest mimo wszystko łagodniejszy od nas gdyż on używa "dobrych prawników", a my "metod siłowych" (na czymkolwiek one polegają).
Wzbudziło to nasze podejrzenie, że pan X również doświadcza dziwnych przygód w miasteczku M***.
Nasze podejrzenia się wzmogły, gdy udało nam się zdobyć kilka dokumentów wystawionych przez lokalne instytucje w sprawie pana X. Obraz jaki się z nich wyłania jest absurdalny lub raczej komiczny. Dziwny typ, który kupiwszy za grosze jakieś wątpliwe prawa własności dla nieruchomości, do której według dokumentów gminnych żadnego prawa nie ma usiłuje ją ... zdaje się że zasiedzieć.
Przedzwoniliśmy do pana X. Rozmowa nie była łatwa, bowiem rozmowa o jego przygodach w miasteczku M**** budzi w nim zbyt wiele goryczy. Jak jednak zrozumieliśmy ma perfekcyjne prawa własności i lokatora "zameldowanego na wydrę" (co jak się domyślamy znaczy bezprawnie) , którego gmina w żaden sposób nie chce usunąć. A walczy już dobrych kilka lat. Czy panu to czegoś nie przypomina, panie prokuratorze L? Na przykład innego nieusuwalnego lokatora Piotra B z prowadzonej przez pana sprawy?
Jeżeli chce się pan przekonać czy oby dobrze zrozumieliśmy to co powiedział pan X - to powinien się z nim pan skontaktować. Pewnie go pan polubi jest sympatyczny, uczynny. No może trochę szorstki w obyciu . Gdy z nim rozmawialiśmy niezłomnie wierzył, że jest to jakaś koszmarna pomyłka, która wkrótce się wyjaśni. Bo przecież takie rzeczy nie mogą się zdarzać!!!!
My jesteśmy dużo bardziej sceptyczni, bo sprawa pana X wydaje nam się mieć zbyt dużo punktów wspólnych nie tylko sprawą, która pan prowadzi, ale również z innymi absurdalnymi historiami z miasteczka M*** , które zdają się ciągnąć i ciągnąć............ I w których nic nie dzieje się tak jak powinno.
Acha! Zapomnieliśmy dodać, że jeżeli dobrze zrozumieliśmy pana X, to "jego lokator na wydrę" pojawił się w 2004 roku (czyli jak rozumiemy nie ma tu mowy o żadnych zaszłościach historycznych). Wydaje nam się, że to ma pewne znaczenie......
Panem X zainteresowaliśmy się po tym kiedy kilka osób zaczęło nas przed nim ostrzegać mówiąc iż jest to "mafia". Być może powinniśmy się wówczas pana X. przestraszyć, ale poczuliśmy raczej uczucie zwane deja vu gdyż trochę wcześniej dotarło do nas że o nas także w okolicy mówi się iż to "mafia". Do tego jak rozumiemy z lokalnej plotki pan X jest mimo wszystko łagodniejszy od nas gdyż on używa "dobrych prawników", a my "metod siłowych" (na czymkolwiek one polegają).
Wzbudziło to nasze podejrzenie, że pan X również doświadcza dziwnych przygód w miasteczku M***.
Nasze podejrzenia się wzmogły, gdy udało nam się zdobyć kilka dokumentów wystawionych przez lokalne instytucje w sprawie pana X. Obraz jaki się z nich wyłania jest absurdalny lub raczej komiczny. Dziwny typ, który kupiwszy za grosze jakieś wątpliwe prawa własności dla nieruchomości, do której według dokumentów gminnych żadnego prawa nie ma usiłuje ją ... zdaje się że zasiedzieć.
Przedzwoniliśmy do pana X. Rozmowa nie była łatwa, bowiem rozmowa o jego przygodach w miasteczku M**** budzi w nim zbyt wiele goryczy. Jak jednak zrozumieliśmy ma perfekcyjne prawa własności i lokatora "zameldowanego na wydrę" (co jak się domyślamy znaczy bezprawnie) , którego gmina w żaden sposób nie chce usunąć. A walczy już dobrych kilka lat. Czy panu to czegoś nie przypomina, panie prokuratorze L? Na przykład innego nieusuwalnego lokatora Piotra B z prowadzonej przez pana sprawy?
Jeżeli chce się pan przekonać czy oby dobrze zrozumieliśmy to co powiedział pan X - to powinien się z nim pan skontaktować. Pewnie go pan polubi jest sympatyczny, uczynny. No może trochę szorstki w obyciu . Gdy z nim rozmawialiśmy niezłomnie wierzył, że jest to jakaś koszmarna pomyłka, która wkrótce się wyjaśni. Bo przecież takie rzeczy nie mogą się zdarzać!!!!
My jesteśmy dużo bardziej sceptyczni, bo sprawa pana X wydaje nam się mieć zbyt dużo punktów wspólnych nie tylko sprawą, która pan prowadzi, ale również z innymi absurdalnymi historiami z miasteczka M*** , które zdają się ciągnąć i ciągnąć............ I w których nic nie dzieje się tak jak powinno.
Acha! Zapomnieliśmy dodać, że jeżeli dobrze zrozumieliśmy pana X, to "jego lokator na wydrę" pojawił się w 2004 roku (czyli jak rozumiemy nie ma tu mowy o żadnych zaszłościach historycznych). Wydaje nam się, że to ma pewne znaczenie......
List trzeci - Z notatek prasowych
Zabytki miasteczka M***
Szanowny Panie Prokuratorze L
O sprawie pana D wie pan więcej niż my. Jednak chcielibyśmy panu o niej opowiedzieć tak jak o jednej z absurdalnych historii, które w miasteczku M**** przytrafiają się zbyt często jak na nasz gust.
Po zaginięciu pana D, nikt nie próbował nawet podważyć, że miał on prawo własności do pewnej nieruchomości. Czy nie wydaje się więc dziwne, że kilka lat wcześniej aby w niej zamieszkać musiał się najpierw włamać do jednego ze znajdujących się w tym domu mieszkań? Dlaczego musiał się uciekać do tak drastycznych środków aby wejść na teren obiektu, który był jego własnością? Skoro miał prawo własności dlaczego nie mógł się pozbyć niechcianego "lokatora". Przecież będąc właścicielem posiadał ku temu wielorakie środki prawne. Tym bardziej, że lokator posiadał również inne nieruchomości do których można było go wykwaterować . I jak mamy rozumieć opowieści syna pana D, że "ojciec nosił baniaki z wodą", czyżby będąc właścicielem nie mógł sobie podłączyć wody?
To jak to było z tymi prawami własności pana D? Twierdzenie, że nie były one szanowane przez lokalne instytucje brzmi jak absurd, a jednak to właśnie sugerują informacje prasowe, które do nas dotarły.
Z drugiej strony "lokator" zdawał się cieszyć ekstra przywilejami. Nie tylko był nieusuwalny, pomimo iż jego prawo do bycia "lokatorem", jak rozumiemy było mocno wątpliwe. Co więcej usiłował rzeczona nieruchomość sprzedać około roku 1994 państwu K, o których napiszemy później. Kim więc był? Lokatorem czy właścicielem? Ale jeżeli był właścicielem dlaczego nigdy nie położono dokumentów na stół i nie wykorzystano środków prawnych przysługujących właścicielowi aby pozbyć się państwa D, którzy jakby na to nie patrzeć zajęli część domu w wyniku włamania? Włamanie to byłoby ewidentnym przestępstwem gdyby to "lokator", a nie pan D, był właścicielem domu.
Dalej historia staje się jeszcze dziwniejsza. Pan D wielokrotnie skarżył się na agresje "lokatora" i ..... nic Policja i prokuratura odmówiły podjęcia jakichkolwiek działań. Czyżby w rozumieniu lokalnych instytucji pan D stracił ochronę prawną? Najwyraźniej tak. Nawet gdy zaginęła mu żona prokuratura uchylała się zbadania sprawy. Gdy wreszcie, wobec drastyczności sytuacji, musiała zareagować skupiła się na panu D. Skonfiskowano mu komputer. Oskarżono o pedofilię. Postępowanie tej instytucji nie uległo zmianie nawet po zniknięciu pana D. Wygląda to trochę tak jakby Prokuratura zamiast zbadać należycie sprawę zajęła się desperackim szukaniem jakichkolwiek dowodów winy pana D. Nawet za jego własne zniknięcie.
A co z "lokatorem"? Mamy wrażenie, że do brawurowej akcji CBŚ chodził w aureoli niewinności i nikt nie brał pod uwagę opcji, że może być winny. Nawet gdy ogólnokrajowa prasa rozpisywała się o tej dziwnej sprawie wskazując na "lokatora" jako potencjalnego sprawcę.
Panie Prokuratorze L. Jeżeli przyjrzymy się faktom to pan D był bardzo religijnym człowiekiem przykładnym ojcem i mężem, inżynierem z wykształcenia i prawnikiem z zamiłowania. Posiadał tez, jak się zdaje, niepodważalne prawa do nieruchomości, w której mieszkał razem z "lokatorem". Jak wynika z notatek prasowych "lokator" posiadał kryminalna przeszłość.
Według lokalnej plotki pan D był "szemrana" postacią w ten sam sposób jak pan X (o którym pisaliśmy w liście drugim), a "lokator" - jego ofiarą. Co właściwie po części mogłoby tłumaczyć działania lokalnych instytucji w sprawach pana D. Tylko dlaczego pozwala się by instytucje państwowe (z prokuraturą włącznie) działały na podstawie plotek, a nie faktów?
Czy widzi pan już zarysowujący się schemat?
Opracowano na podstawie informacji prasowych
O sprawie pana D wie pan więcej niż my. Jednak chcielibyśmy panu o niej opowiedzieć tak jak o jednej z absurdalnych historii, które w miasteczku M**** przytrafiają się zbyt często jak na nasz gust.
Po zaginięciu pana D, nikt nie próbował nawet podważyć, że miał on prawo własności do pewnej nieruchomości. Czy nie wydaje się więc dziwne, że kilka lat wcześniej aby w niej zamieszkać musiał się najpierw włamać do jednego ze znajdujących się w tym domu mieszkań? Dlaczego musiał się uciekać do tak drastycznych środków aby wejść na teren obiektu, który był jego własnością? Skoro miał prawo własności dlaczego nie mógł się pozbyć niechcianego "lokatora". Przecież będąc właścicielem posiadał ku temu wielorakie środki prawne. Tym bardziej, że lokator posiadał również inne nieruchomości do których można było go wykwaterować . I jak mamy rozumieć opowieści syna pana D, że "ojciec nosił baniaki z wodą", czyżby będąc właścicielem nie mógł sobie podłączyć wody?
To jak to było z tymi prawami własności pana D? Twierdzenie, że nie były one szanowane przez lokalne instytucje brzmi jak absurd, a jednak to właśnie sugerują informacje prasowe, które do nas dotarły.
Z drugiej strony "lokator" zdawał się cieszyć ekstra przywilejami. Nie tylko był nieusuwalny, pomimo iż jego prawo do bycia "lokatorem", jak rozumiemy było mocno wątpliwe. Co więcej usiłował rzeczona nieruchomość sprzedać około roku 1994 państwu K, o których napiszemy później. Kim więc był? Lokatorem czy właścicielem? Ale jeżeli był właścicielem dlaczego nigdy nie położono dokumentów na stół i nie wykorzystano środków prawnych przysługujących właścicielowi aby pozbyć się państwa D, którzy jakby na to nie patrzeć zajęli część domu w wyniku włamania? Włamanie to byłoby ewidentnym przestępstwem gdyby to "lokator", a nie pan D, był właścicielem domu.
Dalej historia staje się jeszcze dziwniejsza. Pan D wielokrotnie skarżył się na agresje "lokatora" i ..... nic Policja i prokuratura odmówiły podjęcia jakichkolwiek działań. Czyżby w rozumieniu lokalnych instytucji pan D stracił ochronę prawną? Najwyraźniej tak. Nawet gdy zaginęła mu żona prokuratura uchylała się zbadania sprawy. Gdy wreszcie, wobec drastyczności sytuacji, musiała zareagować skupiła się na panu D. Skonfiskowano mu komputer. Oskarżono o pedofilię. Postępowanie tej instytucji nie uległo zmianie nawet po zniknięciu pana D. Wygląda to trochę tak jakby Prokuratura zamiast zbadać należycie sprawę zajęła się desperackim szukaniem jakichkolwiek dowodów winy pana D. Nawet za jego własne zniknięcie.
A co z "lokatorem"? Mamy wrażenie, że do brawurowej akcji CBŚ chodził w aureoli niewinności i nikt nie brał pod uwagę opcji, że może być winny. Nawet gdy ogólnokrajowa prasa rozpisywała się o tej dziwnej sprawie wskazując na "lokatora" jako potencjalnego sprawcę.
Panie Prokuratorze L. Jeżeli przyjrzymy się faktom to pan D był bardzo religijnym człowiekiem przykładnym ojcem i mężem, inżynierem z wykształcenia i prawnikiem z zamiłowania. Posiadał tez, jak się zdaje, niepodważalne prawa do nieruchomości, w której mieszkał razem z "lokatorem". Jak wynika z notatek prasowych "lokator" posiadał kryminalna przeszłość.
Według lokalnej plotki pan D był "szemrana" postacią w ten sam sposób jak pan X (o którym pisaliśmy w liście drugim), a "lokator" - jego ofiarą. Co właściwie po części mogłoby tłumaczyć działania lokalnych instytucji w sprawach pana D. Tylko dlaczego pozwala się by instytucje państwowe (z prokuraturą włącznie) działały na podstawie plotek, a nie faktów?
Czy widzi pan już zarysowujący się schemat?
Opracowano na podstawie informacji prasowych
List czwarty - Ćwoki w skrócie
Zabytki miasteczka M***
Szanowny Panie Prokuratorze L
Aby nie marnował pan swojego cennego czasu na czytanie całych Dzienników Ćwoków, postaramy się panu streścić to co najistotniejsze.
Ćwoki kupiły swoje części nieruchomości sprawdziwszy dokładnie co kupują w roku 2006 i 2008. Co więcej jedną z nich kupiły za pośrednictwem lokalnej agencji pośrednictwa obrotu nieruchomościami. Akt notarialny sporządził lokalny notariusz. Po sfinalizowaniu transakcji nie było problemu z wpisem do księgi wieczystej. W 2009 roku księgi wieczyste znane Ćwokom nadal były wiarygodne bowiem dokonano wpisu o zakupie pani Sąsiadki i obciążono jej hipotekę. Czy stan prawny powinien budzić wątpliwości?
A jednak budzi, bowiem od 2009 roku żadna z instytucji państwowych nie respektuje praw Ćwoków. Wydaje się sprzeciwy wobec czynności, które mają prawo (ale również obowiązek pod groźba sankcji karnych) wykonać, prowadzi się postępowania, które nie maja żadnego uzasadnienia jeżeli posiadają to co kupiły (w oparciu o zapisy ksiąg wieczystych), nie mogą ściągnąć oczywistych kosztów utrzymania nieruchomości z pani Sąsiadki. Sugeruje się usunięcie ich jako strony sprawy w kwestiach związanych z inwestycją prowadzoną prawie w miedzy ćwoczej nieruchomości, a w dokumentach pojawiają się zagadkowe zapisy typu "mają w dyspozycji", "użytkują". Zupełnie jakby słowo są właścicielami /współwłaścicielami było faux pas. Nikt nie respektuje dostarczonych przez nich dokumentów i nie ma problemu z tym, że musiały się wyprowadzić z budynku mieszkalnego po doznaniu rozstroju zdrowia.
Zachowanie pani Sąsiadki i osób, które przyprowadza ewidentnie wskazuje, że czuje, że posiada znacznie więcej niż wynika to z zapisów księgi wieczystej. Co właściwie z pewnego względu należy przyjąć z pewna ulgą, bowiem trudno uwierzyć aby ktoś przy zdrowych zmysłach kupował 26 m2 zaadaptowanego strychu z którego przy włożeniu nawet bajońskich pieniędzy nie da się zrobić spełniającego normy mieszkania. Pani Sąsiadka nie widziała nic zdrożnego we włamaniu się do Ćwoczego pomieszczenia, jednak nawet gdy groził jej wyrok karny nie pokazała żadnego dokumentu, który dawał jej prawo do czegoś więcej niż to co mówią księgi wieczyste (i co usprawiedliwiałoby jej działania..
Po miasteczku hula tymczasem "plotka", która przedstawia panią Sąsiadkę jako uciemiężona ofiarę, a Ćwoki jako element przestępczy nie cofający się przed niczym aby panią Sąsiadkę wyszczuć z jej własności. Przy czym jak rozumiemy z różnych czynionych aluzji, pani Sąsiadka rzekomo posiada od całej góry domu do całego domu. Plotka oskarża Ćwoki również o inne rzeczy, które stopniowo przenikają do dokumentów jako "fakty", których nikt nie chce ani weryfikować ani usuwać.
Do Sądu i Prokuratury Ćwoki skierowały kilkanaście spraw, które teoretycznie powinny zacząć się od ustalenia stanu prawnego nieruchomości. Następnych kilka jest przed organami administracji państwowej.
Praktycznie rzecz biorąc nie są one przeprocesowana w sposób potwierdzający stan prawny ujawniony w księgach wieczystych. Uzasadnia się to w jakiś pokręcony i dziwaczny sposób z którego wynikają czasami zdumiewające rzeczy. Na przykład, że Sąd Rejonowy może kwestionować orzecznictwo NSA czy Sądu Najwyższego
Próba uzyskania poświadczeń, że nie dokonano czynności zmieniających stan prawny nieruchomości zakończyła się hmm... dziwnie. Z niewiadomych powodów ani Sąd ani Urząd Miasta nie chcą takich zaświadczeń wystawić.
O co tutaj chodzi? Jaki to ma związek z pozostałymi opisanymi sprawami? Co pan o tym myśli Panie Prokuratorze?
Aby nie marnował pan swojego cennego czasu na czytanie całych Dzienników Ćwoków, postaramy się panu streścić to co najistotniejsze.
Ćwoki kupiły swoje części nieruchomości sprawdziwszy dokładnie co kupują w roku 2006 i 2008. Co więcej jedną z nich kupiły za pośrednictwem lokalnej agencji pośrednictwa obrotu nieruchomościami. Akt notarialny sporządził lokalny notariusz. Po sfinalizowaniu transakcji nie było problemu z wpisem do księgi wieczystej. W 2009 roku księgi wieczyste znane Ćwokom nadal były wiarygodne bowiem dokonano wpisu o zakupie pani Sąsiadki i obciążono jej hipotekę. Czy stan prawny powinien budzić wątpliwości?
A jednak budzi, bowiem od 2009 roku żadna z instytucji państwowych nie respektuje praw Ćwoków. Wydaje się sprzeciwy wobec czynności, które mają prawo (ale również obowiązek pod groźba sankcji karnych) wykonać, prowadzi się postępowania, które nie maja żadnego uzasadnienia jeżeli posiadają to co kupiły (w oparciu o zapisy ksiąg wieczystych), nie mogą ściągnąć oczywistych kosztów utrzymania nieruchomości z pani Sąsiadki. Sugeruje się usunięcie ich jako strony sprawy w kwestiach związanych z inwestycją prowadzoną prawie w miedzy ćwoczej nieruchomości, a w dokumentach pojawiają się zagadkowe zapisy typu "mają w dyspozycji", "użytkują". Zupełnie jakby słowo są właścicielami /współwłaścicielami było faux pas. Nikt nie respektuje dostarczonych przez nich dokumentów i nie ma problemu z tym, że musiały się wyprowadzić z budynku mieszkalnego po doznaniu rozstroju zdrowia.
Zachowanie pani Sąsiadki i osób, które przyprowadza ewidentnie wskazuje, że czuje, że posiada znacznie więcej niż wynika to z zapisów księgi wieczystej. Co właściwie z pewnego względu należy przyjąć z pewna ulgą, bowiem trudno uwierzyć aby ktoś przy zdrowych zmysłach kupował 26 m2 zaadaptowanego strychu z którego przy włożeniu nawet bajońskich pieniędzy nie da się zrobić spełniającego normy mieszkania. Pani Sąsiadka nie widziała nic zdrożnego we włamaniu się do Ćwoczego pomieszczenia, jednak nawet gdy groził jej wyrok karny nie pokazała żadnego dokumentu, który dawał jej prawo do czegoś więcej niż to co mówią księgi wieczyste (i co usprawiedliwiałoby jej działania..
Po miasteczku hula tymczasem "plotka", która przedstawia panią Sąsiadkę jako uciemiężona ofiarę, a Ćwoki jako element przestępczy nie cofający się przed niczym aby panią Sąsiadkę wyszczuć z jej własności. Przy czym jak rozumiemy z różnych czynionych aluzji, pani Sąsiadka rzekomo posiada od całej góry domu do całego domu. Plotka oskarża Ćwoki również o inne rzeczy, które stopniowo przenikają do dokumentów jako "fakty", których nikt nie chce ani weryfikować ani usuwać.
Do Sądu i Prokuratury Ćwoki skierowały kilkanaście spraw, które teoretycznie powinny zacząć się od ustalenia stanu prawnego nieruchomości. Następnych kilka jest przed organami administracji państwowej.
Praktycznie rzecz biorąc nie są one przeprocesowana w sposób potwierdzający stan prawny ujawniony w księgach wieczystych. Uzasadnia się to w jakiś pokręcony i dziwaczny sposób z którego wynikają czasami zdumiewające rzeczy. Na przykład, że Sąd Rejonowy może kwestionować orzecznictwo NSA czy Sądu Najwyższego
Próba uzyskania poświadczeń, że nie dokonano czynności zmieniających stan prawny nieruchomości zakończyła się hmm... dziwnie. Z niewiadomych powodów ani Sąd ani Urząd Miasta nie chcą takich zaświadczeń wystawić.
O co tutaj chodzi? Jaki to ma związek z pozostałymi opisanymi sprawami? Co pan o tym myśli Panie Prokuratorze?
Test na Ćwoka |
Od pewnego czasu nieprawdopodobne wydaje się nam, że przygody naszych Ćwoków były unikalne dla okolicy. Dlatego też dla wszystkich, którzy mają podejrzenia, że też przeżyli, albo przeżywają coś podobnego przygotowaliśmy krótki test . Im więcej odpowiedzi "tak" na poniższe pytania tym większe prawdopodobieństwo, że jesteś szanowny czytelniku też przypadkiem ... "Ćwoka". 1. Nic nie możesz załatwić w lokalnych Urzędach odnośnie swojej nieruchomości (chociaż uzasadnienie tego dlaczego nie możesz wydaje się tobie dość absurdalne). 2. Nic nie możesz załatwić w lokalnym Sądzie odnośnie swojej nieruchomości (chociaż uzasadnienie tego dlaczego nie możesz wydaje się tobie dość absurdalne). 3. Kiedy próbujesz informować o lokalnych absurdach centralne instytucje to albo pogrożą palcem lokalnej instytucji (co jej absurdalnego zachowania nie zmienia), albo mowią, żebyś się odczepił i nie zawracał im głowy 4. Zgłaszają się do Ciebie ludzie proponujący odkupienie Twojej nieruchomości (chociaż wcale nie masz ochoty jej sprzedawać) 5. Raz na jakiś czas słyszysz plotki, że w okolicy ludzie źle o tobie mówią przy czym treść plotek jest absurdalna (np. jesteś mafią, świrem, terrorystą itp) 6. Raz na jakiś czas docierają do ciebie informacje że w twojej nieruchomości jest coś czego nie ma (np. nieistniejący lokal mieszkalny,nieistniejący lokator itp) 7. Pokazywanych przez ciebie dokumentów nikt nie traktuje jako wiarygodne, nawet jeśli są aktem notarialnym, albo mają urzędowe pieczątki. 8. Powtarzasz sobie nieustannie, że takie rzeczy jak przytrafiły się tobie przecież się nie zdarzają. Jeśli masz powyżej trzech odpowiedzi "tak" to cóż... rekomendujemy zrobienie "testu za 100 zł" albo jakiejś jego odmiany. |
List piąty - O pewnych schematach
Zabytki miasteczka M***
Szanowny Panie Prokuratorze L.
Wspólnego mianownika dla absurdalnych historii miasteczka M*** zaczęliśmy szukać gdy tonąc w oparach absurdu odkryliśmy, że nie przytrafia nam się tutaj nic unikalnego. Od czasu do czasu pojawia się w miasteczku człowiek, który zaczyna się zachowywać według miejscowej plotki irracjonalnie. Przypina mu się metkę mafii, czyszczacza, świra etc. Słyszeliśmy nawet o terrorystach.
Gdy się przyjrzymy bliżej każdej z tych spraw to każdy z tych ludzi walczy o coś do czego ma ewidentne prawo. Jest mu to konsekwentnie odmawiane przez wszystkie instytucje do których się zwraca. (np Ćwoki nie mogą doprowadzić domu do stanu bezpiecznego, panowie X i D nie mogą się pozbyć "lokatorów", którzy stali się lokatorami na, nie do końca wiadomo, jakiej podstawie prawnej). Można by to potraktować jako wyraz prowincjonalnej głupoty lub złośliwości gdyby nie to, że prawa których nie można wyegzekwować wynikają zawsze z .... posiadania nieruchomości. Wygląda to zupełnie tak jakby wszystkie instytucje wiedziały na pewno, że pewien osobnik żadnych praw związanych z posiadaniem nieruchomości nie ma, ale z jakiś względów nie można mu było o tym powiedzieć.
Spirala zaczyna się nakręcać, bowiem każdy z wystawionych w takich sprawach dokument można uznać od biedy za prawidłowy jeżeli istotnie na skutek działania sił nieczystych prawa nieszczęśnika do nieruchomości się ulotniły. Jeżeli jednak te prawa są niepodważalne to właściwie prawie każdy z wystawionych dokumentów można uznać za .......przestępstwo. Po kilku latach korespondencji zrozumienie o co chodzi na podstawie akt sprawy wymaga nadludzkiej inteligencji. Bowiem istnieje kilka teczek urzędowych decyzji, postanowień etc, które zdają się być ewidentnym przestępstwem jeżeli prawa własności petenta (którego lokalna plotka określa mafii, czyszczacza czy innego zbrodniarza) są niepodważalne.
Dokumenty wystawione przez instytucję państwową maja domniemanie prawidłowości, a akty własności nieszczęśnika toną w powodzi dokumentów lub ..... nie są dołączane do akt sprawy. Konia z rzędem temu co się w takich aktach połapie.
Starając się wyprostować najbardziej szkodliwe z wystawionych dokumentów nieszczęśnik (vel "mafia", "czyszczacz" etc.) zaczyna robić rzeczy, których robienie nie ma żadnego sensu jeżeli ma niepodważalne prawa własności (np. próbować wpisać cokolwiek na hipotekę własnej nieruchomości, żeby zobaczyć czy się da to zrobić).
Absurd sięga zenitu.
###
Kolejna cecha wspólną absurdalnych historii miasteczka M*** jest obecność w nich osoby, która w przekonaniu instytucji państwowych posiada przywileje, których źródła nikt nie chce (nie może?) podać. Oczywiście przywileje związane są z tą sama nieruchomością, którą oficjalnie ( według ksiąg wieczystych i innych dokumentów) posiada nieszczęśnik nie mogący wyegzekwować praw związanych z jej posiadaniem.
Na przykład osoba posiadająca niewielkie udziały w nieruchomości ma prawo podejmowania decyzji, jakby miała co najmniej jej większość, pewne osoby maja prawo do użytkowania nieruchomości i zameldowania na nieustalonej podstawie prawnej etc.
Czasami "przywileje" te się rozciągają na relacje z nieszczęśnikiem-właścicielem. Działanie na jego szkodę nie jest wtedy karane lub karane jest symbolicznie.
Co ciekawe korzyści jakie takie osoby czerpią ze swoich działań są w najlepszym wypadku wątpliwe. Częstokroć nie można się oprzeć wrażeniu, że działają przede wszystkim na swoją szkodę, przy czym zachowują się jakby żyły w innej rzeczywistości prawnej. Dlaczego ktoś w poczuciu całkowitej bezkarności włamuje się do pomieszczeń, które według istniejących dokumentów nalezą do kogoś innego lub ktoś, kto ma kilka nieruchomości upiera się aby być niechcianym lokatorem w cudzym domu i co więcej w ten dom inwestuje. Ich działania miałyby sens tylko wtedy gdyby byli przekonani, że to oni maja prawo własności do danej nieruchomości. Ale jeżeli tak to dlaczego nie mogą pokazać swojego aktu własności nawet gdy grozi im wyrok karny za włamanie lub eksmisja?
Co ciekawe to jeśli posłucha się lokalnej plotki nie ma wątpliwości, że nieszczęśnik nie mogący wyegzekwować praw związanych z posiadaniem nieruchomości jest złem uosobionym, a osoba, której instytucje państwowe przyznają opisane powyżej przywileje jest jego ofiarą. Jest wyszczuwana, zaszczuwana, maltretowana etc, nawet jeżeli wszystkie fakty oraz zgromadzona dokumentacja pokazuje, że jest dokładnie odwrotnie. Działanie instytucji państwowych zdaje się więc konsystentne z plotką, zamiast z faktami i dokumentami. Dlaczego?
Kolejną cechą charakterystyczną dla absurdalnych historii miasteczka M*** jest to, że na pierwszy rzut oka nie widać w nich żadnego beneficjanta. Wszyscy tracą. Łącznie z instytucjami państwowymi. Te ostatnie marnują czas procesując sprawy, które powstały tylko dlatego, że inne sprawy zostały przeprocesowane nie tyle w oparciu o fakty i dokumenty, ile jak się zdaje o ...... lokalną plotkę. Sytuacja dochodzi w którymś momencie do kompletnego absurdu.
O zbiorowym szaleństwie czy zbiegu okoliczności można mówić gdy jest to odizolowany przypadek. Jeżeli jest tych przypadków kilka to działania te muszą być racjonalne....
Wspólnego mianownika dla absurdalnych historii miasteczka M*** zaczęliśmy szukać gdy tonąc w oparach absurdu odkryliśmy, że nie przytrafia nam się tutaj nic unikalnego. Od czasu do czasu pojawia się w miasteczku człowiek, który zaczyna się zachowywać według miejscowej plotki irracjonalnie. Przypina mu się metkę mafii, czyszczacza, świra etc. Słyszeliśmy nawet o terrorystach.
Gdy się przyjrzymy bliżej każdej z tych spraw to każdy z tych ludzi walczy o coś do czego ma ewidentne prawo. Jest mu to konsekwentnie odmawiane przez wszystkie instytucje do których się zwraca. (np Ćwoki nie mogą doprowadzić domu do stanu bezpiecznego, panowie X i D nie mogą się pozbyć "lokatorów", którzy stali się lokatorami na, nie do końca wiadomo, jakiej podstawie prawnej). Można by to potraktować jako wyraz prowincjonalnej głupoty lub złośliwości gdyby nie to, że prawa których nie można wyegzekwować wynikają zawsze z .... posiadania nieruchomości. Wygląda to zupełnie tak jakby wszystkie instytucje wiedziały na pewno, że pewien osobnik żadnych praw związanych z posiadaniem nieruchomości nie ma, ale z jakiś względów nie można mu było o tym powiedzieć.
Spirala zaczyna się nakręcać, bowiem każdy z wystawionych w takich sprawach dokument można uznać od biedy za prawidłowy jeżeli istotnie na skutek działania sił nieczystych prawa nieszczęśnika do nieruchomości się ulotniły. Jeżeli jednak te prawa są niepodważalne to właściwie prawie każdy z wystawionych dokumentów można uznać za .......przestępstwo. Po kilku latach korespondencji zrozumienie o co chodzi na podstawie akt sprawy wymaga nadludzkiej inteligencji. Bowiem istnieje kilka teczek urzędowych decyzji, postanowień etc, które zdają się być ewidentnym przestępstwem jeżeli prawa własności petenta (którego lokalna plotka określa mafii, czyszczacza czy innego zbrodniarza) są niepodważalne.
Dokumenty wystawione przez instytucję państwową maja domniemanie prawidłowości, a akty własności nieszczęśnika toną w powodzi dokumentów lub ..... nie są dołączane do akt sprawy. Konia z rzędem temu co się w takich aktach połapie.
Starając się wyprostować najbardziej szkodliwe z wystawionych dokumentów nieszczęśnik (vel "mafia", "czyszczacz" etc.) zaczyna robić rzeczy, których robienie nie ma żadnego sensu jeżeli ma niepodważalne prawa własności (np. próbować wpisać cokolwiek na hipotekę własnej nieruchomości, żeby zobaczyć czy się da to zrobić).
Absurd sięga zenitu.
###
Kolejna cecha wspólną absurdalnych historii miasteczka M*** jest obecność w nich osoby, która w przekonaniu instytucji państwowych posiada przywileje, których źródła nikt nie chce (nie może?) podać. Oczywiście przywileje związane są z tą sama nieruchomością, którą oficjalnie ( według ksiąg wieczystych i innych dokumentów) posiada nieszczęśnik nie mogący wyegzekwować praw związanych z jej posiadaniem.
Na przykład osoba posiadająca niewielkie udziały w nieruchomości ma prawo podejmowania decyzji, jakby miała co najmniej jej większość, pewne osoby maja prawo do użytkowania nieruchomości i zameldowania na nieustalonej podstawie prawnej etc.
Czasami "przywileje" te się rozciągają na relacje z nieszczęśnikiem-właścicielem. Działanie na jego szkodę nie jest wtedy karane lub karane jest symbolicznie.
Co ciekawe korzyści jakie takie osoby czerpią ze swoich działań są w najlepszym wypadku wątpliwe. Częstokroć nie można się oprzeć wrażeniu, że działają przede wszystkim na swoją szkodę, przy czym zachowują się jakby żyły w innej rzeczywistości prawnej. Dlaczego ktoś w poczuciu całkowitej bezkarności włamuje się do pomieszczeń, które według istniejących dokumentów nalezą do kogoś innego lub ktoś, kto ma kilka nieruchomości upiera się aby być niechcianym lokatorem w cudzym domu i co więcej w ten dom inwestuje. Ich działania miałyby sens tylko wtedy gdyby byli przekonani, że to oni maja prawo własności do danej nieruchomości. Ale jeżeli tak to dlaczego nie mogą pokazać swojego aktu własności nawet gdy grozi im wyrok karny za włamanie lub eksmisja?
Co ciekawe to jeśli posłucha się lokalnej plotki nie ma wątpliwości, że nieszczęśnik nie mogący wyegzekwować praw związanych z posiadaniem nieruchomości jest złem uosobionym, a osoba, której instytucje państwowe przyznają opisane powyżej przywileje jest jego ofiarą. Jest wyszczuwana, zaszczuwana, maltretowana etc, nawet jeżeli wszystkie fakty oraz zgromadzona dokumentacja pokazuje, że jest dokładnie odwrotnie. Działanie instytucji państwowych zdaje się więc konsystentne z plotką, zamiast z faktami i dokumentami. Dlaczego?
Kolejną cechą charakterystyczną dla absurdalnych historii miasteczka M*** jest to, że na pierwszy rzut oka nie widać w nich żadnego beneficjanta. Wszyscy tracą. Łącznie z instytucjami państwowymi. Te ostatnie marnują czas procesując sprawy, które powstały tylko dlatego, że inne sprawy zostały przeprocesowane nie tyle w oparciu o fakty i dokumenty, ile jak się zdaje o ...... lokalną plotkę. Sytuacja dochodzi w którymś momencie do kompletnego absurdu.
O zbiorowym szaleństwie czy zbiegu okoliczności można mówić gdy jest to odizolowany przypadek. Jeżeli jest tych przypadków kilka to działania te muszą być racjonalne....
List szósty - Pan S i jego droga (gminna)
Zabytki miasteczka M***
Szanowny Panie Prokuratorze L
Historia pana S. pozornie w niczym nie przypomina sprawy którą pan prowadzi. Pan S. nie ma lokatora (nie jesteśmy nawet pewni czy jego działka jest zabudowana) i nic nam nie wiadomo, żeby ktokolwiek oficjalnie czy nieoficjalnie kwestionował jego prawa do jego nieruchomości.
Pan S. walczy natomiast o odzyskanie kawałka drogi gminnej. Nie robi tego oczywiście altruistycznie. Droga ta jest zarazem jedynym dojazdem do jego posesji. A walczy już 13 lat.
Kilkanaście lat temu pas o szerokości 1,2 m zajął Sąsiad i nie ma zamiaru oddać. Podobno twierdzi, że ma nawet więcej, ale nic nam nie wiadomo o tym aby kiedykolwiek pokazał potwierdzające to dokumenty.
Według dokumentów posiadanych przez pana S. (i pokazywanych wszystkim) Sąsiad do drogi żadnego prawa nie ma. Co więcej pan S. wyliczył, że za bezprawne zajmowanie pasa drogowego gmina powinna pobrać opłatę - okrągła sumkę. Jeżeli nas pamięć nie myli coś koło 2 mln złotych.
A co na to Urzędy? Nigdy nie pokazano żadnego dokumentu poświadczającego, że Urząd Gminy zbył ten kawałek drogi. Pomimo to twierdzi on, że nie ma podstaw prawnych aby ten kawałek drogi odzyskać. Poparte jest to argumentacja prawna z której wynika, ze osoba prywatna może stać się właścicielem drogi publicznej jeżeli zajęła ją bodajże przed 1998 rokiem. Nie chcemy być złośliwi, ale jak gmina tłumaczy fakt, że po 1998 roku zachowały się w ogóle jakiekolwiek drogi publiczne, skoro można je było po prostu sobie wziąźć?
Znowu więc pojawia się znajomy schemat. Pan S. domagający się praw związanych z nieruchomością (tym razem gminną). Sąsiad zachowujący się tak jakby miał prawo do nieruchomości, chociaż nie pokazuje żadnych dokumentów na potwierdzenie swoich słów. I Urząd, który wymyśla jakieś absurdy prawne oby tylko nie zrobić niczego co potwierdza udokumentowaną wersję pana S. , za to w zadziwiający sposób uprzywilejowuje jego Sąsiada.
Do powyższych informacji zaczerpniętych z lokalnej prasy oraz BIP-ów chcielibyśmy dodać jedna nieudokumentowaną, zasłyszaną, którą jednak należałoby sprawdzić. Podobno w ok 2000 roku pan S. pogonił ludzi, którzy prowadzili jakieś prace ziemne na jego działce na zlecenie Urzędu Miasta. Jeżeli to prawda, to kto zezwolił na ich wykonanie i dlaczego pan S, który jest (według posiadanych dokumentów) właścicielem tej działki nic o tym nie wiedział. Interesujące, prawda?
Historia pana S. pozornie w niczym nie przypomina sprawy którą pan prowadzi. Pan S. nie ma lokatora (nie jesteśmy nawet pewni czy jego działka jest zabudowana) i nic nam nie wiadomo, żeby ktokolwiek oficjalnie czy nieoficjalnie kwestionował jego prawa do jego nieruchomości.
Pan S. walczy natomiast o odzyskanie kawałka drogi gminnej. Nie robi tego oczywiście altruistycznie. Droga ta jest zarazem jedynym dojazdem do jego posesji. A walczy już 13 lat.
Kilkanaście lat temu pas o szerokości 1,2 m zajął Sąsiad i nie ma zamiaru oddać. Podobno twierdzi, że ma nawet więcej, ale nic nam nie wiadomo o tym aby kiedykolwiek pokazał potwierdzające to dokumenty.
Według dokumentów posiadanych przez pana S. (i pokazywanych wszystkim) Sąsiad do drogi żadnego prawa nie ma. Co więcej pan S. wyliczył, że za bezprawne zajmowanie pasa drogowego gmina powinna pobrać opłatę - okrągła sumkę. Jeżeli nas pamięć nie myli coś koło 2 mln złotych.
A co na to Urzędy? Nigdy nie pokazano żadnego dokumentu poświadczającego, że Urząd Gminy zbył ten kawałek drogi. Pomimo to twierdzi on, że nie ma podstaw prawnych aby ten kawałek drogi odzyskać. Poparte jest to argumentacja prawna z której wynika, ze osoba prywatna może stać się właścicielem drogi publicznej jeżeli zajęła ją bodajże przed 1998 rokiem. Nie chcemy być złośliwi, ale jak gmina tłumaczy fakt, że po 1998 roku zachowały się w ogóle jakiekolwiek drogi publiczne, skoro można je było po prostu sobie wziąźć?
Znowu więc pojawia się znajomy schemat. Pan S. domagający się praw związanych z nieruchomością (tym razem gminną). Sąsiad zachowujący się tak jakby miał prawo do nieruchomości, chociaż nie pokazuje żadnych dokumentów na potwierdzenie swoich słów. I Urząd, który wymyśla jakieś absurdy prawne oby tylko nie zrobić niczego co potwierdza udokumentowaną wersję pana S. , za to w zadziwiający sposób uprzywilejowuje jego Sąsiada.
Do powyższych informacji zaczerpniętych z lokalnej prasy oraz BIP-ów chcielibyśmy dodać jedna nieudokumentowaną, zasłyszaną, którą jednak należałoby sprawdzić. Podobno w ok 2000 roku pan S. pogonił ludzi, którzy prowadzili jakieś prace ziemne na jego działce na zlecenie Urzędu Miasta. Jeżeli to prawda, to kto zezwolił na ich wykonanie i dlaczego pan S, który jest (według posiadanych dokumentów) właścicielem tej działki nic o tym nie wiedział. Interesujące, prawda?
List siódmy - Pan M i jego (niechciany) park.
Zabytki miasteczka M***
Szanowny Panie Prokuratorze L
Do listy zadziwiających przypadków związanych z nieruchomościami trzeba byłoby dodać jeszcze przypadek pana M, o którym niestety wiemy stosunkowo niewiele. Z tego co zrozumieliśmy Pan M. posiadał piękną działkę w jednej z najlepiej zachowanych części miasteczka M, na którym jak rozumiemy chciał postawić sobie dom. Problem pana M. polegał na tym, że właścicielem jakichś ułamkowych części tej działki jest gmina, która z kolei uważa, że na tym placu powinien być park i co więcej uchwaliła, że park w tym miejscu urządzi wykupując w tym celu cześć działki, którą posiada pan M. za sumę 1,6 mln zł.
Teoretycznie na tym historię można byłoby zakończyć jako mało interesującą. Tymczasem jednak bliższe przyjrzenie się pokazuje, że wszyscy jej bohaterowie zachowują się pozornie absurdalnie (podobnie zresztą jak we wszystkich innych dziwnych historiach z nieruchomościami w miasteczku M.)
Zacznijmy od pana M. Zamiast wziąść 1,6 mln zł (które nie jest chyba taką złą ceną) pan M. uparcie procesuje się z gminą o zwrot działki. Tu jednak można go wytłumaczyć tym, że obawia się że tych 1,6 mln nigdy nie zobaczy.
Za to zupełnie niewytłumaczalne jest działanie gminy. Po pierwsze park w tym miejscu jest akurat średnio potrzebny bo jest to okolica domów jednorodzinnych z dużymi ogrodami. Po drugie raczej wątpliwe jest żeby gmina miała wolne 1,6 mln, które może przeznaczyć na wykupienie działki. Teoretycznie racjonalnym działaniem gminy byłoby sprzedać swój niewielki udział w działce panu M. , a uzyskane w ten sposób pieniądze przeznaczyć na spłatę dotychczas zaciągniętych kredytów, remonty dróg, albo urządzenie parku czy placu zabaw tam gdzie są potrzebne czyli przy blokach. Więc po co gmina to robi? Na złość panu M.? Przyzna pan , Panie Prokuratorze L, że z której strony nie patrzeć sytuacja jest absurdalna.
P.S. Ostatnio przez przypadek dowiedzieliśmy się, ze podobno w księdze wieczystej nieruchomości pana M. gmina nie posiada już współudziałów, za to są wpisane jakieś osoby prywatne. Czy pana to dziwi? Bo nas już nie. W końcu tyle już tu widzieliśmy...
Do listy zadziwiających przypadków związanych z nieruchomościami trzeba byłoby dodać jeszcze przypadek pana M, o którym niestety wiemy stosunkowo niewiele. Z tego co zrozumieliśmy Pan M. posiadał piękną działkę w jednej z najlepiej zachowanych części miasteczka M, na którym jak rozumiemy chciał postawić sobie dom. Problem pana M. polegał na tym, że właścicielem jakichś ułamkowych części tej działki jest gmina, która z kolei uważa, że na tym placu powinien być park i co więcej uchwaliła, że park w tym miejscu urządzi wykupując w tym celu cześć działki, którą posiada pan M. za sumę 1,6 mln zł.
Teoretycznie na tym historię można byłoby zakończyć jako mało interesującą. Tymczasem jednak bliższe przyjrzenie się pokazuje, że wszyscy jej bohaterowie zachowują się pozornie absurdalnie (podobnie zresztą jak we wszystkich innych dziwnych historiach z nieruchomościami w miasteczku M.)
Zacznijmy od pana M. Zamiast wziąść 1,6 mln zł (które nie jest chyba taką złą ceną) pan M. uparcie procesuje się z gminą o zwrot działki. Tu jednak można go wytłumaczyć tym, że obawia się że tych 1,6 mln nigdy nie zobaczy.
Za to zupełnie niewytłumaczalne jest działanie gminy. Po pierwsze park w tym miejscu jest akurat średnio potrzebny bo jest to okolica domów jednorodzinnych z dużymi ogrodami. Po drugie raczej wątpliwe jest żeby gmina miała wolne 1,6 mln, które może przeznaczyć na wykupienie działki. Teoretycznie racjonalnym działaniem gminy byłoby sprzedać swój niewielki udział w działce panu M. , a uzyskane w ten sposób pieniądze przeznaczyć na spłatę dotychczas zaciągniętych kredytów, remonty dróg, albo urządzenie parku czy placu zabaw tam gdzie są potrzebne czyli przy blokach. Więc po co gmina to robi? Na złość panu M.? Przyzna pan , Panie Prokuratorze L, że z której strony nie patrzeć sytuacja jest absurdalna.
P.S. Ostatnio przez przypadek dowiedzieliśmy się, ze podobno w księdze wieczystej nieruchomości pana M. gmina nie posiada już współudziałów, za to są wpisane jakieś osoby prywatne. Czy pana to dziwi? Bo nas już nie. W końcu tyle już tu widzieliśmy...
List ósmy - O bałaganie czyli podsumowanie po raz drugi
Zabytki miasteczka M***
Szanowny Panie Prokuratorze L.
Jak Pan widzi w miasteczku M. dzieją się dziwne rzeczy związane z nieruchomościami. Nie tylko tymi zabudowanymi. Może mamy jakieś dziwne szczęście, ale tu prawie każdy człowiek na którego się natykamy ma do opowiedzenia jakąś dziwną historię. Niektórzy godzą się ze stratą i bagatelizują sprawę, niektórzy podobno uciekają a inni podejmują niekończąca się walkę w której muszą się zmierzyć..... ale o tym w kolejnych epizodach. Przyzna Pan, że sytuacja nie wygląda na normalną?
Czy naprawdę nigdy nie zainteresował się pan o co z tymi nieruchomościami chodzi? Przecież wokół tych spraw toczył się konflikt pomiędzy panem B i panem D. To chyba oczywiste, że właśnie nierozwiązywalność tego konfliktu stała się przyczyna tragedii. Czy nie zastanowiło Pana co było przyczyna nierozwiązywalności tego sporu?
My nie mieliśmy takiego komfortu jak Pan. Musieliśmy się tym zainteresować. W końcu znaleźliśmy się uwiezieni w podobnej sytuacji, a chodziło nasza nieruchomość, kupiona za ciężko zarobione pieniądze z której najwyraźniej byliśmy wywłaszczani. I wie Pan co znaleźliśmy gdy zaczęliśmy zadawać pytania?....... Bałagan.
Totalny bałagan w rejestrach dotyczących nieruchomości. Tak wielki, ze Urząd Miasta nie jest nawet w stanie wystawić prostego zaświadczenia odnośnie braku kiedykolwiek jakichkolwiek lokatorów na naszej nieruchomości, a sąd równie prostego zaświadczenia, że znane nam księgi wieczyste są jedynym kompletem ksiąg prowadzonych dla naszej nieruchomości.
Tak ten sam urząd, który jak rozumiemy w latach 70-tych wskazał nieruchomość przy ul.*** jako własność wuja pana D (który jak rozumiemy miał prawo do przedwojennej zabudowanej nieruchomości). I ten sam sąd, który nakazał eksmisje rodziny pana B z tej nieruchomości, która na pewno nie jest przedwojenna willą. Czy Panu nie dało to do myślenia?
W każdym razie wygląda na to, że panu D. od pewnego razu coś nie grało. Jak dla nas dowodem na to jest pozew, który założył w Sądzie panu B. (informacja z prasy). Pozwy tak idiotyczne i tak nie wygrania, ale wymagające ustalenia stanu prawnego nieruchomości przed rozstrzygnięciem składane są w specyficznych okolicznościach. Mianowicie wtedy gdy ktoś chce sprawdzić co zrobi sąd gdy będzie musiał ustalić kto jest właścicielem nieruchomości będącej przedmiotem sprawy. Mówiąc jeszcze prościej wtedy gdy ktoś chce się dowiedzieć, dlaczego jego prawa własności nie są respektowane przez instytucje państwowe. Wiemy, bo my zrobiliśmy coś podobnego.. Czy tego też pan nie sprawdził? Sugerujemy zainteresowanie się tym wątkiem bo , widzi pan, mocno się zdziwimy, jeżeli w archiwach sądowych nie ma więcej tego typu spraw składanych przez rożne osoby.
Jak Pan widzi w miasteczku M. dzieją się dziwne rzeczy związane z nieruchomościami. Nie tylko tymi zabudowanymi. Może mamy jakieś dziwne szczęście, ale tu prawie każdy człowiek na którego się natykamy ma do opowiedzenia jakąś dziwną historię. Niektórzy godzą się ze stratą i bagatelizują sprawę, niektórzy podobno uciekają a inni podejmują niekończąca się walkę w której muszą się zmierzyć..... ale o tym w kolejnych epizodach. Przyzna Pan, że sytuacja nie wygląda na normalną?
Czy naprawdę nigdy nie zainteresował się pan o co z tymi nieruchomościami chodzi? Przecież wokół tych spraw toczył się konflikt pomiędzy panem B i panem D. To chyba oczywiste, że właśnie nierozwiązywalność tego konfliktu stała się przyczyna tragedii. Czy nie zastanowiło Pana co było przyczyna nierozwiązywalności tego sporu?
My nie mieliśmy takiego komfortu jak Pan. Musieliśmy się tym zainteresować. W końcu znaleźliśmy się uwiezieni w podobnej sytuacji, a chodziło nasza nieruchomość, kupiona za ciężko zarobione pieniądze z której najwyraźniej byliśmy wywłaszczani. I wie Pan co znaleźliśmy gdy zaczęliśmy zadawać pytania?....... Bałagan.
Totalny bałagan w rejestrach dotyczących nieruchomości. Tak wielki, ze Urząd Miasta nie jest nawet w stanie wystawić prostego zaświadczenia odnośnie braku kiedykolwiek jakichkolwiek lokatorów na naszej nieruchomości, a sąd równie prostego zaświadczenia, że znane nam księgi wieczyste są jedynym kompletem ksiąg prowadzonych dla naszej nieruchomości.
Tak ten sam urząd, który jak rozumiemy w latach 70-tych wskazał nieruchomość przy ul.*** jako własność wuja pana D (który jak rozumiemy miał prawo do przedwojennej zabudowanej nieruchomości). I ten sam sąd, który nakazał eksmisje rodziny pana B z tej nieruchomości, która na pewno nie jest przedwojenna willą. Czy Panu nie dało to do myślenia?
W każdym razie wygląda na to, że panu D. od pewnego razu coś nie grało. Jak dla nas dowodem na to jest pozew, który założył w Sądzie panu B. (informacja z prasy). Pozwy tak idiotyczne i tak nie wygrania, ale wymagające ustalenia stanu prawnego nieruchomości przed rozstrzygnięciem składane są w specyficznych okolicznościach. Mianowicie wtedy gdy ktoś chce sprawdzić co zrobi sąd gdy będzie musiał ustalić kto jest właścicielem nieruchomości będącej przedmiotem sprawy. Mówiąc jeszcze prościej wtedy gdy ktoś chce się dowiedzieć, dlaczego jego prawa własności nie są respektowane przez instytucje państwowe. Wiemy, bo my zrobiliśmy coś podobnego.. Czy tego też pan nie sprawdził? Sugerujemy zainteresowanie się tym wątkiem bo , widzi pan, mocno się zdziwimy, jeżeli w archiwach sądowych nie ma więcej tego typu spraw składanych przez rożne osoby.
List dziewiąty - Rozmyślania topograficzne czyli podsumowania ciąg dalszy
Zabytki miasteczka M***
Szanowny Panie Prokuratorze L.
Czy nigdy nie zdziwiło Pana, że przedwojenna willa wygląda jak budowla z lat 60-tych czy 70-tych? Sądząc z wpisów na forach pod artykułami prasowymi zwróciło na nawet uwagę laików i było przedmiotem kpin. Czy naprawdę nikt z mieszkańców miasteczka M**** nie informował pana o tym? Odpowiedź znamy, bo nawet my tą informacje próbowaliśmy przekazać.
A może nie wie Pan, że przed wojną nazwa willi była indywidualną nazwą przypisana do konkretnej księgi wieczystej? Identyfikowała ona jednoznacznie położenie nieruchomości podobnie jak obecnie numer domu i nazwa ulicy. W przedwojennych dokumentach z tej okolicy często takie nieruchomości opisywane są jako "nazwa willi, nazwa powiatu". Przy czym "willa" to niekoniecznie był dom, czasami to tylko zbiór parceli wydzielonych dla jednego właściciela.
Przy każdej przemieszczonej nazwie willi można z dużym prawdopodobieństwem powiedzieć, że przemieszczeniu uległa również księga wieczysta. Po co przemieszczać księgi wieczyste? Jest wiele powodów, ale każdy z nich sugeruje jakąś dziwną sprawę. Wystarczy spojrzeć na mapy. Nawet niekoniecznie przedwojenne, lecz te z lat 40-tych i 50-tych, aby zauważyć skale zjawiska. Swoiste miasto z nieruchomościami wędrowniczkami.
Weźmy taki sobie przykładowy kwartał. Nazwę przedwojennej willi, która powinna być na pierwszej działce znaleźliśmy dwa kwartały dalej, później jest nazwa przedwojennej willi, której tu nigdy nie było, potem dwie nieruchomości o nazwie sugerującej, że są przedwojenną willą (tą samą), która tak naprawdę znajdowała się na zupełnie innej działce, leżącej pomiędzy nimi.
Do tego dodajmy odtwarzanie "zaginionych" ksiąg wieczystych na masową skalę i totalny bałagan w opisie nieruchomości, który się w nich znajduje. Pomijanie numerów nieruchomości, albo wpisywanie ich według schematów, nie odznaczanie, która nieruchomość powstała na skutek wydzielenia z której nieruchomości, numerowanie działek, które stanowi przemieszanie co najmniej trzech obowiązujących w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat systemów, do tego jeszcze w wybrakowany sposób.
Odnośnie willi, która powinna być przedmiotem pana zainteresowania to była w trochę innym miejscu. Jej miejsce (oraz tak na oko dwie sąsiednie posesje) zajmowała zupełnie inna willa. Potwierdzają to mapy z lat 20-tych i z lat 50-tych. Nie potwierdzają tego księgi wieczyste.
Wnioski niech pan sam sobie wyciągnie.
Czy nigdy nie zdziwiło Pana, że przedwojenna willa wygląda jak budowla z lat 60-tych czy 70-tych? Sądząc z wpisów na forach pod artykułami prasowymi zwróciło na nawet uwagę laików i było przedmiotem kpin. Czy naprawdę nikt z mieszkańców miasteczka M**** nie informował pana o tym? Odpowiedź znamy, bo nawet my tą informacje próbowaliśmy przekazać.
A może nie wie Pan, że przed wojną nazwa willi była indywidualną nazwą przypisana do konkretnej księgi wieczystej? Identyfikowała ona jednoznacznie położenie nieruchomości podobnie jak obecnie numer domu i nazwa ulicy. W przedwojennych dokumentach z tej okolicy często takie nieruchomości opisywane są jako "nazwa willi, nazwa powiatu". Przy czym "willa" to niekoniecznie był dom, czasami to tylko zbiór parceli wydzielonych dla jednego właściciela.
Przy każdej przemieszczonej nazwie willi można z dużym prawdopodobieństwem powiedzieć, że przemieszczeniu uległa również księga wieczysta. Po co przemieszczać księgi wieczyste? Jest wiele powodów, ale każdy z nich sugeruje jakąś dziwną sprawę. Wystarczy spojrzeć na mapy. Nawet niekoniecznie przedwojenne, lecz te z lat 40-tych i 50-tych, aby zauważyć skale zjawiska. Swoiste miasto z nieruchomościami wędrowniczkami.
Weźmy taki sobie przykładowy kwartał. Nazwę przedwojennej willi, która powinna być na pierwszej działce znaleźliśmy dwa kwartały dalej, później jest nazwa przedwojennej willi, której tu nigdy nie było, potem dwie nieruchomości o nazwie sugerującej, że są przedwojenną willą (tą samą), która tak naprawdę znajdowała się na zupełnie innej działce, leżącej pomiędzy nimi.
Do tego dodajmy odtwarzanie "zaginionych" ksiąg wieczystych na masową skalę i totalny bałagan w opisie nieruchomości, który się w nich znajduje. Pomijanie numerów nieruchomości, albo wpisywanie ich według schematów, nie odznaczanie, która nieruchomość powstała na skutek wydzielenia z której nieruchomości, numerowanie działek, które stanowi przemieszanie co najmniej trzech obowiązujących w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat systemów, do tego jeszcze w wybrakowany sposób.
Odnośnie willi, która powinna być przedmiotem pana zainteresowania to była w trochę innym miejscu. Jej miejsce (oraz tak na oko dwie sąsiednie posesje) zajmowała zupełnie inna willa. Potwierdzają to mapy z lat 20-tych i z lat 50-tych. Nie potwierdzają tego księgi wieczyste.
Wnioski niech pan sam sobie wyciągnie.
List dziesiąty- O "bałaganie" raz jeszcze i jego konsekwencjach
Zabytki miasteczka M***
Szanowny Panie Prokuratorze L.
Istnienie bałaganu w rejestrach dotyczących nieruchomości (łącznie z księgami wieczystymi) jest sporym niebezpieczeństwem. Przyroda nie lubi próżni. Jeżeli jest okazja to zawsze jakiś chętny się przecież znajdzie. A niekompletna, a nawet ze sobą sprzeczna informacja w rejestrach oznacza, że prawo własności jakiś cwaniaczek może spróbować podważyć. Na własna korzyść oczywiście.
Zdawać by się mogło, że po zaginięciu państwa D., które jakby na to nie patrzeć było wynikiem konfliktu wokół nieruchomości, bałagan w rejestrach zostanie posprzątany. Jednak to nie nastąpiło. Byliśmy skonsternowani. Nasza konsternacja wzrosła gdy zaczęliśmy podejrzewać, że jesteśmy kolejną ofiarą hm... powiedzmy "bałaganu" i namierzyliśmy kilka następnych ofiar.
Przez szereg miesięcy odrzucaliśmy kolejne teorie, którymi próbowaliśmy wyjaśnić dlaczego tak się dzieje. Obeszliśmy szereg instytucji. Wymieniliśmy 12 segregatorów pism. I czytając wszelkie informacje prasowe jakie wpadły nam w ręce na temat sprawy państwa D. ciągle mieliśmy uczucie deja vu. Podobnie jak w przypadku naszej, ćwoczej sprawy wszyscy w tej sprawie też zdawali się zachowywać się jak ...... po solidnej dawce grzybków halucynogennych. Oczywiście z punktu widzenia kogoś takiego jak my. Czyli kolejnej ofiary "bałaganu".
W końcu zaczęliśmy zaczęliśmy szukać wspólnego mianownika dla wszystkich tych dziwnych zjawisk. Wyszło nam, że lokalny bałagan nie mógłby istnieć przy prawidłowo funkcjonujących instytucjach nadrzędnych. Jeżeli ich właściwa praca jest dogmatem, to istnienie lokalnego bałaganu jest niemożliwe. Czy właśnie dlatego jest on niewykrywalny od dziesiątków lat?
Ale najbardziej intrygującym zjawiskiem w instancjach nadrzędnych (do których zaliczamy również Pana) jest niemożliwość dotarcia z jakąkolwiek informacją, nawet dobrze udokumentowaną i oczywistą. Zupełnie jakby we wszelkich instytucjach istniał mur - mur słuchania
Panie Prokuratorze L, nie zdziwilibyśmy się gdyby otrzymał pan wszystkie informacje potrzebne do rozwiązania nie tylko sprawy państwa D, ale również do przywrócenia porządku w okolicy. Tylko podejrzewamy, że znajdują się one w teczce z napisem "zweryfikowane ujemnie w oparciu o dokumenty państwowe". Nie jest to bynajmniej teoria o inwazji kosmitów tylko o błędnej implementacji dogmatów prawnych. Brzmi skomplikowanie? Postaramy się wyjaśnić.
Istnienie bałaganu w rejestrach dotyczących nieruchomości (łącznie z księgami wieczystymi) jest sporym niebezpieczeństwem. Przyroda nie lubi próżni. Jeżeli jest okazja to zawsze jakiś chętny się przecież znajdzie. A niekompletna, a nawet ze sobą sprzeczna informacja w rejestrach oznacza, że prawo własności jakiś cwaniaczek może spróbować podważyć. Na własna korzyść oczywiście.
Zdawać by się mogło, że po zaginięciu państwa D., które jakby na to nie patrzeć było wynikiem konfliktu wokół nieruchomości, bałagan w rejestrach zostanie posprzątany. Jednak to nie nastąpiło. Byliśmy skonsternowani. Nasza konsternacja wzrosła gdy zaczęliśmy podejrzewać, że jesteśmy kolejną ofiarą hm... powiedzmy "bałaganu" i namierzyliśmy kilka następnych ofiar.
Przez szereg miesięcy odrzucaliśmy kolejne teorie, którymi próbowaliśmy wyjaśnić dlaczego tak się dzieje. Obeszliśmy szereg instytucji. Wymieniliśmy 12 segregatorów pism. I czytając wszelkie informacje prasowe jakie wpadły nam w ręce na temat sprawy państwa D. ciągle mieliśmy uczucie deja vu. Podobnie jak w przypadku naszej, ćwoczej sprawy wszyscy w tej sprawie też zdawali się zachowywać się jak ...... po solidnej dawce grzybków halucynogennych. Oczywiście z punktu widzenia kogoś takiego jak my. Czyli kolejnej ofiary "bałaganu".
W końcu zaczęliśmy zaczęliśmy szukać wspólnego mianownika dla wszystkich tych dziwnych zjawisk. Wyszło nam, że lokalny bałagan nie mógłby istnieć przy prawidłowo funkcjonujących instytucjach nadrzędnych. Jeżeli ich właściwa praca jest dogmatem, to istnienie lokalnego bałaganu jest niemożliwe. Czy właśnie dlatego jest on niewykrywalny od dziesiątków lat?
Ale najbardziej intrygującym zjawiskiem w instancjach nadrzędnych (do których zaliczamy również Pana) jest niemożliwość dotarcia z jakąkolwiek informacją, nawet dobrze udokumentowaną i oczywistą. Zupełnie jakby we wszelkich instytucjach istniał mur - mur słuchania
Panie Prokuratorze L, nie zdziwilibyśmy się gdyby otrzymał pan wszystkie informacje potrzebne do rozwiązania nie tylko sprawy państwa D, ale również do przywrócenia porządku w okolicy. Tylko podejrzewamy, że znajdują się one w teczce z napisem "zweryfikowane ujemnie w oparciu o dokumenty państwowe". Nie jest to bynajmniej teoria o inwazji kosmitów tylko o błędnej implementacji dogmatów prawnych. Brzmi skomplikowanie? Postaramy się wyjaśnić.
List jedenasty - Wielka kosmiczna dziura
Zabytki miasteczka M***
Korupcja wbrew powszechnym wyobrażeniom nie jest synonimem wręczanej pod stołem koperty (lub walizki), lecz synonimem zepsucia.
Szanowny Panie Prokuratorze L.
Na pewno wie pan co do jest dogmat wiarygodności dokumentów państwowych. Dla przypomnienia oznacza to, ze informacje zawarte w każdym dokumencie opatrzonym państwową pieczątką uznaje się za prawdziwe do momentu, aż wykaże się, że prawdziwe nie są.
Za dogmatem wiarygodności dokumentów państwowych stoi zdolność państwa do bezzwłocznego usuwania z obiegu prawnego wszelkich poświadczających nieprawdę dokumentów wystawionych w jego imieniu. Poświęcony jest temu nawet cały rozdział Kodeksu Karnego. Sprawa została więc uznana za istotną przez ustawodawcę.
I słusznie, bowiem jeżeli aparat państwowy nie jest w stanie zagwarantować prawdziwości wystawianych dokumentów państwowych, wówczas w papierach urzędowych byłoby takie rozkojarzenie z rzeczywistością, że każdy posługujący się nimi sprawiałby wrażenie... jakby najadł się grzybków halucynogennych. Tego właśnie wyrażenie sprawia działanie instytucji państwowych nie tylko w sprawie państwa D czy naszej ale również pana S, M, X.
Sprawdźmy czy coś jest na rzeczy.
# # #
Martwe przepisy
Kodeks Karny potraktował bardzo poważnie sprawę wiarygodności dokumentów państwowych. I w żadnym przypadku nie przewidział taryfy ulgowej dla funkcjonariuszy państwowych. Karalne jest nie tylko poświadczanie nieprawdy, ale również posługiwanie się dokumentem poświadczającym nieprawdę (art 273 KK). Teoretycznie więc każdy urzędnik wydający decyzje na podstawie dokumentu ewidentnie poświadczającego stan sprzeczny z faktycznym popełnia przestępstwo. Tyle teoria.
W praktyce obowiązuje interpretacja podana przez Wojewodę w uzasadnieniu jednej z decyzji
"......Odnosząc się do zarzutów podniesionych w odwołaniu (...), należy zauważyć, iż decyzja jest oświadczeniem organu administracji publicznej stanowiącym dokument urzędowy i dopóki nie zostanie uchylona lub w inny sposób usunięta z obrotu prawnego korzysta z domniemania prawidłowości jej sporządzenia. Dlatego też zarzuty podniesione przez stronę w odwołaniu w tym zakresie nie zasługują na uznanie...."
Interpretacje Wojewody potwierdził Wojewódzki Sąd Administracyjny stwierdzając, że
"...... W związku z tym, aby wyeliminować z obrotu prawnego akt wydany przez organ administracji publicznej, konieczne jest stwierdzenie, ze doszło w nim do naruszenia bądź przepisu prawa materialnego w stopniu mogącym mieć wpływ na wynik sprawy (....) Jak stanowi przepis art 134 par 1 ppsa Sąd badając legalność zaskarżonego aktu nie jest związany zarzutami i wnioskami skargi oraz powołana podstawa prawną...."
Taka interpretacja prawa pozwoliła WSA zachować w aktach sprawy sprzeczne ze sobą dokumenty, przy czym ten który stał się podstawa wydania pozwolenia na budowę i rozpoczęcia trwającej już 5 lat farsy był ewidentnie wadliwy. Nie powinno więc być wątpliwości co do tego jak WSA interpretuje prawo.
W sprawie wadliwych dokumentów wypowiedziała się tez kilkukrotnie Prokuratura odmawiając ingerencji w proces administracyjny lub przyznając administracji państwowej prawo do poświadczeń sprzecznych ze stanem faktycznym. Stanowisko to podtrzymały Sądy Powszechne.
Panie Prokuratorze L. nie dyskutujmy z faktami! Mamy szereg dokumentów poświadczających o tym, że przepisy Kodeksu Karego w zakresie wiarygodności dokumentów są przepisami martwymi, nie respektowanymi przez żaden organ państwowy.
Usunięcie wadliwego dokumentu urzędowego z obiegu prawnego jest w praktyce więc niemożliwe. Poświadczone w dokumentach fakty są następnie powielane w innej dokumentacji. W takiej sytuacji nie może wiec być mowy o doktrynie wiarygodności dokumentów państwowych, nie jest bowiem spełniony warunek konieczny czyli nie istnieją mechanizmy, które mogą tą wiarygodność zapewnić.
Panie Prokuratorze L Jeśli swoje ustalenia w sprawie państwa D opierał pan i pana koledzy opierali na dokumentach państwowych, nie weryfikując ich względem innych źródeł to sugerujemy upewnienie się czy w aktach prowadzonej przez pana sprawy nie ma pan pięknej alternatywnej rzeczywistość, która ma tylko jedną wadę. Kompletnie nie trzyma się z rzeczywistością w terenie.
Jeżeli jeszcze Pan nam nie wierzy to proszę czytać dalej,
# # #
Historia pewnego dokumentu.
Aby zilustrować jak nieusuwalne poświadczenia sprzeczne ze stanem faktycznym lub/i prawnym kreują alternatywną rzeczywistość przytaczamy opowieść o jednym takim dokumencie.
W 2008 roku został wystawiony przez Mazowieckiego Wojewódzkiego Konserwatora Zabytków (Konserwator) dokument poświadczający m.in. o zgodności planowanej inwestycji z Miejscowym Planem Zagospodarowania Przestrzennego (Plan). Dokument jest wadliwy z co najmniej kilku powodów. Skupmy sie jednak na dwóch. Po pierwsze inwestycja w ewidentny sposób narusza założenia Planu, a po drugie Konserwator nie jest organem uprawnionym do wypowiadania się w tej kwestii.
Mówiąc wprost w 2008 roku sprawa wydawała się prosta z prawnego punktu widzenia. Ewidentne poświadczenie stanu sprzecznego ze stanem faktycznym i przekroczenie uprawnień. Oczywiście nie twierdzimy, że w tym momencie należało stawiać od razu zarzuty karne Konserwatorowi. W końcu na tym etapie czyn nie spowodował zbyt wielkich szkód. Należało natomiast ukarać urzędnika, który ją wydał i przeszkolić, żeby więcej tego nie robił.
Niestety stało się inaczej. Starosta w oparciu o dokument wystawiony przez Konserwatora wydał pozwolenie na budowę, poświadczając przy okazji o zgodności z Planem, pomimo iż w aktach sprawy była interpretacja dokonana przez właściwy organ (Urząd Miasta) wykluczającą zgodność inwestycji z Planem.
Następnie Wojewoda potwierdził posiadanie przez Konserwatora uprawnień w zakresie interpretacji Planu (których nie posiada) i odmówił usunięcia wystawionego przez niego dokumentu twierdząc, że dokumenty państwowe muszą być respektowane.
WSA nie dopatrzyło się naruszenia prawa w opisywanej kwestii i podpierając się p.p.s.a. oświadczyło, ze nie jest związane argumentami strony skarżącej ani podana przezeń podstawa prawną.
W działaniach WSA naruszenia prawa nie dopatrzyła się ani prokuratura ani sądownictwo powszechne.
Prokuratura i sądownictwo powszechne nie dopatrzyło się również naruszenia prawa w działaniach Konserwatora i Starosty w tej sprawie.
O sprawie zostało poinformowane Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego, jednak nie uznało za stosowne zainterweniować twierdząc, że interpretacja planu nie leży w zakresie uprawnień Konserwatora. Nie zainterweniowało również ówczesne Ministerstwo Administracji i Spraw Wewnętrznych (nadzorujące Wojewodę) bo nie pozwoliła mu "świadomość instytucji".
Wypowiedział się natomiast Wojewoda podkręcając jeszcze bardziej sprawę poprzez twierdzenie, ze z całego Planu inwestora obowiązuje tylko zakaz garażowania TIR.
Te działania Wojewody również badała prokuratura i nie dopatrzyła się w nich naruszenia prawa. Stanowisko to podtrzymało sadownictwo powszechne.
Na zakończenie całej hucpy organ uprawniony do interpretacji Planu (Urząd Miasta) zmienił zdanie i poświadczył o uprzywilejowaniu inwestora zmieniając interpretacje Planu w sposób dostosowujący ją do jego zamierzeń i wystawionych przez inne instancje dokumentów . Nie trzeba chyba dodawać, że interpretacja ta nie ma nic wspólnego z faktyczną treścią obowiązującego Planu, ani poprzedniego, ani jakiegokolwiek innego jaki istniał dla tego terenu.
Sprawa trwa już pięć lat i, co tu dużo mówić, spowodowała już znaczne szkody i koszty dla wszystkich zainteresowanych stron.
Na zakończenie przygotowane specjalnie dla pana pytanie. Jaki stan w takiej sytuacji rozpoznałaby Pan jako stan faktyczny opierając się na wiarygodności dokumentów państwowych? Pierwszy stan potwierdzony przez rzeczywiste zapisy Miejscowego Planu Zagospodarowania Przestrzennego czy drugi stan potwierdzony przez kilkanaście dokumentów państwowych wystawionych przez różne instytucje w sprawie?
Zgodzi się pan chyba, że dokumenty potwierdzające pierwszy stan i dokumenty potwierdzające drugi stan jednocześnie nie mogą być wiarygodne.
Szanowny Panie Prokuratorze L, czy ma już pan wątpliwości co do właściwej oceny wartości zgromadzonej w sprawie państwo D dokumentacji? Jeżeli nie to proszę czytać dalej.
# # #
O Świadomości Instytucji
Oczywiście może pan nas przekonywać, że dokumenty państwowe muszą bezwzględnie być uznawane za wiarygodne, bo inaczej będzie totalny chaos. Jest to jednak bardzo ryzykowna ścieżka że względu na twór zwany "świadomością instytucji". Nie do końca co prawda rozumiemy co miał na myśli człowiek, który zwrot "świadomość instytucji" wymyślił. Wiemy jednak, z własnego doświadczenia, aż za dobrze jak jest "świadomość instytucji" rozumiana w instytucjach państwowych. W ich interpretacji "świadomość instytucji" jest tworem, którego poczucie popełnienia przestępstwa trzeba pobudzić, aby uznać, że przestępstwo zaszło.
Cóż, tajemnicza "świadomość instytucji" jest jednak wyjątkowo oporna i nie dopatruje się nieprawidłowości nawet w ewidentnie bezprawnych działaniach. A to zwalnia funkcjonariusza państwowego z wykonania art 304 par 2 kpk, odpowiedzialności z tytułu art 239 kk i innych konsekwencji związanych z niedostrzeżeniem naruszenia prawa. Przede wszystkim jednak pozwala wysmażyć uzasadnienie z którego jasno wynika, że instytucja państwowa ma prawo do popełniania czynów noszących znamiona naruszenia kodeksu karnego, a wynika to z rożnorakich przepisów od p.p.s.a. do k.p.a. , poprzez wszystkie inne ustawy o jakich pan zdoła tylko pomyśleć.
Jak wspomnieliśmy "świadomość instytucji" jest tworem ogólnie mało spostrzegawczym, by nie rzec totalnie ślepym, więc w jej świadomości raczej nie ma jak stworzyć się poczucie popełnienia przestępstwa etc. Wobec czego mamy kilka segregatorów dokumentów w których solidni urzędnicy dokonali solidnej interpretacji z której jasno wynika, że administracja III RP ma prawo do działań o których nawet stalinowskie urzędy nie miały co marzyć. Jest to wszystko oczywiście sprzeczne z zapisami Kodeksu Karnego, Konstytucji, ratyfikowanych umów międzynarodowych i innych aktów ustawodawczych, ale jeżeli doktryna wiarygodności dokumentów państwowych obowiązuje to po co sobie nimi zawracać głowę.
Brzmi jak jakieś pokręcone science fiction? Ależ skąd! Przetestowaliśmy na własnej skórze. Mamy też jakieś dziwne wrażenie, ze państwo D., pan S., pan M. i inni też mogli to przetestować.
Czy jeszcze ma pan jeszcze wątpliwości, że ustalenia w sprawie zaginięcia państwa D, jeśli oparte były na dogmacie wiarygodności dokumentów państwowych nie muszą nie muszą mieć wiele wspólnego z tym co się naprawdę zdarzyło?
# # #
Wielka plotka
Na powtarzalność opisanego poniżej zjawiska nie mamy dowodu, ale jego istnienie tłumaczyłoby wiele. Tylko raz przyłapaliśmy instytucje państwową za przysłowiową rękę na tym, że podejmowała decyzje nie na podstawie akt sprawy, lecz na podstawie idącej z dołu plotki. Jednak nie możemy się oprzeć wrażeniu, ze jest to zjawisko nagminne.
Mówiąc w skrócie po wielomiesięcznej eskalacji od powiatowych instytucji państwowych aż do poziomu ministerstwa, dowiedzieliśmy się, że urzędnicy podtrzymujący sprzeciw wobec wykonania prac usuwających zagrożenie zdrowia (do czego nie mieli uprawnień) działali na podstawie informacji, że wszelkie prace wykonaliśmy czego dowodem miało być... nieważne postanowienie Powiatowego Inspektora Nadzoru Budowlanego (PINB) w zupełnie innej sprawie.
Do tej pory nie wiemy jednak dlaczego powód ten nie był podawany w uzasadnieniu decyzji, postanowień i odpowiedzi na licznie składane skargi. Nie wiemy dlaczego do akt sprawy dołączono nieprawomocne (i uchylone później) postanowienie PINB. Dlaczego nie zostało ono usunięte przez którąś z instytucji do których pisaliśmy? Oczywiście po dokonaniu weryfikacji, że nie ma związku ze sprawą? Dlaczego kolejne instytucje państwowe nie dokonały weryfikacji uzyskanych poza aktami sprawy informacji, chociażby w oparciu o te akta sprawy? Dlaczego Ministerstwo uznało incydent za nieistotny i niegodny sprostowania mimo iż jego skutki były dla nas bardzo poważne (uszczerbek na zdrowiu).
Panie prokuratorze L. Czy jeszcze pan wierzy w wiarygodność informacji poświadczonej w dokumencie państwowym?
# # #
Podsumowanie
Szanowny panie Prokuratorze L. Jak pan widzi wadliwe państwowe dokumenty są praktycznie rzecz biorąc nieusuwalne. Krążą po systemie wprowadzając sporo zamieszania i kreując swoją własną rzeczywistość.
Wygląda na to, że każda nieprawidłowość wpuszczona do dokumentu państwowego przez urzędnika (nawet w oparciu o hmm... jakąś idiotyczną plotkę) jest powielana, niemożliwa do usunięcia i z czasem zaczyna żyć własnym życiem. Ponieważ systemowo odmawia się jej korekty z czasem następuje całkowity rozjazd pomiędzy prawdziwą rzeczywistością w terenie i alternatywną rzeczywistością wykreowaną w dokumentach państwowych, a ta ostatnia zaczyna żyć własnym życiem.
Jak wygląda zachowanie człowieka, który wierzy w wiarygodność tych dokumentów. Hmm... mamy na to swoje własne określenie. Przyzna pan jednak, że Pana i pana kolegów zachowanie jeżeli oparte na takich dokumentach musi być dla osób znających sytuacje w terenie tak absurdalne, że nie powinno pana dziwić, że nikt się nie pali do przekazywania Panu informacji. Zresztą bądźmy szczerzy, po co, skoro i tak zostaną zweryfikowane ujemnie w oparciu o dogmat wiarygodności dokumentów państwowych.
i jeszcze jedno Panie Prokuratorze L. Wadliwie wystawiony dokument państwowy jest częstokroć jedynym dowodem popełnienia przez urzędnika czynu niedozwolonego. Jeżeli dokumentów się nie weryfikuje, tylko się je uwiarygadnia, to przestępstwa popełnione przez urzędników państwowych są niewykrywalne, a ich jedynym objawem jest zachowanie instytucji państwowych... jak po grzybkach halucynogennych.
Zgodzi się pan chyba że przyroda nie lubi próżni. Jeżeli jest okazja to zawsze jakiś chętny, żeby wykorzystywać to dla własnych korzyści zawsze się znajdzie. Czy nie obawia się pan, że tak się właśnie dzieje?
Szanowny Panie Prokuratorze L.
Na pewno wie pan co do jest dogmat wiarygodności dokumentów państwowych. Dla przypomnienia oznacza to, ze informacje zawarte w każdym dokumencie opatrzonym państwową pieczątką uznaje się za prawdziwe do momentu, aż wykaże się, że prawdziwe nie są.
Za dogmatem wiarygodności dokumentów państwowych stoi zdolność państwa do bezzwłocznego usuwania z obiegu prawnego wszelkich poświadczających nieprawdę dokumentów wystawionych w jego imieniu. Poświęcony jest temu nawet cały rozdział Kodeksu Karnego. Sprawa została więc uznana za istotną przez ustawodawcę.
I słusznie, bowiem jeżeli aparat państwowy nie jest w stanie zagwarantować prawdziwości wystawianych dokumentów państwowych, wówczas w papierach urzędowych byłoby takie rozkojarzenie z rzeczywistością, że każdy posługujący się nimi sprawiałby wrażenie... jakby najadł się grzybków halucynogennych. Tego właśnie wyrażenie sprawia działanie instytucji państwowych nie tylko w sprawie państwa D czy naszej ale również pana S, M, X.
Sprawdźmy czy coś jest na rzeczy.
# # #
Martwe przepisy
Kodeks Karny potraktował bardzo poważnie sprawę wiarygodności dokumentów państwowych. I w żadnym przypadku nie przewidział taryfy ulgowej dla funkcjonariuszy państwowych. Karalne jest nie tylko poświadczanie nieprawdy, ale również posługiwanie się dokumentem poświadczającym nieprawdę (art 273 KK). Teoretycznie więc każdy urzędnik wydający decyzje na podstawie dokumentu ewidentnie poświadczającego stan sprzeczny z faktycznym popełnia przestępstwo. Tyle teoria.
W praktyce obowiązuje interpretacja podana przez Wojewodę w uzasadnieniu jednej z decyzji
"......Odnosząc się do zarzutów podniesionych w odwołaniu (...), należy zauważyć, iż decyzja jest oświadczeniem organu administracji publicznej stanowiącym dokument urzędowy i dopóki nie zostanie uchylona lub w inny sposób usunięta z obrotu prawnego korzysta z domniemania prawidłowości jej sporządzenia. Dlatego też zarzuty podniesione przez stronę w odwołaniu w tym zakresie nie zasługują na uznanie...."
Interpretacje Wojewody potwierdził Wojewódzki Sąd Administracyjny stwierdzając, że
"...... W związku z tym, aby wyeliminować z obrotu prawnego akt wydany przez organ administracji publicznej, konieczne jest stwierdzenie, ze doszło w nim do naruszenia bądź przepisu prawa materialnego w stopniu mogącym mieć wpływ na wynik sprawy (....) Jak stanowi przepis art 134 par 1 ppsa Sąd badając legalność zaskarżonego aktu nie jest związany zarzutami i wnioskami skargi oraz powołana podstawa prawną...."
Taka interpretacja prawa pozwoliła WSA zachować w aktach sprawy sprzeczne ze sobą dokumenty, przy czym ten który stał się podstawa wydania pozwolenia na budowę i rozpoczęcia trwającej już 5 lat farsy był ewidentnie wadliwy. Nie powinno więc być wątpliwości co do tego jak WSA interpretuje prawo.
W sprawie wadliwych dokumentów wypowiedziała się tez kilkukrotnie Prokuratura odmawiając ingerencji w proces administracyjny lub przyznając administracji państwowej prawo do poświadczeń sprzecznych ze stanem faktycznym. Stanowisko to podtrzymały Sądy Powszechne.
Panie Prokuratorze L. nie dyskutujmy z faktami! Mamy szereg dokumentów poświadczających o tym, że przepisy Kodeksu Karego w zakresie wiarygodności dokumentów są przepisami martwymi, nie respektowanymi przez żaden organ państwowy.
Usunięcie wadliwego dokumentu urzędowego z obiegu prawnego jest w praktyce więc niemożliwe. Poświadczone w dokumentach fakty są następnie powielane w innej dokumentacji. W takiej sytuacji nie może wiec być mowy o doktrynie wiarygodności dokumentów państwowych, nie jest bowiem spełniony warunek konieczny czyli nie istnieją mechanizmy, które mogą tą wiarygodność zapewnić.
Panie Prokuratorze L Jeśli swoje ustalenia w sprawie państwa D opierał pan i pana koledzy opierali na dokumentach państwowych, nie weryfikując ich względem innych źródeł to sugerujemy upewnienie się czy w aktach prowadzonej przez pana sprawy nie ma pan pięknej alternatywnej rzeczywistość, która ma tylko jedną wadę. Kompletnie nie trzyma się z rzeczywistością w terenie.
Jeżeli jeszcze Pan nam nie wierzy to proszę czytać dalej,
# # #
Historia pewnego dokumentu.
Aby zilustrować jak nieusuwalne poświadczenia sprzeczne ze stanem faktycznym lub/i prawnym kreują alternatywną rzeczywistość przytaczamy opowieść o jednym takim dokumencie.
W 2008 roku został wystawiony przez Mazowieckiego Wojewódzkiego Konserwatora Zabytków (Konserwator) dokument poświadczający m.in. o zgodności planowanej inwestycji z Miejscowym Planem Zagospodarowania Przestrzennego (Plan). Dokument jest wadliwy z co najmniej kilku powodów. Skupmy sie jednak na dwóch. Po pierwsze inwestycja w ewidentny sposób narusza założenia Planu, a po drugie Konserwator nie jest organem uprawnionym do wypowiadania się w tej kwestii.
Mówiąc wprost w 2008 roku sprawa wydawała się prosta z prawnego punktu widzenia. Ewidentne poświadczenie stanu sprzecznego ze stanem faktycznym i przekroczenie uprawnień. Oczywiście nie twierdzimy, że w tym momencie należało stawiać od razu zarzuty karne Konserwatorowi. W końcu na tym etapie czyn nie spowodował zbyt wielkich szkód. Należało natomiast ukarać urzędnika, który ją wydał i przeszkolić, żeby więcej tego nie robił.
Niestety stało się inaczej. Starosta w oparciu o dokument wystawiony przez Konserwatora wydał pozwolenie na budowę, poświadczając przy okazji o zgodności z Planem, pomimo iż w aktach sprawy była interpretacja dokonana przez właściwy organ (Urząd Miasta) wykluczającą zgodność inwestycji z Planem.
Następnie Wojewoda potwierdził posiadanie przez Konserwatora uprawnień w zakresie interpretacji Planu (których nie posiada) i odmówił usunięcia wystawionego przez niego dokumentu twierdząc, że dokumenty państwowe muszą być respektowane.
WSA nie dopatrzyło się naruszenia prawa w opisywanej kwestii i podpierając się p.p.s.a. oświadczyło, ze nie jest związane argumentami strony skarżącej ani podana przezeń podstawa prawną.
W działaniach WSA naruszenia prawa nie dopatrzyła się ani prokuratura ani sądownictwo powszechne.
Prokuratura i sądownictwo powszechne nie dopatrzyło się również naruszenia prawa w działaniach Konserwatora i Starosty w tej sprawie.
O sprawie zostało poinformowane Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego, jednak nie uznało za stosowne zainterweniować twierdząc, że interpretacja planu nie leży w zakresie uprawnień Konserwatora. Nie zainterweniowało również ówczesne Ministerstwo Administracji i Spraw Wewnętrznych (nadzorujące Wojewodę) bo nie pozwoliła mu "świadomość instytucji".
Wypowiedział się natomiast Wojewoda podkręcając jeszcze bardziej sprawę poprzez twierdzenie, ze z całego Planu inwestora obowiązuje tylko zakaz garażowania TIR.
Te działania Wojewody również badała prokuratura i nie dopatrzyła się w nich naruszenia prawa. Stanowisko to podtrzymało sadownictwo powszechne.
Na zakończenie całej hucpy organ uprawniony do interpretacji Planu (Urząd Miasta) zmienił zdanie i poświadczył o uprzywilejowaniu inwestora zmieniając interpretacje Planu w sposób dostosowujący ją do jego zamierzeń i wystawionych przez inne instancje dokumentów . Nie trzeba chyba dodawać, że interpretacja ta nie ma nic wspólnego z faktyczną treścią obowiązującego Planu, ani poprzedniego, ani jakiegokolwiek innego jaki istniał dla tego terenu.
Sprawa trwa już pięć lat i, co tu dużo mówić, spowodowała już znaczne szkody i koszty dla wszystkich zainteresowanych stron.
Na zakończenie przygotowane specjalnie dla pana pytanie. Jaki stan w takiej sytuacji rozpoznałaby Pan jako stan faktyczny opierając się na wiarygodności dokumentów państwowych? Pierwszy stan potwierdzony przez rzeczywiste zapisy Miejscowego Planu Zagospodarowania Przestrzennego czy drugi stan potwierdzony przez kilkanaście dokumentów państwowych wystawionych przez różne instytucje w sprawie?
Zgodzi się pan chyba, że dokumenty potwierdzające pierwszy stan i dokumenty potwierdzające drugi stan jednocześnie nie mogą być wiarygodne.
Szanowny Panie Prokuratorze L, czy ma już pan wątpliwości co do właściwej oceny wartości zgromadzonej w sprawie państwo D dokumentacji? Jeżeli nie to proszę czytać dalej.
# # #
O Świadomości Instytucji
Oczywiście może pan nas przekonywać, że dokumenty państwowe muszą bezwzględnie być uznawane za wiarygodne, bo inaczej będzie totalny chaos. Jest to jednak bardzo ryzykowna ścieżka że względu na twór zwany "świadomością instytucji". Nie do końca co prawda rozumiemy co miał na myśli człowiek, który zwrot "świadomość instytucji" wymyślił. Wiemy jednak, z własnego doświadczenia, aż za dobrze jak jest "świadomość instytucji" rozumiana w instytucjach państwowych. W ich interpretacji "świadomość instytucji" jest tworem, którego poczucie popełnienia przestępstwa trzeba pobudzić, aby uznać, że przestępstwo zaszło.
Cóż, tajemnicza "świadomość instytucji" jest jednak wyjątkowo oporna i nie dopatruje się nieprawidłowości nawet w ewidentnie bezprawnych działaniach. A to zwalnia funkcjonariusza państwowego z wykonania art 304 par 2 kpk, odpowiedzialności z tytułu art 239 kk i innych konsekwencji związanych z niedostrzeżeniem naruszenia prawa. Przede wszystkim jednak pozwala wysmażyć uzasadnienie z którego jasno wynika, że instytucja państwowa ma prawo do popełniania czynów noszących znamiona naruszenia kodeksu karnego, a wynika to z rożnorakich przepisów od p.p.s.a. do k.p.a. , poprzez wszystkie inne ustawy o jakich pan zdoła tylko pomyśleć.
Jak wspomnieliśmy "świadomość instytucji" jest tworem ogólnie mało spostrzegawczym, by nie rzec totalnie ślepym, więc w jej świadomości raczej nie ma jak stworzyć się poczucie popełnienia przestępstwa etc. Wobec czego mamy kilka segregatorów dokumentów w których solidni urzędnicy dokonali solidnej interpretacji z której jasno wynika, że administracja III RP ma prawo do działań o których nawet stalinowskie urzędy nie miały co marzyć. Jest to wszystko oczywiście sprzeczne z zapisami Kodeksu Karnego, Konstytucji, ratyfikowanych umów międzynarodowych i innych aktów ustawodawczych, ale jeżeli doktryna wiarygodności dokumentów państwowych obowiązuje to po co sobie nimi zawracać głowę.
Brzmi jak jakieś pokręcone science fiction? Ależ skąd! Przetestowaliśmy na własnej skórze. Mamy też jakieś dziwne wrażenie, ze państwo D., pan S., pan M. i inni też mogli to przetestować.
Czy jeszcze ma pan jeszcze wątpliwości, że ustalenia w sprawie zaginięcia państwa D, jeśli oparte były na dogmacie wiarygodności dokumentów państwowych nie muszą nie muszą mieć wiele wspólnego z tym co się naprawdę zdarzyło?
# # #
Wielka plotka
Na powtarzalność opisanego poniżej zjawiska nie mamy dowodu, ale jego istnienie tłumaczyłoby wiele. Tylko raz przyłapaliśmy instytucje państwową za przysłowiową rękę na tym, że podejmowała decyzje nie na podstawie akt sprawy, lecz na podstawie idącej z dołu plotki. Jednak nie możemy się oprzeć wrażeniu, ze jest to zjawisko nagminne.
Mówiąc w skrócie po wielomiesięcznej eskalacji od powiatowych instytucji państwowych aż do poziomu ministerstwa, dowiedzieliśmy się, że urzędnicy podtrzymujący sprzeciw wobec wykonania prac usuwających zagrożenie zdrowia (do czego nie mieli uprawnień) działali na podstawie informacji, że wszelkie prace wykonaliśmy czego dowodem miało być... nieważne postanowienie Powiatowego Inspektora Nadzoru Budowlanego (PINB) w zupełnie innej sprawie.
Do tej pory nie wiemy jednak dlaczego powód ten nie był podawany w uzasadnieniu decyzji, postanowień i odpowiedzi na licznie składane skargi. Nie wiemy dlaczego do akt sprawy dołączono nieprawomocne (i uchylone później) postanowienie PINB. Dlaczego nie zostało ono usunięte przez którąś z instytucji do których pisaliśmy? Oczywiście po dokonaniu weryfikacji, że nie ma związku ze sprawą? Dlaczego kolejne instytucje państwowe nie dokonały weryfikacji uzyskanych poza aktami sprawy informacji, chociażby w oparciu o te akta sprawy? Dlaczego Ministerstwo uznało incydent za nieistotny i niegodny sprostowania mimo iż jego skutki były dla nas bardzo poważne (uszczerbek na zdrowiu).
Panie prokuratorze L. Czy jeszcze pan wierzy w wiarygodność informacji poświadczonej w dokumencie państwowym?
# # #
Podsumowanie
Szanowny panie Prokuratorze L. Jak pan widzi wadliwe państwowe dokumenty są praktycznie rzecz biorąc nieusuwalne. Krążą po systemie wprowadzając sporo zamieszania i kreując swoją własną rzeczywistość.
Wygląda na to, że każda nieprawidłowość wpuszczona do dokumentu państwowego przez urzędnika (nawet w oparciu o hmm... jakąś idiotyczną plotkę) jest powielana, niemożliwa do usunięcia i z czasem zaczyna żyć własnym życiem. Ponieważ systemowo odmawia się jej korekty z czasem następuje całkowity rozjazd pomiędzy prawdziwą rzeczywistością w terenie i alternatywną rzeczywistością wykreowaną w dokumentach państwowych, a ta ostatnia zaczyna żyć własnym życiem.
Jak wygląda zachowanie człowieka, który wierzy w wiarygodność tych dokumentów. Hmm... mamy na to swoje własne określenie. Przyzna pan jednak, że Pana i pana kolegów zachowanie jeżeli oparte na takich dokumentach musi być dla osób znających sytuacje w terenie tak absurdalne, że nie powinno pana dziwić, że nikt się nie pali do przekazywania Panu informacji. Zresztą bądźmy szczerzy, po co, skoro i tak zostaną zweryfikowane ujemnie w oparciu o dogmat wiarygodności dokumentów państwowych.
i jeszcze jedno Panie Prokuratorze L. Wadliwie wystawiony dokument państwowy jest częstokroć jedynym dowodem popełnienia przez urzędnika czynu niedozwolonego. Jeżeli dokumentów się nie weryfikuje, tylko się je uwiarygadnia, to przestępstwa popełnione przez urzędników państwowych są niewykrywalne, a ich jedynym objawem jest zachowanie instytucji państwowych... jak po grzybkach halucynogennych.
Zgodzi się pan chyba że przyroda nie lubi próżni. Jeżeli jest okazja to zawsze jakiś chętny, żeby wykorzystywać to dla własnych korzyści zawsze się znajdzie. Czy nie obawia się pan, że tak się właśnie dzieje?
List dwunasty - Drobne post scriptum
Zabytki miasteczka M***
Szanowny Panie Prokuratorze L.
Teoretycznie instytucją która powinna korygować "błędy" urzędników jest Sądownictwo Administracyjne. Piszemy "teoretycznie" bo tu też mamy trochę doświadczeń.
Przez pewien czas nie mogliśmy uwierzyć w to co robi Sądownictwo Administracyjne. Później stwierdziliśmy, że p.p.s.a. (ustawa regulująca prace Sądów Administracyjnych) sobie, a życie sobie. Po nabyciu pewnego obycia zorientowaliśmy się, że w przypadku ewidentnych nieprawidłowości WSA ma zwyczaj uchylania wyroku pod pozorem niedopatrzenia jakiegoś drobiazgu bez jakiegokolwiek znaczenia bez odniesienia się do meritum sprawy.
Procedura ta niewątpliwie zapewnia nietykalność urzędnikom, bowiem jeżeli w ich postępowaniu WSA się nieprawidłowości nie dopatrzyło to o co chodzi? Teoretycznie mogłoby to być może działanie na zasadzie rodzaju "umowy dżentelmenów' tj. cofamy dyskretnie twoją urzędniczą decyzję, a ty urzędniku ją po cichu naprawisz. W praktyce niestety nie tylko to nie działa, ale jeszcze prowadza do orzecznictwa sytuacje ewidentnie sprzeczne z obowiązującym prawem, co jest później eksploatowane.
Psuje to też etykę administracji państwowej uprawomocniając częstokroć znaczne rozjechania się prawa w rozumieniu ustawodawcy i orzeczeń sądownictwa administracyjnego.
Ponadto po kilku ostatnich wyrokach, które analizowane w kontekście akt spraw, zdają się być tak ewidentnym uprawomocnieniem czynów bezprawnych, że pojawiło się w nas podejrzenie, że nie procesowano tych spraw w oparciu o dokumenty stanowiące akta sprawy, lecz w oparciu o jakieś wewnętrzne informacje (bo jak inaczej określić to, że WSA uprawomocniło n.p. działania, które już od kilku lat uniemożliwiają nam doprowadzenie domu do stanu bezpiecznego ).
Wnieśliśmy o usunięcie wyroków w oparciu o prawo karne i wszczęcie postępowania dyscyplinarnego w stosunku do sędziów, którzy je wydali. Nie wiemy jeszcze jak sprawa się rozwinie, bo już poinformowano nas o tym, ze po sadzie administracyjnym grasuje "świadomość instytucji", czyli dziwny wirtualny twór, który jak wskazuje dotychczasowe doświadczenie ma dziwna skłonność do niedostrzegania czynów karalnych w działaniach administracji państwowej (pisaliśmy już o nim w liście 11).
Panie Prokuratorze L. Sposób działania sądownictwa administracyjnego opisaliśmy tylko dlatego, aby uświadomić panu, że jego istnienie w żaden sposób nie gwarantuje prawidłowości działań administracji państwowej, a już na pewno nie tworzy warunków dla stosowania dogmatu wiarygodności dokumentów państwowych. Sadownictwo administracyjne w obecnym kształcie nie dostrzega nawet ewidentnych naruszeń prawa w działaniach funkcjonariuszy państwowych.
Teoretycznie instytucją która powinna korygować "błędy" urzędników jest Sądownictwo Administracyjne. Piszemy "teoretycznie" bo tu też mamy trochę doświadczeń.
Przez pewien czas nie mogliśmy uwierzyć w to co robi Sądownictwo Administracyjne. Później stwierdziliśmy, że p.p.s.a. (ustawa regulująca prace Sądów Administracyjnych) sobie, a życie sobie. Po nabyciu pewnego obycia zorientowaliśmy się, że w przypadku ewidentnych nieprawidłowości WSA ma zwyczaj uchylania wyroku pod pozorem niedopatrzenia jakiegoś drobiazgu bez jakiegokolwiek znaczenia bez odniesienia się do meritum sprawy.
Procedura ta niewątpliwie zapewnia nietykalność urzędnikom, bowiem jeżeli w ich postępowaniu WSA się nieprawidłowości nie dopatrzyło to o co chodzi? Teoretycznie mogłoby to być może działanie na zasadzie rodzaju "umowy dżentelmenów' tj. cofamy dyskretnie twoją urzędniczą decyzję, a ty urzędniku ją po cichu naprawisz. W praktyce niestety nie tylko to nie działa, ale jeszcze prowadza do orzecznictwa sytuacje ewidentnie sprzeczne z obowiązującym prawem, co jest później eksploatowane.
Psuje to też etykę administracji państwowej uprawomocniając częstokroć znaczne rozjechania się prawa w rozumieniu ustawodawcy i orzeczeń sądownictwa administracyjnego.
Ponadto po kilku ostatnich wyrokach, które analizowane w kontekście akt spraw, zdają się być tak ewidentnym uprawomocnieniem czynów bezprawnych, że pojawiło się w nas podejrzenie, że nie procesowano tych spraw w oparciu o dokumenty stanowiące akta sprawy, lecz w oparciu o jakieś wewnętrzne informacje (bo jak inaczej określić to, że WSA uprawomocniło n.p. działania, które już od kilku lat uniemożliwiają nam doprowadzenie domu do stanu bezpiecznego ).
Wnieśliśmy o usunięcie wyroków w oparciu o prawo karne i wszczęcie postępowania dyscyplinarnego w stosunku do sędziów, którzy je wydali. Nie wiemy jeszcze jak sprawa się rozwinie, bo już poinformowano nas o tym, ze po sadzie administracyjnym grasuje "świadomość instytucji", czyli dziwny wirtualny twór, który jak wskazuje dotychczasowe doświadczenie ma dziwna skłonność do niedostrzegania czynów karalnych w działaniach administracji państwowej (pisaliśmy już o nim w liście 11).
Panie Prokuratorze L. Sposób działania sądownictwa administracyjnego opisaliśmy tylko dlatego, aby uświadomić panu, że jego istnienie w żaden sposób nie gwarantuje prawidłowości działań administracji państwowej, a już na pewno nie tworzy warunków dla stosowania dogmatu wiarygodności dokumentów państwowych. Sadownictwo administracyjne w obecnym kształcie nie dostrzega nawet ewidentnych naruszeń prawa w działaniach funkcjonariuszy państwowych.
List dwunasty A - Czarna kosmiczna dziura
Zabytki miasteczka M***
Szanowny Panie Prokuratorze L.
Kilkukrotnie byliśmy w sytuacji gdy funkcjonariusz państwowy nie chciał przyjąć do wiadomości oczywistego faktu, bo ....... był w sprzeczności z wyrokiem sądu powszechnego.
Z wadliwymi wyrokami/postanowieniami sądu powszechnego jest tak samo jak z dokumentami państwowymi. Nie zasługują na uznanie jeżeli zostały wydane z rażącym naruszeniem prawa (tego faktu jednak najwyraźniej nie uwzględnia się w programie szkoleń w żadnej instytucji państwowej). Co prawda nie maja one mocy zmiany stanu faktycznego, ale podobnie jak wadliwe dokumenty wystawione przez administracje państwową utrzymywane w systemie prawnym kreują alternatywną rzeczywistość. W końcu respektując wadliwe dokumenty ma się całkowicie inny obraz świata niż ten który naprawdę istnieje.
Twierdzenie, ze Sąd może wydać wyrok sprzeczny z prawem jest uznawane za herezje, albo zamach na niezależność systemu sądowniczego. Jednak posiadane przez nas dokumenty wystawione przez sąd powszechny uzasadniają szereg pytań. Czy system sądowniczy jest w stanie zagwarantować wiarygodność wystawianych przez siebie dokumentów? Czy sąd powszechny może uniemożliwiać ustalenie czy wystawił jakiś ewidentnie sprzeczny z prawem dokument? Czy sąd powszechny może wydać wyrok / postanowienie bez należnego ustalenia stanu faktycznego? Czy sąd może wydawać wyroki / postanowienia na podstawie ewidentnie wadliwych dokumentów? I jaka jest wartość wystawianych przez system sądownictwa powszechnego dokumentów jeżeli odpowiedź na ostatnie trzy pytania brzmi tak?
# # #
Definicja niezależności sędziego i orzecznictwa.
Tutejszy sąd ma pewna reputację. Zgromadzona przez nas dokumentacja w związku z prowadzonymi sprawami wskazuje, że nie jest ona bezpodstawna. Jednak tutejszy sąd nie istnieje w próżni. O naszych zastrzeżeniach w stosunku do zgodności działań tutejszego sądu z prawem w naszych sprawach informowaliśmy jednostki nadrzędne. Zastrzeżeń było dużo, toteż pomimo iż ograniczyliśmy się do skarg na działania powodujące znaczną szkodę - korespondencja z instancjami nadrzędnym była obfita.
Zgromadzony materiał nie pozostawia wątpliwości, że nasze przekonanie iż sędzia ma umocowanie tylko do działania w obrębie obowiązującego prawa i nałożonych przez nie procedur, nie jest stanowiskiem sądownictwa powszechnego. Sądownictwo powszechne posiada inną definicje orzecznictwa i niezależności sędziego z której wynika, że sędzia ma prawo do wszystkich ekscesów opisanych w Dziennikach Ćwoków 1 oraz 1 i 1/2. Nikt nie przychylił się do naszej opinii, że obowiązek przestrzegania procedur nie wchodzi w zakres "niezależności" czy "orzecznictwa".
Przypomnijmy, że procedura polega na ustaleniu stanu prawnego i faktycznego, a następnie po poczynieniu tych ustaleń wydaniu wyroku w oparciu o zapisy Kodeksu Cywilnego i innych przepisów prawnych. Na pewno w procedurze nie mieści się uchylanie od należnego zbadania stanu prawnego nieruchomości i podejmowanie wyroków w oparciu o przepisy, które nawet przy największym wysileniu wyobraźni nie mają zastosowania. Do procedur na pewno nie należy zmiana przedmiotu pozwu i dalsze jego modyfikowanie w korespondencji skargowej. Do uprawnień sędziego nie należy podejmowanie decyzji na podstawie ewidentnie wadliwych dokumentów, ani przyznawanie jednej ze stron uprawnień, których nie posiada. O takich drobiazgach jak kwestionowanie decyzji administracyjnych nie warto nawet wspominać. Oczywiście to jest nasza opinia. Sędziowie Sądu Okręgowego i Apelacyjnego są innego zdania.
Jaka jest więc wiarygodność dokumentów wystawianych przez sądownictwo powszechne?
# # #
O wyrokach prawomocnych i przymusie adwokacko-radcowskim
Teoretycznie każdy podjęty wyrok/ postanowienie sądowe może być zaskarżone i zweryfikowane w instancji nadrzędnej. Jest to uważane za gwarancję zgodności z prawem wyroków/ postanowień wydawanych przez sądy powszechne. Hmmm...
W praktyce jest, powiedzmy, kilka przeszkód na tej drodze. Po pierwsze trzeba o wyroku wiedzieć. My od dłuższego czasu usiłujemy ustalić czy Sąd wydał jakiś wyrok (lub inny dokument) podważający nasze prawa własności bez naszej wiedzy. Sąd się uchyla od wystawienia jednoznacznie brzmiącego zaświadczenia. Ma pełne wsparcie Sądu Okręgowego. Wsparcie Sądu Apelacyjnego nie jest może jeszcze tak solidnie udokumentowane, ale do chwili obecnej jakoś nie wyraził nawet cienia oburzenia.
Złożona od wyroku apelacja (lub zażalenie od postanowienia), aby była rozpatrzona musi zostać przekazana zgodnie z właściwościami aby mogła być rozpatrzona. Jak może wyglądać w praktyce? Odsyłamy do epizodu 2 po raz drugi i epizodu 20.
Skargi kasacyjne czyli odwołania do instancji nadrzędnej muszą być napisane przez adwokata lub radcę prawnego (jest to tak zwany przymus adwokacko-radcowski). Nie wiemy jak kombinował sobie ustawodawca, ale w praktyce adwokat lub radca po przyjęciu zlecenia i ustaleniu wynagrodzenia (okrągła sumka, nigdy poniżej tysiąca złotych) może sporządzić opinię, że nie widzi podstaw do napisania skargi i zainkasować pieniądze, zostawiając nieszczęsnego petenta na lodzie i z lżejszym portfelem.
Poza tym bądźmy szczerzy, panie Prokuratorze. Czy naprawdę można znaleźć adwokata lub radcę prawnego, który w skardze kasacyjnej wskaże ewidentne przekroczenie uprawnień przez sędziego?
# # #
Księgi wieczyste
W 2006 i w 2008 roku kupiliśmy 2 lokale mieszkalne i przypisane do nich 5/6 udziałów w częściach wspólnych nieruchomości. Zakup nastąpił w oparciu o rękojmie ksiąg wieczystych przy zachowaniu należnej staranności (czyli posprawdzaliśmy wszystko).
Do chwili obecnej nie możemy przeprowadzić na zakupionym obiekcie czynności nakazanych przez prawo (budowlane). Nie możemy tez ustalić dlaczego Sąd nie może przeprocesować ani jednej sprawy z poszanowaniem naszych praw własności, ani dlaczego nie wywiązuje się z podstawowej procedury, jaką jest zbadanie stanu prawnego nieruchomości.
Wzywamy sąd do wyjawienia czy przypadkiem nie mamy jakichś podwójnych ksiąg wieczystych, albo czy nie wystawił jakiegoś dokumentu podważającego nasze prawa własności regularnie od momentu, gdy zaczęliśmy podejrzewać, że coś jest na rzeczy. Nie możemy jednak uzyskać ani jednoznacznie brzmiącego potwierdzenia, że znane nam księgi wieczyste są jedynymi prowadzonymi dla tej nieruchomości bądź jej części, ani jednoznacznego potwierdzenia, że sąd nie wystawił żadnego dokumentu pozbawiającego nas praw własności.
I tu mamy zagadkę. Gdyby nawet były podwójne księgi wieczyste (lub inne prawa własności) na ćwoczej nieruchomości to jaki problem je położyć obok siebie wszystkie dokumenty, zbadać ich zgodność z prawem i uzgodnić? My nie mamy z tym żadnego problemu. Dlaczego więc ma z tym problem Sąd? Przecież wnioskujemy o to przy prawie każdej sprawie przy której powstał cień podejrzenia, że Sąd naszych praw nie szanuje.
Czy w takiej sytuacji naprawdę ma Pan jeszcze ochotę przekonywać nas o wiarygodności jakichkolwiek dokumentów wystawianych przez sąd powszechny?
# # #
Podsumowanie
Szanowny Panie Prokuratorze L
Oczywiście, podobnie jak w przypadku dokumentów państwowych, może pan nas przekonywać, że prawomocne wyroki i postanowienia sądu muszą być bezwzględnie uznawane za wiarygodne, bo inaczej będzie totalny chaos. Tylko czy na pewno?
Czy nie uważa pan, że większe szkody powoduje kreowanie alternatywnej rzeczywistości w oparciu o wadliwe dokumenty wystawiane przez strukturę, która nie potrafi zapewnić nawet przestrzegania podstawowych procedur i która zdaje się (przynajmniej w części) chyba nie do końca zdaje się rozumieć że niezależność sędziego i orzecznictwo to są pojęcia, które w demokratycznych państwach prawa istnieją w wąskim zakresie na jaki pozwala obowiązujące Prawo. Przez strukturę, która nie potrafi uszanować nawet praw wynikających z prowadzonych przez siebie ksiąg wieczystych...
Kilkukrotnie byliśmy w sytuacji gdy funkcjonariusz państwowy nie chciał przyjąć do wiadomości oczywistego faktu, bo ....... był w sprzeczności z wyrokiem sądu powszechnego.
Z wadliwymi wyrokami/postanowieniami sądu powszechnego jest tak samo jak z dokumentami państwowymi. Nie zasługują na uznanie jeżeli zostały wydane z rażącym naruszeniem prawa (tego faktu jednak najwyraźniej nie uwzględnia się w programie szkoleń w żadnej instytucji państwowej). Co prawda nie maja one mocy zmiany stanu faktycznego, ale podobnie jak wadliwe dokumenty wystawione przez administracje państwową utrzymywane w systemie prawnym kreują alternatywną rzeczywistość. W końcu respektując wadliwe dokumenty ma się całkowicie inny obraz świata niż ten który naprawdę istnieje.
Twierdzenie, ze Sąd może wydać wyrok sprzeczny z prawem jest uznawane za herezje, albo zamach na niezależność systemu sądowniczego. Jednak posiadane przez nas dokumenty wystawione przez sąd powszechny uzasadniają szereg pytań. Czy system sądowniczy jest w stanie zagwarantować wiarygodność wystawianych przez siebie dokumentów? Czy sąd powszechny może uniemożliwiać ustalenie czy wystawił jakiś ewidentnie sprzeczny z prawem dokument? Czy sąd powszechny może wydać wyrok / postanowienie bez należnego ustalenia stanu faktycznego? Czy sąd może wydawać wyroki / postanowienia na podstawie ewidentnie wadliwych dokumentów? I jaka jest wartość wystawianych przez system sądownictwa powszechnego dokumentów jeżeli odpowiedź na ostatnie trzy pytania brzmi tak?
# # #
Definicja niezależności sędziego i orzecznictwa.
Tutejszy sąd ma pewna reputację. Zgromadzona przez nas dokumentacja w związku z prowadzonymi sprawami wskazuje, że nie jest ona bezpodstawna. Jednak tutejszy sąd nie istnieje w próżni. O naszych zastrzeżeniach w stosunku do zgodności działań tutejszego sądu z prawem w naszych sprawach informowaliśmy jednostki nadrzędne. Zastrzeżeń było dużo, toteż pomimo iż ograniczyliśmy się do skarg na działania powodujące znaczną szkodę - korespondencja z instancjami nadrzędnym była obfita.
Zgromadzony materiał nie pozostawia wątpliwości, że nasze przekonanie iż sędzia ma umocowanie tylko do działania w obrębie obowiązującego prawa i nałożonych przez nie procedur, nie jest stanowiskiem sądownictwa powszechnego. Sądownictwo powszechne posiada inną definicje orzecznictwa i niezależności sędziego z której wynika, że sędzia ma prawo do wszystkich ekscesów opisanych w Dziennikach Ćwoków 1 oraz 1 i 1/2. Nikt nie przychylił się do naszej opinii, że obowiązek przestrzegania procedur nie wchodzi w zakres "niezależności" czy "orzecznictwa".
Przypomnijmy, że procedura polega na ustaleniu stanu prawnego i faktycznego, a następnie po poczynieniu tych ustaleń wydaniu wyroku w oparciu o zapisy Kodeksu Cywilnego i innych przepisów prawnych. Na pewno w procedurze nie mieści się uchylanie od należnego zbadania stanu prawnego nieruchomości i podejmowanie wyroków w oparciu o przepisy, które nawet przy największym wysileniu wyobraźni nie mają zastosowania. Do procedur na pewno nie należy zmiana przedmiotu pozwu i dalsze jego modyfikowanie w korespondencji skargowej. Do uprawnień sędziego nie należy podejmowanie decyzji na podstawie ewidentnie wadliwych dokumentów, ani przyznawanie jednej ze stron uprawnień, których nie posiada. O takich drobiazgach jak kwestionowanie decyzji administracyjnych nie warto nawet wspominać. Oczywiście to jest nasza opinia. Sędziowie Sądu Okręgowego i Apelacyjnego są innego zdania.
Jaka jest więc wiarygodność dokumentów wystawianych przez sądownictwo powszechne?
# # #
O wyrokach prawomocnych i przymusie adwokacko-radcowskim
Teoretycznie każdy podjęty wyrok/ postanowienie sądowe może być zaskarżone i zweryfikowane w instancji nadrzędnej. Jest to uważane za gwarancję zgodności z prawem wyroków/ postanowień wydawanych przez sądy powszechne. Hmmm...
W praktyce jest, powiedzmy, kilka przeszkód na tej drodze. Po pierwsze trzeba o wyroku wiedzieć. My od dłuższego czasu usiłujemy ustalić czy Sąd wydał jakiś wyrok (lub inny dokument) podważający nasze prawa własności bez naszej wiedzy. Sąd się uchyla od wystawienia jednoznacznie brzmiącego zaświadczenia. Ma pełne wsparcie Sądu Okręgowego. Wsparcie Sądu Apelacyjnego nie jest może jeszcze tak solidnie udokumentowane, ale do chwili obecnej jakoś nie wyraził nawet cienia oburzenia.
Złożona od wyroku apelacja (lub zażalenie od postanowienia), aby była rozpatrzona musi zostać przekazana zgodnie z właściwościami aby mogła być rozpatrzona. Jak może wyglądać w praktyce? Odsyłamy do epizodu 2 po raz drugi i epizodu 20.
Skargi kasacyjne czyli odwołania do instancji nadrzędnej muszą być napisane przez adwokata lub radcę prawnego (jest to tak zwany przymus adwokacko-radcowski). Nie wiemy jak kombinował sobie ustawodawca, ale w praktyce adwokat lub radca po przyjęciu zlecenia i ustaleniu wynagrodzenia (okrągła sumka, nigdy poniżej tysiąca złotych) może sporządzić opinię, że nie widzi podstaw do napisania skargi i zainkasować pieniądze, zostawiając nieszczęsnego petenta na lodzie i z lżejszym portfelem.
Poza tym bądźmy szczerzy, panie Prokuratorze. Czy naprawdę można znaleźć adwokata lub radcę prawnego, który w skardze kasacyjnej wskaże ewidentne przekroczenie uprawnień przez sędziego?
# # #
Księgi wieczyste
W 2006 i w 2008 roku kupiliśmy 2 lokale mieszkalne i przypisane do nich 5/6 udziałów w częściach wspólnych nieruchomości. Zakup nastąpił w oparciu o rękojmie ksiąg wieczystych przy zachowaniu należnej staranności (czyli posprawdzaliśmy wszystko).
Do chwili obecnej nie możemy przeprowadzić na zakupionym obiekcie czynności nakazanych przez prawo (budowlane). Nie możemy tez ustalić dlaczego Sąd nie może przeprocesować ani jednej sprawy z poszanowaniem naszych praw własności, ani dlaczego nie wywiązuje się z podstawowej procedury, jaką jest zbadanie stanu prawnego nieruchomości.
Wzywamy sąd do wyjawienia czy przypadkiem nie mamy jakichś podwójnych ksiąg wieczystych, albo czy nie wystawił jakiegoś dokumentu podważającego nasze prawa własności regularnie od momentu, gdy zaczęliśmy podejrzewać, że coś jest na rzeczy. Nie możemy jednak uzyskać ani jednoznacznie brzmiącego potwierdzenia, że znane nam księgi wieczyste są jedynymi prowadzonymi dla tej nieruchomości bądź jej części, ani jednoznacznego potwierdzenia, że sąd nie wystawił żadnego dokumentu pozbawiającego nas praw własności.
I tu mamy zagadkę. Gdyby nawet były podwójne księgi wieczyste (lub inne prawa własności) na ćwoczej nieruchomości to jaki problem je położyć obok siebie wszystkie dokumenty, zbadać ich zgodność z prawem i uzgodnić? My nie mamy z tym żadnego problemu. Dlaczego więc ma z tym problem Sąd? Przecież wnioskujemy o to przy prawie każdej sprawie przy której powstał cień podejrzenia, że Sąd naszych praw nie szanuje.
Czy w takiej sytuacji naprawdę ma Pan jeszcze ochotę przekonywać nas o wiarygodności jakichkolwiek dokumentów wystawianych przez sąd powszechny?
# # #
Podsumowanie
Szanowny Panie Prokuratorze L
Oczywiście, podobnie jak w przypadku dokumentów państwowych, może pan nas przekonywać, że prawomocne wyroki i postanowienia sądu muszą być bezwzględnie uznawane za wiarygodne, bo inaczej będzie totalny chaos. Tylko czy na pewno?
Czy nie uważa pan, że większe szkody powoduje kreowanie alternatywnej rzeczywistości w oparciu o wadliwe dokumenty wystawiane przez strukturę, która nie potrafi zapewnić nawet przestrzegania podstawowych procedur i która zdaje się (przynajmniej w części) chyba nie do końca zdaje się rozumieć że niezależność sędziego i orzecznictwo to są pojęcia, które w demokratycznych państwach prawa istnieją w wąskim zakresie na jaki pozwala obowiązujące Prawo. Przez strukturę, która nie potrafi uszanować nawet praw wynikających z prowadzonych przez siebie ksiąg wieczystych...
List czternasty - Alternatywnej rzeczywistości przykładów kilka
Zabytki miasteczka M***
Szanowny Panie Prokuratorze L.
W razie gdyby pan nie był jeszcze przekonany co możliwości kreowania alternatywnej rzeczywistości przy pomocy dokumentów państwowych i nie za bardzo czuł jakie są tego konsekwencje przygotowaliśmy dla Pana kilka przykładów z (naszego) życia wziętych.
# # #
Przykład pierwszy albo o tym jak mogliśmy spłonąć żywcem.
Zacznijmy od uroczego przypadku z instalacją elektryczną Pani Sąsiadki.
Jeszcze w lipcu 2010 elektryk wezwany przez Panią Sąsiadkę potwierdził, że instalacja elektryczna w jej piwnicy stanowi zagrożenie pożarowe. Pani Sąsiadka dołączyła dokument wystawiony przez elektryka do akt sprawy w Powiatowym Nadzorze Budowlanym oraz nie zrobiła nic, żeby stwarzającą zagrożenie pożarowe instalację uporządkować. Wiarygodności tego dokumentu na tym etapie nikt nie kwestionował. Bo niby kto? ekspertyzy dokonał specjalista sprowadzony przez panią Sąsiadkę, a my ... cóż my się po prostu z tą ekspertyzą zgadzaliśmy.
W październiku 2010 Powiatowy Nadzór Budowlany przeprowadzając oględziny budynku instalację elektryczną, która stanowiła oczywiste zagrożenie nawet obfotografował, a zdjęcia dołączył do akt sprawy, ale nie zrobił nic czyli de facto potwierdził, ze nic złego się nie działo. Zaczęliśmy słać liczne skargi na to, że Powiatowy Nadzór Budowlany zostawił nas ze stanowiącą zagrożenie pożarowe instalacją elektryczną i Panią Sąsiadką, która ani myślała ją odłączyć.
Skargi przeszły przez Wojewódzki Nadzór Budowlany - nie dopatrzył się nieprawidłowości, Główny Nadzór Budowlany- jak wyżej. W końcu skargi dotarły nawet do Ministerstwa Transportu. Każda z tych instytucji poinformowana została, że zmusza się nas do życia w budynku gdzie instalacja elektryczna stwarza zagrożenie pożarowe. Efektem jest imponująca ilość pism w których wszystkie te instytucje hmmm... przeważnie nie przyjmują istnienia stanowiącej zagrożenie pożarowe instalacji do wiadomości.
Jednocześnie w aktach sprawy było cały czas poświadczenie elektryka i dokumentacja zdjęciowa poświadczająca istnienie zagrożenia pożarowego, które w żaden sposób nie mogły współistnieć z co najmniej 5 dokumentami państwowymi, które najwyraźniej istnienia żadnego niebezpieczeństwa się nie dopatrzyły.
Jaki stan rzeczy przyjąłby Pan, panie Prokuratorze w tej sytuacji za wiążący? Prawdziwą rzeczywistość z instalacją elektryczną stanowiącą zagrożenie pożarowe (co było poświadczone także przez dyplomowanego elektryka), czy alternatywną rzeczywistość wykreowaną szereg funkcjonariuszy państwowych różnego szczebla w wystawianych przez nich dokumentach według których żadnego niebezpieczeństwa nie było? Kogo by pan skazał za poświadczenie nieprawdy? Po przecież te obydwie rzeczywistości nie mogą współistnieć. Czy dalej chce Pan nas przekonywać o bezwzględnej wiarygodności dokumentów państwowych?
# # #
Przykład drugi czyli przygody z grzybem budowlanym.
Kontynuując temat alternatywnej rzeczywistości kreowanej w dokumentach państwowych chcielibyśmy opisać jeszcze jeden drastyczny przykład z naszego własnego doświadczenia czyli krótką historię o tym jak byliśmy zmuszani do mieszkania w budynku zżeranym przez pleśń i grzyb budowlany, co skończyło się zresztą uszczerbkiem na zdrowiu, natomiast w alternatywnej rzeczywistości istniejącej w dokumentach państwowych mieszkaliśmy w budynku, który żadnego zagrożenia dla zdrowia nie stwarza.
W 2010 roku sprawa była oczywista. Stan budynku mniej więcej w tym czasie (obecnie jest gorszy) pokazuje dokumentacja zdjęciowa w naszej galerii tutaj.. Stan ten był ponadto potwierdzony szeregiem dokumentów w tym obowiązkowym 5-letnim przeglądem stanu technicznego budynku, ekspertyzą sanepidu, badaniami mykologicznymi etc. Nic nie powinno budzić na tym etapie żadnych wątpliwości.
W 2010 roku Starosta wydał sprzeciw wobec wykonania prac doprowadzających budynek do stanu bezpiecznego, do czego nie miał uprawnień tym bardziej jeśli istniało zagrożenie zdrowia.
O prawidłowości decyzji Starosty poświadczył Wojewoda, tym samym niejako poświadczając niejako hmm... o niewiarygodności dostarczonej przez nas dokumentacji (powodu niestety nigdy nie poznaliśmy). Ale przecież gdyby nasza dokumentacja była wiarygodna nie mógłby podjąć takiej decyzji, jaką podjął.
GUNB najpierw wszczął postępowanie w sprawie unieważnienia decyzji Wojewody, a potem je zamknął. Gdyby budynek rzeczywiście stanowiłby zagrożenie zdrowia nie mógłby tego zrobić. Prawda?
WSA co prawda uchyliło decyzje Wojewody ale nie dopatrzyło się naruszenia prawa w jego działaniu. Chyba się w ogóle do tej kwestii nie odniosło. Gdyby administracja państwowa wymuszała swoim działaniem utrzymywanie niebezpieczeństwa - WSA musiałby się do tej kwestii odnieść. On również nie podał powodu dla którego dostarczona przez nas dokumentacja nie wydała mu się wiarygodna.
W tym czasie PINB odmówił interwencji do czego nie mógłby zrobić gdyby uznał nasze dokumenty za wiarygodne. Co więcej nakazał powtórzenie ekspertyz - do tej pory nie wiemy dlaczego (chociaż wielokrotnie pytaliśmy, zawsze nas zbywano).
WINB wiedząc, że budynek stanowi zagrożenie odmówił interwencji. Nie mógłby tego zrobić, gdyby budynek stanowił zagrożenie dla zdrowia. Jego decyzja jest więc de facto poświadczeniem, że żadnego zagrożenia dla zdrowia nie ma.
Postępowanie WINB za właściwe uznało WSA, argumentując, ze informację o wymuszaniu utrzymania budynku w stanie zagrażającym zdrowiu opatrzyliśmy złym nagłówkiem. Nie mógłby tak postąpić gdyby zagrożenie zdrowia rzeczywiście istniało. Wyrok można traktować jako kolejne poświadczenie o nieistnieniu żadnego zagrożenia dla zdrowia.
GUBN (tym razem departament skarg i wniosków) tez pośrednio poświadczył, że żadnego zagrożenia dla zdrowia nie ma - bo inaczej nie mógłby przecież odrzucić skarg jako bezzasadnych. Podobne stanowisko zajęło Ministerstwo Infrastruktury.
Niestety rzeczywistość nie chciała się dostosować do alternatywnej rzeczywistości wygenerowanej w papierach urzędowych i po doznanym uszczerbku na zdrowiu musieliśmy się wyprowadzić z domu.
Prokuratura nie uznała powyższego za przestępstwo, podobnie jej sądownictwo karne. Nie można byłoby tego zrobić gdyby uznano, że zagrożenie zdrowia naprawdę istniało. Prawda? Zapomniano jednak znowu wykazać, ze dostarczone przez nas dokumenty, tym razem łącznie z zaświadczeniami lekarskimi potwierdzającymi, że uszczerbek na zdrowiu jednak zaszedł są nieprawdziwe.
Właściwie moglibyśmy tą opowieść ciągnąc jeszcze dalej, bo remontów do tej pory przeprowadzić nie możemy. Jednak proszę powiedzieć panie Prokuratorze L., które fakty są według pana prawdziwe. Te poświadczone w dokumentacji zdjęciowej i technicznej oraz zaświadczeniach lekarskich, czy te w dokumentach państwowych, bo widzi pan, jeżeli zagrożenie zdrowia spowodowane stanem technicznym budynku mieszkalnego istniało, to żaden z kilkudziesięciu decyzji/postanowień/wyroków wystawionych tej sprawie nie mógłby by być wystawiony. Czy dalej chce Pan nas przekonywać o bezwzględnej wiarygodności dokumentów państwowych?
# # #
Przykład trzeci czyli o samowoli budowlanej.
W 2004 roku zostało wydane zaświadczenie Starosty poświadczające m. in o istnieniu lokalu, który później nabyła pani Sąsiadka. Nie jest jasne na podstawie czego wydano to zaświadczenie, bowiem nie znaleźliśmy ani cienia dowodu, że lokal Pani Sąsiadki wtedy istniał. Mamy za to skompletowaną dokumentacje, że nie istniał. Lokal nie spełnia żadnych norm, nie wypełnia nawet definicji lokalu mieszkalnego. Jego istnienie zakłóca funkcje budynku i prowadzi do przyspieszonej dewastacji.
Jednak zaświadczenie o jego "istnieniu" sprawiło, że można było wyodrębnić dla niego księgę wieczystą.
Wnieśliśmy o korektę zaświadczenia. Ponieważ odmówiono skierowaliśmy sprawę do SKO (Samorządowe Kolegium Odwoławcze). SKO odmówiło poświadczając, że zaświadczenie odzwierciedlało stan w chwili jego wydania. Zażądaliśmy dokumentacji poświadczającej, że to twierdzenie jest prawdziwe (bo przecież z sufitu SKO chyba tego nie wzięło) - czekamy co będzie dalej
Zgłosiliśmy też samowolę budowlaną do nadzoru budowlanego. Powiatowy nadzór budowlany żadnej samowoli nie stwierdził opierając się na dokumentach... które poświadczały o nieistnieniu lokalu Pani Sąsiadki. Wojewódzki Nadzór Budowlany podtrzymał decyzję Powiatowego Nadzoru Budowlanego (wbrew załączonej dokumentacji) . Decyzje zaskarżylismy do WSA. WSA wydał wyrok, ale nam go nie przesłał.
Zagadka dla pana panie Prokuratorze. Czy lokal Pani Sąsiadki to samowola budowlana (jak poświadcza dokumentacja znajdująca się w aktach sprawy) czy tez powstał legalnie jak poświadczają wystawiane przez instytucje państwowe dokumenty (rzekomo na podstawie akt sprawy)?
# # #
Aneks czyli jak próbowano zrobić z nas ciemne typy
Na koniec taka ciekawostka Panie Prokuratorze, która może przypomni Panu to co lokalna prokuratura wyprawiała swego czasu z panem D, usiłując jak się zdaje wrobić go w różne rzeczy zaczynając od zbierania pornografii kończąc na zaginięciu żony.
W pewnym momencie z przerażeniem obserwowaliśmy jak bez żadnego dowodu skwapliwie niczym objawiona prawdę odnotowuje się w dokumentach państwowych wszelkie szkalujące nas informacje.
Najpierw oskarżono nas o złośliwe niepokojenie pani Sąsiadki. Do tej pory nie wiemy o co chodziło. Co natomiast wiemy to to, ze w tej sprawie miały zeznawać osoby, których w życiu nie widzieliśmy na oczy. Stosy skarg jakie napisaliśmy sprawiły chyba jednak, że z tego cyrku w końcu się wycofano. Wisiało to jednak nad nami przez szereg miesięcy.
W innej sprawie skwapliwie zaprotokołowano, zeznania poprzedniej właścicielki lokalu Pani Sąsiadki, że rzekomo dewastowaliśmy posesję. Interesujące. Mamy segregator faktur i dokumentacje zdjęciowa pokazująca ile wysiłku włożyliśmy w uporządkowanie posesji. Poprzednia właścicielka oczywiście nie poczuwała się do zwrotu należnej części kosztów. Zdarza się, ale dlaczego potraktowano jej oświadczenia jak niepodważalną prawdę i nie dopuszczono do konfrontacji? Po tym jak uniemożliwiono nam mieszkanie we własnym domu znów zaczęto zarzucać nam dewastacje posesji. Ciekawe jak to robimy skoro nas tam po prostu nie ma? Jednak tych oświadczeń też nie pozwolono skonfrontować. Ponadto sugerowano, że okradliśmy Panią Sąsiadkę. Okey, ale może by tak choć malusieńki dowodzik?
Nie wiemy co jeszcze trafiło na nasz temat do dokumentów państwowych, ale w jednym z postanowień prokuratury rejonowej napisano na nasz temat.
"....Analiza złożonego zawiadomienia przez .. (Ćwoki) , dołączonych doń załączników, jak również przeprowadzona wnikliwie analiza akt postępowań prowadzonych z zawiadomień w/w prowadzi do wniosku, iż brak jest jakichkolwiek dowodów na to, że funkcjonariusze publiczni dopuścili się wskazywanych przez zawiadamiającą przestępstw.
Wnioskować można natomiast, że zawiadomienia składane przez zawiadamiających stanowią niekończącą się reakcję na wydane już decyzje administracyjne, które nie są zbieżne z ich interesami i dlatego w subiektywnej ocenie zawiadamiających, już tylko z tego powodu należy przedmiotowe rozstrzygnięcia uznać za niezgodne z prawem.
Co więcej zawiadamiający skarżą te same decyzje, zmieniając jedynie podmiot odpowiedzialny za wydanie decyzji takiej a nie innej treści...."
Dodajmy do tego co kiedyś wysmarował na nasz temat Starosta.
".. Bez komentarza pozostawiam różne ogólne stwierdzenia o rzekomych nieprawidłowościach w Starostwie i innych jednostkach nadrzędnych, które taki stan rzekomo tolerują - taka retoryka jest charakterystyczna dla tzw obrońców prawa i zawsze stosowana w pełnych troski zawiadomieniach obywatelskich..."
Na szczęście (dla nas) zrobienie z nas przestępców jest dość trudne. Jesteśmy naprawdę uczciwymi obywatelami o nieposzlakowanej opinii. Tylko czy po naszych doświadczeniach z alternatywną rzeczywistością w dokumentach państwowych może mas pan zapewnić, że gdzieś tam właśnie nie są produkowane dokumenty w których oskarża się nas o naruszenie pełnego spektrum paragrafów wymienionych n.p. w Kodeksie Karnym? Bo my absolutnie nie mamy już takiej pewności.
W razie gdyby pan nie był jeszcze przekonany co możliwości kreowania alternatywnej rzeczywistości przy pomocy dokumentów państwowych i nie za bardzo czuł jakie są tego konsekwencje przygotowaliśmy dla Pana kilka przykładów z (naszego) życia wziętych.
# # #
Przykład pierwszy albo o tym jak mogliśmy spłonąć żywcem.
Zacznijmy od uroczego przypadku z instalacją elektryczną Pani Sąsiadki.
Jeszcze w lipcu 2010 elektryk wezwany przez Panią Sąsiadkę potwierdził, że instalacja elektryczna w jej piwnicy stanowi zagrożenie pożarowe. Pani Sąsiadka dołączyła dokument wystawiony przez elektryka do akt sprawy w Powiatowym Nadzorze Budowlanym oraz nie zrobiła nic, żeby stwarzającą zagrożenie pożarowe instalację uporządkować. Wiarygodności tego dokumentu na tym etapie nikt nie kwestionował. Bo niby kto? ekspertyzy dokonał specjalista sprowadzony przez panią Sąsiadkę, a my ... cóż my się po prostu z tą ekspertyzą zgadzaliśmy.
W październiku 2010 Powiatowy Nadzór Budowlany przeprowadzając oględziny budynku instalację elektryczną, która stanowiła oczywiste zagrożenie nawet obfotografował, a zdjęcia dołączył do akt sprawy, ale nie zrobił nic czyli de facto potwierdził, ze nic złego się nie działo. Zaczęliśmy słać liczne skargi na to, że Powiatowy Nadzór Budowlany zostawił nas ze stanowiącą zagrożenie pożarowe instalacją elektryczną i Panią Sąsiadką, która ani myślała ją odłączyć.
Skargi przeszły przez Wojewódzki Nadzór Budowlany - nie dopatrzył się nieprawidłowości, Główny Nadzór Budowlany- jak wyżej. W końcu skargi dotarły nawet do Ministerstwa Transportu. Każda z tych instytucji poinformowana została, że zmusza się nas do życia w budynku gdzie instalacja elektryczna stwarza zagrożenie pożarowe. Efektem jest imponująca ilość pism w których wszystkie te instytucje hmmm... przeważnie nie przyjmują istnienia stanowiącej zagrożenie pożarowe instalacji do wiadomości.
Jednocześnie w aktach sprawy było cały czas poświadczenie elektryka i dokumentacja zdjęciowa poświadczająca istnienie zagrożenia pożarowego, które w żaden sposób nie mogły współistnieć z co najmniej 5 dokumentami państwowymi, które najwyraźniej istnienia żadnego niebezpieczeństwa się nie dopatrzyły.
Jaki stan rzeczy przyjąłby Pan, panie Prokuratorze w tej sytuacji za wiążący? Prawdziwą rzeczywistość z instalacją elektryczną stanowiącą zagrożenie pożarowe (co było poświadczone także przez dyplomowanego elektryka), czy alternatywną rzeczywistość wykreowaną szereg funkcjonariuszy państwowych różnego szczebla w wystawianych przez nich dokumentach według których żadnego niebezpieczeństwa nie było? Kogo by pan skazał za poświadczenie nieprawdy? Po przecież te obydwie rzeczywistości nie mogą współistnieć. Czy dalej chce Pan nas przekonywać o bezwzględnej wiarygodności dokumentów państwowych?
# # #
Przykład drugi czyli przygody z grzybem budowlanym.
Kontynuując temat alternatywnej rzeczywistości kreowanej w dokumentach państwowych chcielibyśmy opisać jeszcze jeden drastyczny przykład z naszego własnego doświadczenia czyli krótką historię o tym jak byliśmy zmuszani do mieszkania w budynku zżeranym przez pleśń i grzyb budowlany, co skończyło się zresztą uszczerbkiem na zdrowiu, natomiast w alternatywnej rzeczywistości istniejącej w dokumentach państwowych mieszkaliśmy w budynku, który żadnego zagrożenia dla zdrowia nie stwarza.
W 2010 roku sprawa była oczywista. Stan budynku mniej więcej w tym czasie (obecnie jest gorszy) pokazuje dokumentacja zdjęciowa w naszej galerii tutaj.. Stan ten był ponadto potwierdzony szeregiem dokumentów w tym obowiązkowym 5-letnim przeglądem stanu technicznego budynku, ekspertyzą sanepidu, badaniami mykologicznymi etc. Nic nie powinno budzić na tym etapie żadnych wątpliwości.
W 2010 roku Starosta wydał sprzeciw wobec wykonania prac doprowadzających budynek do stanu bezpiecznego, do czego nie miał uprawnień tym bardziej jeśli istniało zagrożenie zdrowia.
O prawidłowości decyzji Starosty poświadczył Wojewoda, tym samym niejako poświadczając niejako hmm... o niewiarygodności dostarczonej przez nas dokumentacji (powodu niestety nigdy nie poznaliśmy). Ale przecież gdyby nasza dokumentacja była wiarygodna nie mógłby podjąć takiej decyzji, jaką podjął.
GUNB najpierw wszczął postępowanie w sprawie unieważnienia decyzji Wojewody, a potem je zamknął. Gdyby budynek rzeczywiście stanowiłby zagrożenie zdrowia nie mógłby tego zrobić. Prawda?
WSA co prawda uchyliło decyzje Wojewody ale nie dopatrzyło się naruszenia prawa w jego działaniu. Chyba się w ogóle do tej kwestii nie odniosło. Gdyby administracja państwowa wymuszała swoim działaniem utrzymywanie niebezpieczeństwa - WSA musiałby się do tej kwestii odnieść. On również nie podał powodu dla którego dostarczona przez nas dokumentacja nie wydała mu się wiarygodna.
W tym czasie PINB odmówił interwencji do czego nie mógłby zrobić gdyby uznał nasze dokumenty za wiarygodne. Co więcej nakazał powtórzenie ekspertyz - do tej pory nie wiemy dlaczego (chociaż wielokrotnie pytaliśmy, zawsze nas zbywano).
WINB wiedząc, że budynek stanowi zagrożenie odmówił interwencji. Nie mógłby tego zrobić, gdyby budynek stanowił zagrożenie dla zdrowia. Jego decyzja jest więc de facto poświadczeniem, że żadnego zagrożenia dla zdrowia nie ma.
Postępowanie WINB za właściwe uznało WSA, argumentując, ze informację o wymuszaniu utrzymania budynku w stanie zagrażającym zdrowiu opatrzyliśmy złym nagłówkiem. Nie mógłby tak postąpić gdyby zagrożenie zdrowia rzeczywiście istniało. Wyrok można traktować jako kolejne poświadczenie o nieistnieniu żadnego zagrożenia dla zdrowia.
GUBN (tym razem departament skarg i wniosków) tez pośrednio poświadczył, że żadnego zagrożenia dla zdrowia nie ma - bo inaczej nie mógłby przecież odrzucić skarg jako bezzasadnych. Podobne stanowisko zajęło Ministerstwo Infrastruktury.
Niestety rzeczywistość nie chciała się dostosować do alternatywnej rzeczywistości wygenerowanej w papierach urzędowych i po doznanym uszczerbku na zdrowiu musieliśmy się wyprowadzić z domu.
Prokuratura nie uznała powyższego za przestępstwo, podobnie jej sądownictwo karne. Nie można byłoby tego zrobić gdyby uznano, że zagrożenie zdrowia naprawdę istniało. Prawda? Zapomniano jednak znowu wykazać, ze dostarczone przez nas dokumenty, tym razem łącznie z zaświadczeniami lekarskimi potwierdzającymi, że uszczerbek na zdrowiu jednak zaszedł są nieprawdziwe.
Właściwie moglibyśmy tą opowieść ciągnąc jeszcze dalej, bo remontów do tej pory przeprowadzić nie możemy. Jednak proszę powiedzieć panie Prokuratorze L., które fakty są według pana prawdziwe. Te poświadczone w dokumentacji zdjęciowej i technicznej oraz zaświadczeniach lekarskich, czy te w dokumentach państwowych, bo widzi pan, jeżeli zagrożenie zdrowia spowodowane stanem technicznym budynku mieszkalnego istniało, to żaden z kilkudziesięciu decyzji/postanowień/wyroków wystawionych tej sprawie nie mógłby by być wystawiony. Czy dalej chce Pan nas przekonywać o bezwzględnej wiarygodności dokumentów państwowych?
# # #
Przykład trzeci czyli o samowoli budowlanej.
W 2004 roku zostało wydane zaświadczenie Starosty poświadczające m. in o istnieniu lokalu, który później nabyła pani Sąsiadka. Nie jest jasne na podstawie czego wydano to zaświadczenie, bowiem nie znaleźliśmy ani cienia dowodu, że lokal Pani Sąsiadki wtedy istniał. Mamy za to skompletowaną dokumentacje, że nie istniał. Lokal nie spełnia żadnych norm, nie wypełnia nawet definicji lokalu mieszkalnego. Jego istnienie zakłóca funkcje budynku i prowadzi do przyspieszonej dewastacji.
Jednak zaświadczenie o jego "istnieniu" sprawiło, że można było wyodrębnić dla niego księgę wieczystą.
Wnieśliśmy o korektę zaświadczenia. Ponieważ odmówiono skierowaliśmy sprawę do SKO (Samorządowe Kolegium Odwoławcze). SKO odmówiło poświadczając, że zaświadczenie odzwierciedlało stan w chwili jego wydania. Zażądaliśmy dokumentacji poświadczającej, że to twierdzenie jest prawdziwe (bo przecież z sufitu SKO chyba tego nie wzięło) - czekamy co będzie dalej
Zgłosiliśmy też samowolę budowlaną do nadzoru budowlanego. Powiatowy nadzór budowlany żadnej samowoli nie stwierdził opierając się na dokumentach... które poświadczały o nieistnieniu lokalu Pani Sąsiadki. Wojewódzki Nadzór Budowlany podtrzymał decyzję Powiatowego Nadzoru Budowlanego (wbrew załączonej dokumentacji) . Decyzje zaskarżylismy do WSA. WSA wydał wyrok, ale nam go nie przesłał.
Zagadka dla pana panie Prokuratorze. Czy lokal Pani Sąsiadki to samowola budowlana (jak poświadcza dokumentacja znajdująca się w aktach sprawy) czy tez powstał legalnie jak poświadczają wystawiane przez instytucje państwowe dokumenty (rzekomo na podstawie akt sprawy)?
# # #
Aneks czyli jak próbowano zrobić z nas ciemne typy
Na koniec taka ciekawostka Panie Prokuratorze, która może przypomni Panu to co lokalna prokuratura wyprawiała swego czasu z panem D, usiłując jak się zdaje wrobić go w różne rzeczy zaczynając od zbierania pornografii kończąc na zaginięciu żony.
W pewnym momencie z przerażeniem obserwowaliśmy jak bez żadnego dowodu skwapliwie niczym objawiona prawdę odnotowuje się w dokumentach państwowych wszelkie szkalujące nas informacje.
Najpierw oskarżono nas o złośliwe niepokojenie pani Sąsiadki. Do tej pory nie wiemy o co chodziło. Co natomiast wiemy to to, ze w tej sprawie miały zeznawać osoby, których w życiu nie widzieliśmy na oczy. Stosy skarg jakie napisaliśmy sprawiły chyba jednak, że z tego cyrku w końcu się wycofano. Wisiało to jednak nad nami przez szereg miesięcy.
W innej sprawie skwapliwie zaprotokołowano, zeznania poprzedniej właścicielki lokalu Pani Sąsiadki, że rzekomo dewastowaliśmy posesję. Interesujące. Mamy segregator faktur i dokumentacje zdjęciowa pokazująca ile wysiłku włożyliśmy w uporządkowanie posesji. Poprzednia właścicielka oczywiście nie poczuwała się do zwrotu należnej części kosztów. Zdarza się, ale dlaczego potraktowano jej oświadczenia jak niepodważalną prawdę i nie dopuszczono do konfrontacji? Po tym jak uniemożliwiono nam mieszkanie we własnym domu znów zaczęto zarzucać nam dewastacje posesji. Ciekawe jak to robimy skoro nas tam po prostu nie ma? Jednak tych oświadczeń też nie pozwolono skonfrontować. Ponadto sugerowano, że okradliśmy Panią Sąsiadkę. Okey, ale może by tak choć malusieńki dowodzik?
Nie wiemy co jeszcze trafiło na nasz temat do dokumentów państwowych, ale w jednym z postanowień prokuratury rejonowej napisano na nasz temat.
"....Analiza złożonego zawiadomienia przez .. (Ćwoki) , dołączonych doń załączników, jak również przeprowadzona wnikliwie analiza akt postępowań prowadzonych z zawiadomień w/w prowadzi do wniosku, iż brak jest jakichkolwiek dowodów na to, że funkcjonariusze publiczni dopuścili się wskazywanych przez zawiadamiającą przestępstw.
Wnioskować można natomiast, że zawiadomienia składane przez zawiadamiających stanowią niekończącą się reakcję na wydane już decyzje administracyjne, które nie są zbieżne z ich interesami i dlatego w subiektywnej ocenie zawiadamiających, już tylko z tego powodu należy przedmiotowe rozstrzygnięcia uznać za niezgodne z prawem.
Co więcej zawiadamiający skarżą te same decyzje, zmieniając jedynie podmiot odpowiedzialny za wydanie decyzji takiej a nie innej treści...."
Dodajmy do tego co kiedyś wysmarował na nasz temat Starosta.
".. Bez komentarza pozostawiam różne ogólne stwierdzenia o rzekomych nieprawidłowościach w Starostwie i innych jednostkach nadrzędnych, które taki stan rzekomo tolerują - taka retoryka jest charakterystyczna dla tzw obrońców prawa i zawsze stosowana w pełnych troski zawiadomieniach obywatelskich..."
Na szczęście (dla nas) zrobienie z nas przestępców jest dość trudne. Jesteśmy naprawdę uczciwymi obywatelami o nieposzlakowanej opinii. Tylko czy po naszych doświadczeniach z alternatywną rzeczywistością w dokumentach państwowych może mas pan zapewnić, że gdzieś tam właśnie nie są produkowane dokumenty w których oskarża się nas o naruszenie pełnego spektrum paragrafów wymienionych n.p. w Kodeksie Karnym? Bo my absolutnie nie mamy już takiej pewności.
List piętnasty - O konsekwencjach podwójnych praw własności słów kilka.
Zabytki miasteczka M***
Szanowny Panie Prokuratorze L.
Wydaje nam się, że żeby zrozumieć o co chodzi w przestępstwie trzeba zrozumieć otoczenie w którym przestępstwo miało miejsce. Dlatego właśnie opisaliśmy Panu dwa ważne aspekty otoczenia miasteczka M***. Dla przypomnienia pierwszym jest niewiarygodność rejestrów dotyczących nieruchomości wynikająca z zaskakująco dużego "bałaganu", a drugim niewiarygodność dokumentów państwowych wynikająca z całkowitej niezdolności aparatu państwowego do usunięcia nawet ewidentnych nieprawidłowości i tendencji do ich powielania w kolejnych wystawianych dokumentach.
Usiłując ustalić dlaczego cały aparat państwowy zaczął się raptem zachowywać tak jakby niewyremontowanie naszego domku było sprawą strategiczną od której zależą losy co najmniej wszechświata, udokumentowaliśmy jeszcze jedno zjawisko. Jest nim zawieszenie instytucji państwowych przy sprawach w których w grę wchodzi "niepewny" stan własnościowy.
Aby wykryć to zjawisko potrzebnych było nam kilkanaście otwartych postępowań sadowych/ prokuratorskich/ administracyjnych i eskalacja procesu skargowego przy każdej poważniejszej nieprawidłowości. Dopiero przy tak dużej ilości spraw można zorientować się (oraz udokumentować), że nikt nie jest w stanie należnie przeprocesować najprostszej sprawy podstawa dla rozstrzygnięcia której istotne jest ustalenie kto jest właścicielem nieruchomości. Nie byłoby w tym najprawdopodobniej nic niewłaściwego, gdyby nie fakt, że jednocześnie w aktach żadnej ze spraw nie było wzmianki o jakichkolwiek wątpliwościach co do naszych praw własności. Po prostu nasze prawa własności były ignorowane przez urzędników/sędziów/prokuratorów bez informowania nas dlaczego.
Sądząc po artykułach prasowych panie Prokuratorze L informacje o tym zjawisku posiada Pan także w aktach spraw dotyczących państwa D i Piotra B. Pan D. jak się zdaje też nie mógł wyegzekwować żadnych praw własności chociaż nikt jego dokumentów nie kwestionował. A te osoby które podobno uciekły przez panem B. aż zagranicę? Czy naprawdę ktoś jest tak naiwny by wierzyć, że pojedynczy człowiek jest w stanie wyszczuć ludzi z terytorium praworządnego państwa? My tez mieliśmy ochotę (wielokrotnie) uciec za granicę, ale nie przed panem B, którego nie znamy, lecz przed aparatem państwowym, który zachowywał się tak jakby się na nas uwziął uniemożliwiając mieszkanie we własnym domu, doprowadzając do powstania uszczerbku na zdrowiu i wielokrotnie poświadczając, że te wszystkie czyny są w pełni dopuszczalne. Kuszącą opcją byłoby obwinienie za to wszystko pani Sąsiadki. Jednak nawet przy przypisaniu jej nawet najbardziej diabolicznych właściwości nie byliśmy w stanie uwierzyć, że jest ona w stanie skorumpować całe państwo. Poza tym pani Sąsiadka absolutnie nie sprawia wrażenia diabolicznego przestępcy.
Dlaczego jednak w przypadku podejrzenia istnienia jakichś podwójnych aktów własności nie wyciąga się obu zestawów dokumentów na światło dzienne, nie bada się czy któryś z nich nie powstał w wyniku ewidentnego przestępstwa lub autentycznej pomyłki? Dlaczego zamiast tego ukrywa się możliwość istnienia wątpliwości co do stanu prawnego nieruchomości przed ludźmi, którzy maja prawo do tej wiedzy?
Dlaczego zamiast uzgodnić prawa własności przepuszcza się ogłupiałego i nieświadomego niczego właściciela przez ścieżkę zdrowia, przekonując o nieobowiązywaniu prawa w instytucjach państwowych czyli de facto o przestępczym charakterze państwa? Czy nikomu nie przyszło nikomu do głowy, że postępując w ten sposób instytucja państwowa współdziała w przestępstwie? W tej sytuacji nic dziwnego panie Prokuratorze , że niektórzy zdecydowali się na ucieczkę z kraju.
Panie Prokuratorze L. Jeżeli uważa pan, że przesadzamy to przypominamy, że:
Wydaje nam się, że żeby zrozumieć o co chodzi w przestępstwie trzeba zrozumieć otoczenie w którym przestępstwo miało miejsce. Dlatego właśnie opisaliśmy Panu dwa ważne aspekty otoczenia miasteczka M***. Dla przypomnienia pierwszym jest niewiarygodność rejestrów dotyczących nieruchomości wynikająca z zaskakująco dużego "bałaganu", a drugim niewiarygodność dokumentów państwowych wynikająca z całkowitej niezdolności aparatu państwowego do usunięcia nawet ewidentnych nieprawidłowości i tendencji do ich powielania w kolejnych wystawianych dokumentach.
Usiłując ustalić dlaczego cały aparat państwowy zaczął się raptem zachowywać tak jakby niewyremontowanie naszego domku było sprawą strategiczną od której zależą losy co najmniej wszechświata, udokumentowaliśmy jeszcze jedno zjawisko. Jest nim zawieszenie instytucji państwowych przy sprawach w których w grę wchodzi "niepewny" stan własnościowy.
Aby wykryć to zjawisko potrzebnych było nam kilkanaście otwartych postępowań sadowych/ prokuratorskich/ administracyjnych i eskalacja procesu skargowego przy każdej poważniejszej nieprawidłowości. Dopiero przy tak dużej ilości spraw można zorientować się (oraz udokumentować), że nikt nie jest w stanie należnie przeprocesować najprostszej sprawy podstawa dla rozstrzygnięcia której istotne jest ustalenie kto jest właścicielem nieruchomości. Nie byłoby w tym najprawdopodobniej nic niewłaściwego, gdyby nie fakt, że jednocześnie w aktach żadnej ze spraw nie było wzmianki o jakichkolwiek wątpliwościach co do naszych praw własności. Po prostu nasze prawa własności były ignorowane przez urzędników/sędziów/prokuratorów bez informowania nas dlaczego.
Sądząc po artykułach prasowych panie Prokuratorze L informacje o tym zjawisku posiada Pan także w aktach spraw dotyczących państwa D i Piotra B. Pan D. jak się zdaje też nie mógł wyegzekwować żadnych praw własności chociaż nikt jego dokumentów nie kwestionował. A te osoby które podobno uciekły przez panem B. aż zagranicę? Czy naprawdę ktoś jest tak naiwny by wierzyć, że pojedynczy człowiek jest w stanie wyszczuć ludzi z terytorium praworządnego państwa? My tez mieliśmy ochotę (wielokrotnie) uciec za granicę, ale nie przed panem B, którego nie znamy, lecz przed aparatem państwowym, który zachowywał się tak jakby się na nas uwziął uniemożliwiając mieszkanie we własnym domu, doprowadzając do powstania uszczerbku na zdrowiu i wielokrotnie poświadczając, że te wszystkie czyny są w pełni dopuszczalne. Kuszącą opcją byłoby obwinienie za to wszystko pani Sąsiadki. Jednak nawet przy przypisaniu jej nawet najbardziej diabolicznych właściwości nie byliśmy w stanie uwierzyć, że jest ona w stanie skorumpować całe państwo. Poza tym pani Sąsiadka absolutnie nie sprawia wrażenia diabolicznego przestępcy.
Dlaczego jednak w przypadku podejrzenia istnienia jakichś podwójnych aktów własności nie wyciąga się obu zestawów dokumentów na światło dzienne, nie bada się czy któryś z nich nie powstał w wyniku ewidentnego przestępstwa lub autentycznej pomyłki? Dlaczego zamiast tego ukrywa się możliwość istnienia wątpliwości co do stanu prawnego nieruchomości przed ludźmi, którzy maja prawo do tej wiedzy?
Dlaczego zamiast uzgodnić prawa własności przepuszcza się ogłupiałego i nieświadomego niczego właściciela przez ścieżkę zdrowia, przekonując o nieobowiązywaniu prawa w instytucjach państwowych czyli de facto o przestępczym charakterze państwa? Czy nikomu nie przyszło nikomu do głowy, że postępując w ten sposób instytucja państwowa współdziała w przestępstwie? W tej sytuacji nic dziwnego panie Prokuratorze , że niektórzy zdecydowali się na ucieczkę z kraju.
Panie Prokuratorze L. Jeżeli uważa pan, że przesadzamy to przypominamy, że:
List szesnasty - O Wielkiej Plotce jeszcze trochę.
Zabytki miasteczka M***
Szanowny Panie Prokuratorze L.
Napisaliśmy już o totalnym bałaganie w rejestrach dotyczących nieruchomości, o kreowaniu alternatywnej rzeczywistości w dokumentach państwowych na skutek niezdolności do weryfikacji nawet ewidentnych poświadczeń nieprawdy, oraz o nierespektowaniu praw wynikających z prawa własności przez struktury państwowe w sytuacjach gdy taka postawa w żaden sposób nie znajduje uzasadnienia w dokumentach zawartych w aktach sprawy.
Jednak z punktu widzenia zrozumienia lokalnych mechanizmów, czyli tego co dla Pana jest istotne, najbardziej interesujące jest to co się stało, gdy zorientowaliśmy się, że nasze prawa są gdzieś za naszymi plecami kwestionowane, a zarazem nasza eskalacja sprawiła, że zaczęły się pojawiać dokumenty jawnie kwestionujące zapisy ksiąg wieczystych.
Zacznijmy od Wojewody i Prokuratury, od których zażądaliśmy ujawnienia dokumentów, które uzasadniałyby zawarte w ich dokumentach twierdzenia jawnie kwestionujące zapisy naszych ksiąg wieczystych i ... odmówiono nam wyjaśnień. Dlaczego?
Ciekawie było też z rożnymi powiatowymi instytucjami państwowymi, które uchylały się od potwierdzenia faktów (prawdziwych), które wykluczały możliwość wykreowania na ćwoczej nieruchomości tzw "zaszłości historycznej". Do tego Sąd Rejonowy odmówił jednoznacznego poświadczenia, ze nie podjął żadnej czynności aby na podstawie jakichś podrobionych dokumentów "zaszłość historyczną" wytworzyć. Odmówiono nam nawet potwierdzenia, że dla ćwoczej nieruchomości prowadzone są tylko znane nam księgi wieczyste czyli, ze nie ma na niej podwójnego hipotekowania. Dlaczego? Przecież żądaliśmy tylko potwierdzenia tego co już mamy w naszych dokumentach, których bez podania powodu nikt nie respektuje i chcieliśmy się upewnić czy przypadkiem nie padliśmy ofiara przestępstwa.
Dom na ćwoczej nieruchomości został zbudowany w latach 50-tych XX wieku, nigdy nie było na nim lokatorów i był zawsze w posiadaniu właścicieli. Historię samej nieruchomości można konsystentnie prześledzić do lat 20-tych XX wieku, kiedy została założona przedwojenna księga wieczysta. Nie jest więc możliwe, aby istniała na ćwoczej nieruchomości jakakolwiek autentyczna "zaszłość historyczna". Ma starannie prowadzoną i kompletną dokumentację. W historii ćwoczej nieruchomości nie ma miejsca nawet na podrobione dokumenty.
Powstaje więc pytanie czy naprawdę istnieje jakiś, wystawiony na skutek ewidentnego przestępstwa, dokument podważający nasze prawa własności? Czy ktokolwiek go widział? Czy też istnieje tylko plotka o nim przekazywana poza oficjalnymi dokumentami? Jeżeli natomiast taki dokument istnieje to dlaczego nawet Prokuratura nie dołączyła go do akt sprawy w której ustaliła, że pani Sąsiadka nie ma żadnego majątku (wbrew zapisom znanych nam ksiąg wieczystych)?
Ani burmistrz, ani starosta, ani sąd nie mógł opierając się na faktach czy rejestrach wystawić żadnego dokumentu, który podważałby stan ujawniony w znanych nam księgach wieczystych. Jeżeli jakiś dokument został wystawiony, to opierał się hmm... chyba tylko na jakiejś lokalnej plotce. Jeżeli natomiast żaden dokument nie został wystawiony i sama lokalna plotka zdołała zawiesić cały aparat państwowy skłaniając kilkudziesięciu urzędników do wystawienia dokumentów, które w zestawieniu z aktami spraw na podstawie których zostały rzekomo podjęte poświadczają co najwyżej o nieobowiązywaniu Prawa w obrębie instytucji w imieniu której zostały wystawione. No cóż..
Panie Prokuratorze L. Podobnie jak w przypadku państwa D, cały aparat państwowy zdaje się działać tak jakby albo działał w oparciu o lokalna plotkę, albo ukrywał popełnione przestępstwo. Nikt zdaje się nie być zainteresowany wyjaśnieniem sprawy. Wszyscy jej ukryciem. Najbardziej szokujący aspekt sprawy państwa D czyli zachowanie instytucji państwowych nie był czymś wyjątkowym, lecz przejawem jakiegoś problemu, który najwyraźniej się tutaj powtarza....
Napisaliśmy już o totalnym bałaganie w rejestrach dotyczących nieruchomości, o kreowaniu alternatywnej rzeczywistości w dokumentach państwowych na skutek niezdolności do weryfikacji nawet ewidentnych poświadczeń nieprawdy, oraz o nierespektowaniu praw wynikających z prawa własności przez struktury państwowe w sytuacjach gdy taka postawa w żaden sposób nie znajduje uzasadnienia w dokumentach zawartych w aktach sprawy.
Jednak z punktu widzenia zrozumienia lokalnych mechanizmów, czyli tego co dla Pana jest istotne, najbardziej interesujące jest to co się stało, gdy zorientowaliśmy się, że nasze prawa są gdzieś za naszymi plecami kwestionowane, a zarazem nasza eskalacja sprawiła, że zaczęły się pojawiać dokumenty jawnie kwestionujące zapisy ksiąg wieczystych.
Zacznijmy od Wojewody i Prokuratury, od których zażądaliśmy ujawnienia dokumentów, które uzasadniałyby zawarte w ich dokumentach twierdzenia jawnie kwestionujące zapisy naszych ksiąg wieczystych i ... odmówiono nam wyjaśnień. Dlaczego?
Ciekawie było też z rożnymi powiatowymi instytucjami państwowymi, które uchylały się od potwierdzenia faktów (prawdziwych), które wykluczały możliwość wykreowania na ćwoczej nieruchomości tzw "zaszłości historycznej". Do tego Sąd Rejonowy odmówił jednoznacznego poświadczenia, ze nie podjął żadnej czynności aby na podstawie jakichś podrobionych dokumentów "zaszłość historyczną" wytworzyć. Odmówiono nam nawet potwierdzenia, że dla ćwoczej nieruchomości prowadzone są tylko znane nam księgi wieczyste czyli, ze nie ma na niej podwójnego hipotekowania. Dlaczego? Przecież żądaliśmy tylko potwierdzenia tego co już mamy w naszych dokumentach, których bez podania powodu nikt nie respektuje i chcieliśmy się upewnić czy przypadkiem nie padliśmy ofiara przestępstwa.
Dom na ćwoczej nieruchomości został zbudowany w latach 50-tych XX wieku, nigdy nie było na nim lokatorów i był zawsze w posiadaniu właścicieli. Historię samej nieruchomości można konsystentnie prześledzić do lat 20-tych XX wieku, kiedy została założona przedwojenna księga wieczysta. Nie jest więc możliwe, aby istniała na ćwoczej nieruchomości jakakolwiek autentyczna "zaszłość historyczna". Ma starannie prowadzoną i kompletną dokumentację. W historii ćwoczej nieruchomości nie ma miejsca nawet na podrobione dokumenty.
Powstaje więc pytanie czy naprawdę istnieje jakiś, wystawiony na skutek ewidentnego przestępstwa, dokument podważający nasze prawa własności? Czy ktokolwiek go widział? Czy też istnieje tylko plotka o nim przekazywana poza oficjalnymi dokumentami? Jeżeli natomiast taki dokument istnieje to dlaczego nawet Prokuratura nie dołączyła go do akt sprawy w której ustaliła, że pani Sąsiadka nie ma żadnego majątku (wbrew zapisom znanych nam ksiąg wieczystych)?
Ani burmistrz, ani starosta, ani sąd nie mógł opierając się na faktach czy rejestrach wystawić żadnego dokumentu, który podważałby stan ujawniony w znanych nam księgach wieczystych. Jeżeli jakiś dokument został wystawiony, to opierał się hmm... chyba tylko na jakiejś lokalnej plotce. Jeżeli natomiast żaden dokument nie został wystawiony i sama lokalna plotka zdołała zawiesić cały aparat państwowy skłaniając kilkudziesięciu urzędników do wystawienia dokumentów, które w zestawieniu z aktami spraw na podstawie których zostały rzekomo podjęte poświadczają co najwyżej o nieobowiązywaniu Prawa w obrębie instytucji w imieniu której zostały wystawione. No cóż..
Panie Prokuratorze L. Podobnie jak w przypadku państwa D, cały aparat państwowy zdaje się działać tak jakby albo działał w oparciu o lokalna plotkę, albo ukrywał popełnione przestępstwo. Nikt zdaje się nie być zainteresowany wyjaśnieniem sprawy. Wszyscy jej ukryciem. Najbardziej szokujący aspekt sprawy państwa D czyli zachowanie instytucji państwowych nie był czymś wyjątkowym, lecz przejawem jakiegoś problemu, który najwyraźniej się tutaj powtarza....
List 17 - O praniu Wielkiej Plotki.
Zabytki miasteczka M***
Szanowny Panie Prokuratorze L.
Z tego co rozumiemy pranie "brudnych" pieniędzy (pochodzących z przestępstwa) polega na przepuszczeniu ich przez szereg transakcji. Przy czym jeżeli patrzymy na każda transakcje oddzielnie - to nie ma w niej nic złego - no może małe uchybienie. Dopiero gdy obejmiemy całość widzimy, że na początku były ewidentnie nielegalnie zdobyte pieniądze, a pod koniec jest pozornie perfekcyjnie legalny, częstokroć nawet opodatkowany dochód.
W procesie prania brudnych pieniędzy bierze udział wielu ludzi. Większość z nich nieświadomie, po prostu podążając za istniejącymi procedurami. Część z nich może przymykać oko na coś co wydaje się mało istotna sprawą. Proces prania brudnych pieniędzy jest bowiem w gruncie rzeczy zhakowaniem pewnych procedur i dziur w systemach podatkowych czy bankowych.
Panie Prokuratorze L. jak się okazuje Wielką Plotkę można wyprać podobnie jak "brudne" pieniądze. Na początku jest bezpodstawna Wielka Plotka. Po poświadczeniu w szeregu dokumentach państwowych dla wielu staje się "udowodnionym faktem" i nikt nie patrzy skąd się w dokumentach państwowych wzięła. Podobnie jak w przypadku prania pieniędzy nikt nie sięga do źródeł. Następuje ich pozorna "legalizacja". "Legalizacja" przy współudziale wielu ludzi, którzy właściwie nie odnoszą żadnej korzyści. Postępują w swoim rozumieniu według procedur. No może czasem życzliwie przymykają oko za pudełko czekoladek....
Właściwie to już o tym raz wspominaliśmy pisząc o wiarygodności dokumentów państwowych. Jednak spójrzmy jeszcze raz na przykład podany w liście 11.
# # #
Na początku był obiekt, który nie mógł być postawiony ze względu na uwarunkowania Miejscowego Planu Zagospodarowania Przestrzennego i Wielka Plotka, która twierdziła, że niektórym inwestorom się tutaj nie odmawia.
Wojewódzki Konserwator Zabytków do Wielkiej Plotki się przychylił. Ponadto poświadczył extra, ze obiekt jest zgodny z Miejscowym Planem Zagospodarowania Przestrzennego. Nie można jednak powiedzieć, że naruszył prawo, nie było to w zakresie jego uprawnień i teoretycznie nie powinno mieć znaczenia. Zresztą jak później tłumaczył chodziło mu jedynie podobno o zgodność "pod względem konserwatorskim".
Starosta jednak odczytał to inaczej i co więcej uznał wyższość poświadczenia Konserwatora Zabytków (czyli organu nieuprawnionego do tego typu interpretacji) odnośnie zgodności z Miejscowym Planem Zagospodarowania Przestrzennego nad poświadczeniem Burmistrza (organu uprawnionego, który wystawił standardowy wypis z Planu Zagospodarowania). Taka sobie drobna pomyłka.
Idźmy dalej, Wojewoda był najwyraźniej przekonany, że opinia Konserwatora Zabytków w tej kwestii jest wiążąca. Dlaczego? Nie zdołaliśmy się dowiedzieć (chociaż pytaliśmy wielokrotnie). Może ktoś go zapewnił, że tak jest? Przecież nie można go pociągać do odpowiedzialności za to, że uwierzył w to o czym ktoś go zapewnił i co było już poświadczone w dwóch dokumentach państwowych,wystawionych przez Konserwatora Zabytków oraz Starostę. Znowu coś co wygląda na drobną pomyłkę.
Wojewódzki Sąd Administracyjny był kolejna instytucją, która uwiarygodniła to co było poświadczone już w trzech dokumentach państwowych,wystawionych przez Konserwatora Zabytków,Starostę oraz Wojewodę. Jak? Po prostu uchylając decyzję Wojewody w temacie zgodności z Planem Zagospodarowania zachował milczenie. Nie mógłby tego zrobić gdyby miał do czynienia z ewidentnym przekroczeniem uprawnień i poświadczeniem nieprawdy, prawda?
Wojewoda do którego sprawa trafiła ponownie oświadczył, że planowany obiekt jest zgodny z Planem Zagospodarowania bo TIR obok niego nie stoi (dosłownie). Ponadto zarekomendował usunięcie nas jako strony sprawy. Czy było to przekroczenie uprawnień i poświadczenie nieprawdy? Ależ skąd, w końcu to były albo tylko sugestie, albo oświadczenia zbieżne z poprzednimi dokumentami wystawionymi przez administrację państwową. No może małe coś extra.
Sprawę działań Wojewody, Konserwatora, Starosty oraz WSA badała Prokuratura, ale nie dopatrzyła się naruszenia prawa (argumentując, że w trakcie trwania procesu administracyjnego wadliwy dokument może zostać usunięty). Sąd Karny oczywiście to stanowisko podtrzymał.
Nic dziwnego, że w tej sytuacji Burmistrz (czyli organ który naprawdę ma uprawnienia do interpretacji Planu Zagospodarowania) zmienił zdanie i wystawił dokument poświadczający, że planowany obiekt jest zgodny z Planem Zagospodarowania. Co prawda dokument nie ma odpowiedniej formy i podpisany jest przez osobę nieuprawnioną, ale jakoś nie sądzimy, żeby przeszkodziło mu to zacząć żyć własnym życiem (tym bardziej, że Wojewoda pośrednio już się w sprawie tego dokumentu wypowiadał, oczywiście nie dopatrując się niczego nagannego).
Podsumowując po przejściu przez szereg instytucji państwowych mamy najprawdopodobniej nieusuwalne wielokrotne potwierdzenie o zgodności z Planem Zagospodarowania obiektu, który w żaden sposób nie był z nim zgodny. Czyli Wielka Plotkę zmienioną w urzędowy fakt, nie mający nic wspólnego z rzeczywistością. Wszystko oczywiście opatrzone wiarygodną państwową pieczątką. To, że po drodze nie zaszło żadne przestępstwo potwierdzone przez Prokuraturę oraz Sąd Karny.
Panie Prokuratorze L. Jak więc Pan widzi mamy piękny łańcuszek przeoczeń, niekompetencji i niedopowiedzeń, który skutkuje tworzeniem w dokumentach alternatywnej rzeczywistości? Jak Pan widzi nie mamy w całym tym łańcuszku ani jednej osoby, którą by można pociągnąć do odpowiedzialności. Żadnej oczywistej korzyści materialnej dla żadnego z zaangażowanych urzędników/prokuratorów/sędziów nie widać. Po prostu na początku łańcuszka wchodzi Wielka "Brudna" Plotka, a wychodzi czyściutki dokument państwowy opatrzony stosowną pieczątką. To trochę tak, jak w przypadku prania "brudnych" pieniędzy. Prawda panie prokuratorze L. ?
Jaki z tego wniosek? No cóż, chyba podobnie jak z "brudnymi" pieniędzmi. Jeżeli nie zidentyfikował pan co się nie zgadza w dokumentach będących u podstaw łańcuszka i zamiast tego w oparciu o nie weryfikował pan całą resztę dokumentacji, która ma pan w aktach sprawy - to jest pan po prostu kolejnym uczestnikiem procesu prania jakiejś Wielkiej Plotki. Nic dziwnego, że nie jest Pan w stanie wyjaśnić o co chodzi w sprawie państwa D i innych "dziwnych", związanych z nieruchomościami, sprawach z miasteczka M***.
Z tego co rozumiemy pranie "brudnych" pieniędzy (pochodzących z przestępstwa) polega na przepuszczeniu ich przez szereg transakcji. Przy czym jeżeli patrzymy na każda transakcje oddzielnie - to nie ma w niej nic złego - no może małe uchybienie. Dopiero gdy obejmiemy całość widzimy, że na początku były ewidentnie nielegalnie zdobyte pieniądze, a pod koniec jest pozornie perfekcyjnie legalny, częstokroć nawet opodatkowany dochód.
W procesie prania brudnych pieniędzy bierze udział wielu ludzi. Większość z nich nieświadomie, po prostu podążając za istniejącymi procedurami. Część z nich może przymykać oko na coś co wydaje się mało istotna sprawą. Proces prania brudnych pieniędzy jest bowiem w gruncie rzeczy zhakowaniem pewnych procedur i dziur w systemach podatkowych czy bankowych.
Panie Prokuratorze L. jak się okazuje Wielką Plotkę można wyprać podobnie jak "brudne" pieniądze. Na początku jest bezpodstawna Wielka Plotka. Po poświadczeniu w szeregu dokumentach państwowych dla wielu staje się "udowodnionym faktem" i nikt nie patrzy skąd się w dokumentach państwowych wzięła. Podobnie jak w przypadku prania pieniędzy nikt nie sięga do źródeł. Następuje ich pozorna "legalizacja". "Legalizacja" przy współudziale wielu ludzi, którzy właściwie nie odnoszą żadnej korzyści. Postępują w swoim rozumieniu według procedur. No może czasem życzliwie przymykają oko za pudełko czekoladek....
Właściwie to już o tym raz wspominaliśmy pisząc o wiarygodności dokumentów państwowych. Jednak spójrzmy jeszcze raz na przykład podany w liście 11.
# # #
Na początku był obiekt, który nie mógł być postawiony ze względu na uwarunkowania Miejscowego Planu Zagospodarowania Przestrzennego i Wielka Plotka, która twierdziła, że niektórym inwestorom się tutaj nie odmawia.
Wojewódzki Konserwator Zabytków do Wielkiej Plotki się przychylił. Ponadto poświadczył extra, ze obiekt jest zgodny z Miejscowym Planem Zagospodarowania Przestrzennego. Nie można jednak powiedzieć, że naruszył prawo, nie było to w zakresie jego uprawnień i teoretycznie nie powinno mieć znaczenia. Zresztą jak później tłumaczył chodziło mu jedynie podobno o zgodność "pod względem konserwatorskim".
Starosta jednak odczytał to inaczej i co więcej uznał wyższość poświadczenia Konserwatora Zabytków (czyli organu nieuprawnionego do tego typu interpretacji) odnośnie zgodności z Miejscowym Planem Zagospodarowania Przestrzennego nad poświadczeniem Burmistrza (organu uprawnionego, który wystawił standardowy wypis z Planu Zagospodarowania). Taka sobie drobna pomyłka.
Idźmy dalej, Wojewoda był najwyraźniej przekonany, że opinia Konserwatora Zabytków w tej kwestii jest wiążąca. Dlaczego? Nie zdołaliśmy się dowiedzieć (chociaż pytaliśmy wielokrotnie). Może ktoś go zapewnił, że tak jest? Przecież nie można go pociągać do odpowiedzialności za to, że uwierzył w to o czym ktoś go zapewnił i co było już poświadczone w dwóch dokumentach państwowych,wystawionych przez Konserwatora Zabytków oraz Starostę. Znowu coś co wygląda na drobną pomyłkę.
Wojewódzki Sąd Administracyjny był kolejna instytucją, która uwiarygodniła to co było poświadczone już w trzech dokumentach państwowych,wystawionych przez Konserwatora Zabytków,Starostę oraz Wojewodę. Jak? Po prostu uchylając decyzję Wojewody w temacie zgodności z Planem Zagospodarowania zachował milczenie. Nie mógłby tego zrobić gdyby miał do czynienia z ewidentnym przekroczeniem uprawnień i poświadczeniem nieprawdy, prawda?
Wojewoda do którego sprawa trafiła ponownie oświadczył, że planowany obiekt jest zgodny z Planem Zagospodarowania bo TIR obok niego nie stoi (dosłownie). Ponadto zarekomendował usunięcie nas jako strony sprawy. Czy było to przekroczenie uprawnień i poświadczenie nieprawdy? Ależ skąd, w końcu to były albo tylko sugestie, albo oświadczenia zbieżne z poprzednimi dokumentami wystawionymi przez administrację państwową. No może małe coś extra.
Sprawę działań Wojewody, Konserwatora, Starosty oraz WSA badała Prokuratura, ale nie dopatrzyła się naruszenia prawa (argumentując, że w trakcie trwania procesu administracyjnego wadliwy dokument może zostać usunięty). Sąd Karny oczywiście to stanowisko podtrzymał.
Nic dziwnego, że w tej sytuacji Burmistrz (czyli organ który naprawdę ma uprawnienia do interpretacji Planu Zagospodarowania) zmienił zdanie i wystawił dokument poświadczający, że planowany obiekt jest zgodny z Planem Zagospodarowania. Co prawda dokument nie ma odpowiedniej formy i podpisany jest przez osobę nieuprawnioną, ale jakoś nie sądzimy, żeby przeszkodziło mu to zacząć żyć własnym życiem (tym bardziej, że Wojewoda pośrednio już się w sprawie tego dokumentu wypowiadał, oczywiście nie dopatrując się niczego nagannego).
Podsumowując po przejściu przez szereg instytucji państwowych mamy najprawdopodobniej nieusuwalne wielokrotne potwierdzenie o zgodności z Planem Zagospodarowania obiektu, który w żaden sposób nie był z nim zgodny. Czyli Wielka Plotkę zmienioną w urzędowy fakt, nie mający nic wspólnego z rzeczywistością. Wszystko oczywiście opatrzone wiarygodną państwową pieczątką. To, że po drodze nie zaszło żadne przestępstwo potwierdzone przez Prokuraturę oraz Sąd Karny.
Panie Prokuratorze L. Jak więc Pan widzi mamy piękny łańcuszek przeoczeń, niekompetencji i niedopowiedzeń, który skutkuje tworzeniem w dokumentach alternatywnej rzeczywistości? Jak Pan widzi nie mamy w całym tym łańcuszku ani jednej osoby, którą by można pociągnąć do odpowiedzialności. Żadnej oczywistej korzyści materialnej dla żadnego z zaangażowanych urzędników/prokuratorów/sędziów nie widać. Po prostu na początku łańcuszka wchodzi Wielka "Brudna" Plotka, a wychodzi czyściutki dokument państwowy opatrzony stosowną pieczątką. To trochę tak, jak w przypadku prania "brudnych" pieniędzy. Prawda panie prokuratorze L. ?
Jaki z tego wniosek? No cóż, chyba podobnie jak z "brudnymi" pieniędzmi. Jeżeli nie zidentyfikował pan co się nie zgadza w dokumentach będących u podstaw łańcuszka i zamiast tego w oparciu o nie weryfikował pan całą resztę dokumentacji, która ma pan w aktach sprawy - to jest pan po prostu kolejnym uczestnikiem procesu prania jakiejś Wielkiej Plotki. Nic dziwnego, że nie jest Pan w stanie wyjaśnić o co chodzi w sprawie państwa D i innych "dziwnych", związanych z nieruchomościami, sprawach z miasteczka M***.
List osiemnasty - O praniu Wielkiej Plotki po raz drugi
Zabytki miasteczka M***
Szanowny Panie Prokuratorze L.
Pranie Wielkiej Plotki nie byłoby możliwe gdyby nie zwyczaj wydawania decyzji nie na podstawie akt sprawy lecz..... plotki. I do tego chyba nie do końca wiarygodnej plotki. Bowiem jak inaczej wytłumaczyć, że informacje o niej nie są częstokroć umieszczanie w aktach sprawy?
Nie jesteśmy co prawda pewni czy wiele by to zmieniło, bo nawet jeżeli informacja o plotce jest w aktach sprawy - jak to ma miejsce w opisanym w poprzednim liście przypadku - usunięcie jej z akt sprawy okazało się niemożliwe. Plotka po prostu okazała się bardziej wiarygodna od - wszelkich dokumentów przedstawionych przez petenta. Nawet jeżeli te ostatnie też maja urzędowe pieczątki.
Silę Wielkiej Plotki przetestowaliśmy najmocniej usiłując wyremontować ćwoczy dom.
Pracowicie dołączaliśmy do akt spraw opinię techniczną podpisana przez uprawnionego eksperta potwierdzająca iż stopień zagrzybienia ćwoczego domu stanowi zagrożenie dla zdrowia i życia mieszkańców, druga opinia techniczna podpisana przez uprawnionego eksperta potwierdzająca to samo, protokół z oględzin Sanepidu potwierdzający to samo i jeszcze kilka innych. Na początku dodawaliśmy nawet zdjęcia podejrzewając, że urzędnicy po prostu nie potrafią czytać ekspertyz.
Kodeks Karny w sposób niedwuznaczny zabrania utrzymywania istnienia zagrożenia zdrowia (w żadnym wypadku nie czyni wyjątku dla budynków mieszkalnych), uniemożliwiania korzystania z posiadanej rzeczy (mieszkanie nie jest wyjątkiem) czy zmuszania do działań karalnych. Sytuacja była więc poniekąd ekstremalna, a mimo to funkcjonariusze państwowi podążali według wskazań Wielkiej Plotki.
Słuchali Wielkiej Plotki nawet kiedy część z niej została zdemaskowana i okazało się, że nie jest prawda, że remonty już wykonaliśmy. Nie mogliśmy uwierzyć, że po tym jak wyszło na jaw, że administracja państwowa przez ponad rok działała na podstawie nieudokumentowanego w aktach sprawy poświadczenia nieprawdy nikt nie podjął wysiłku aby zweryfikować resztę puszczanych poza aktami sprawy opowieści. Nie możemy się jednak kłócić z faktami tak się właśnie stało. Nawet gdy wnieśliśmy o ujawnienie wewnętrznych memo sporządzonych w naszych sprawach - odmówiono.
Bez względu na to czego dotyczyła Wielka Plotka - w aktach spraw leżały dokumenty wskazujące na istnienie zagrożenia zdrowia spowodowanego stanem budynku mieszkalnego. Ich wadliwości nigdy nie wykazano. Nigdy nie usunięto ich z akt sprawy.
Toteż wszelkie dokumenty utrudniające usuniecie zagrożenia zdrowia trzeba uznać za ewidentne naruszenie prawa, jeżeli ocenia się je na podstawie akt sprawy, które według prawa powinny zawierać całą dokumentację mającą znaczenie dla rozstrzygnięcia sprawy. Podobnie nalałoby ocenić wszelkie dokumenty poświadczające o prawidłowości takiego postępowania. Tylko czy tak się stanie?
Sprawa, która była prosta i oczywista niecałe trzy lata temu, gdy po raz pierwszy złożyliśmy komplet dokumentacji skomplikowała się znacznie. Skomplikowała się z powodu istnienia kilkudziesięciu dokumentów państwowych, które właściwie należałoby uznać za dowód ewidentnego naruszenia prawa jeżeli nasze ekspertyzy są prawdziwe.
W każdym razie, podejrzewamy, że aby zakończyć proces prania Wielkiej Plotki zlecono powtórzenie ekspertyz i ściągnięto z nas kilka tysięcy złotych na ten cel.....
Panie Prokuratorze L , czy naprawdę wierzy Pan w istnienie tak uczciwego i odważnego eksperta (wynajętego przez Nadzór Budowlany za nasze pieniądze), który poświadczy o prawidłowości naszych ekspertyz, a tym samym o możliwości popełnienia przestępstwa na nas przez chyba już kilkudziesięciu funkcjonariuszy państwowych? My prawdę mówiąc nie wierzymy już w aż tak uczciwych i odważnych ludzi i obawiamy się, ze sporządzenie na zlecenie Nadzoru Budowlanego ekspertyz (za nasze pieniądze) zakończy po prostu proces prania Wielkiej Plotki... na zawsze uniemożliwiając nam mieszkanie w naszym domu. Bo przecież nie zmusimy pani Sąsiadki do współdziałania w doprowadzenia domu do należnego stanu jeżeli w dokumentach państwowych figurować będzie on jako - w dom w akceptowalnym stanie.
Panie Prokuratorze L. czy rozumie pan już siłę lokalnej Wielkiej Plotki?
Jeżeli nie to odsyłamy do Aneksu
Pranie Wielkiej Plotki nie byłoby możliwe gdyby nie zwyczaj wydawania decyzji nie na podstawie akt sprawy lecz..... plotki. I do tego chyba nie do końca wiarygodnej plotki. Bowiem jak inaczej wytłumaczyć, że informacje o niej nie są częstokroć umieszczanie w aktach sprawy?
Nie jesteśmy co prawda pewni czy wiele by to zmieniło, bo nawet jeżeli informacja o plotce jest w aktach sprawy - jak to ma miejsce w opisanym w poprzednim liście przypadku - usunięcie jej z akt sprawy okazało się niemożliwe. Plotka po prostu okazała się bardziej wiarygodna od - wszelkich dokumentów przedstawionych przez petenta. Nawet jeżeli te ostatnie też maja urzędowe pieczątki.
Silę Wielkiej Plotki przetestowaliśmy najmocniej usiłując wyremontować ćwoczy dom.
Pracowicie dołączaliśmy do akt spraw opinię techniczną podpisana przez uprawnionego eksperta potwierdzająca iż stopień zagrzybienia ćwoczego domu stanowi zagrożenie dla zdrowia i życia mieszkańców, druga opinia techniczna podpisana przez uprawnionego eksperta potwierdzająca to samo, protokół z oględzin Sanepidu potwierdzający to samo i jeszcze kilka innych. Na początku dodawaliśmy nawet zdjęcia podejrzewając, że urzędnicy po prostu nie potrafią czytać ekspertyz.
Kodeks Karny w sposób niedwuznaczny zabrania utrzymywania istnienia zagrożenia zdrowia (w żadnym wypadku nie czyni wyjątku dla budynków mieszkalnych), uniemożliwiania korzystania z posiadanej rzeczy (mieszkanie nie jest wyjątkiem) czy zmuszania do działań karalnych. Sytuacja była więc poniekąd ekstremalna, a mimo to funkcjonariusze państwowi podążali według wskazań Wielkiej Plotki.
Słuchali Wielkiej Plotki nawet kiedy część z niej została zdemaskowana i okazało się, że nie jest prawda, że remonty już wykonaliśmy. Nie mogliśmy uwierzyć, że po tym jak wyszło na jaw, że administracja państwowa przez ponad rok działała na podstawie nieudokumentowanego w aktach sprawy poświadczenia nieprawdy nikt nie podjął wysiłku aby zweryfikować resztę puszczanych poza aktami sprawy opowieści. Nie możemy się jednak kłócić z faktami tak się właśnie stało. Nawet gdy wnieśliśmy o ujawnienie wewnętrznych memo sporządzonych w naszych sprawach - odmówiono.
Bez względu na to czego dotyczyła Wielka Plotka - w aktach spraw leżały dokumenty wskazujące na istnienie zagrożenia zdrowia spowodowanego stanem budynku mieszkalnego. Ich wadliwości nigdy nie wykazano. Nigdy nie usunięto ich z akt sprawy.
Toteż wszelkie dokumenty utrudniające usuniecie zagrożenia zdrowia trzeba uznać za ewidentne naruszenie prawa, jeżeli ocenia się je na podstawie akt sprawy, które według prawa powinny zawierać całą dokumentację mającą znaczenie dla rozstrzygnięcia sprawy. Podobnie nalałoby ocenić wszelkie dokumenty poświadczające o prawidłowości takiego postępowania. Tylko czy tak się stanie?
Sprawa, która była prosta i oczywista niecałe trzy lata temu, gdy po raz pierwszy złożyliśmy komplet dokumentacji skomplikowała się znacznie. Skomplikowała się z powodu istnienia kilkudziesięciu dokumentów państwowych, które właściwie należałoby uznać za dowód ewidentnego naruszenia prawa jeżeli nasze ekspertyzy są prawdziwe.
W każdym razie, podejrzewamy, że aby zakończyć proces prania Wielkiej Plotki zlecono powtórzenie ekspertyz i ściągnięto z nas kilka tysięcy złotych na ten cel.....
Panie Prokuratorze L , czy naprawdę wierzy Pan w istnienie tak uczciwego i odważnego eksperta (wynajętego przez Nadzór Budowlany za nasze pieniądze), który poświadczy o prawidłowości naszych ekspertyz, a tym samym o możliwości popełnienia przestępstwa na nas przez chyba już kilkudziesięciu funkcjonariuszy państwowych? My prawdę mówiąc nie wierzymy już w aż tak uczciwych i odważnych ludzi i obawiamy się, ze sporządzenie na zlecenie Nadzoru Budowlanego ekspertyz (za nasze pieniądze) zakończy po prostu proces prania Wielkiej Plotki... na zawsze uniemożliwiając nam mieszkanie w naszym domu. Bo przecież nie zmusimy pani Sąsiadki do współdziałania w doprowadzenia domu do należnego stanu jeżeli w dokumentach państwowych figurować będzie on jako - w dom w akceptowalnym stanie.
Panie Prokuratorze L. czy rozumie pan już siłę lokalnej Wielkiej Plotki?
Jeżeli nie to odsyłamy do Aneksu
List dziewiętnasty - Babcia, szwagier, prawnik "nie dopilnowali"
Szanowny Panie Prokuratorze L
Jeszcze jeden przypadek o którym chcielibyśmy panu napisać to przypadek mieszkańców budynku przy ulicy L. Przypadkiem zainteresował się swego czasu nawet program "Sprawa dla reportera" więc może Pan sobie obejrzeć program o nich.
Historia budynku przy ulicy L. w skrócie jest następująca. Mieszkańcy budynku przy ulicy L. postanowili uregulować prawa własności w stosunku do budynku w którym mieszkali. W poszukiwaniu właściciela (z którym od lat nie było kontaktu) zwrócili się do Urzędu Miasta, który stwierdził że też nie ma z nim kontaktu, więc mieszkańcy postanowili założyć sprawę o zasiedzenie. Niby czysta sprawa.
Wtedy właśnie zaczęły się dziać zadziwiające rzeczy. Po pierwsze odnalazł się człowiek, który twierdził, ze właśnie odkupił od właściciela prawa własności do budynku przy ulicy L., a po drugie prawnik wynajęty przez mieszkańców zaczął robić rażące błędy w załatwianiu sprawy o zasiedzenie (tak przynajmniej odebrali to mieszkańcy). W końcu mieszkańcom nie udało im się budynku zasiedzieć, za to jak rozumiemy groziła im eksmisja.
Nie wnikając w społeczny kontekst sprawy, chcielibyśmy zwrócić Pana uwagę na coś przewija się czasem w różnych sprawach związanych z nieruchomościami w miasteczku M*** i co polega na tym, że ktoś traci jakieś prawa do nieruchomości przez "niedopilnowanie", przy czym jako osoba która "nie dopilnowała" pojawia się wynajęty prawnik, albo członek rodziny który powinien coś załatwić (albo dopilnować prawnika).
Istnieje jeszcze jedna odmiana tego zjawiska. Nazywa się "celowe niedopilnowanie" albo "wredny krewny" np. szwagier przez którego księga wieczysta zginęła, ciotka która coś nakręciła itp. Tak czy inaczej znów kończy się na niedopilnowaniu i zwaleniu winy na kogoś kto miał dopilnować.
Gdy się słucha lokalnych plotek, to ma się wrażenie, ze "niedopilnowanie" jest zjawiskiem nad wyraz częstym w tej okolicy.
Może brzmi to niewinnie, ale według lokalnej plotki my tez nie dopilnowaliśmy. Podobno drzewka nam się spodobały i nie sprawdziliśmy....... dokładnie nie wiemy czego, bo nikt nam nie chce powiedzieć. Mamy za to dokumenty, które jednoznacznie określają stan nieruchomości i prawa osób od których nasze części nieruchomości kupiliśmy począwszy od....1923 roku. Czego więc tu można było nie dopilnować? Chyba, że przez "niedopilnowanie" rozumie się coś całkiem innego ..... .
Panie Prokuratorze L może powinien pan zacząć badać te przypadki "niedopilnowania", bo jeżeli nasza sytuacja jest jakąś wskazówką, to nie można wykluczyć, że przynajmniej za częścią z nich stoi ...... jakaś baaaardzo dziwna sprawa.
Jeszcze jeden przypadek o którym chcielibyśmy panu napisać to przypadek mieszkańców budynku przy ulicy L. Przypadkiem zainteresował się swego czasu nawet program "Sprawa dla reportera" więc może Pan sobie obejrzeć program o nich.
Historia budynku przy ulicy L. w skrócie jest następująca. Mieszkańcy budynku przy ulicy L. postanowili uregulować prawa własności w stosunku do budynku w którym mieszkali. W poszukiwaniu właściciela (z którym od lat nie było kontaktu) zwrócili się do Urzędu Miasta, który stwierdził że też nie ma z nim kontaktu, więc mieszkańcy postanowili założyć sprawę o zasiedzenie. Niby czysta sprawa.
Wtedy właśnie zaczęły się dziać zadziwiające rzeczy. Po pierwsze odnalazł się człowiek, który twierdził, ze właśnie odkupił od właściciela prawa własności do budynku przy ulicy L., a po drugie prawnik wynajęty przez mieszkańców zaczął robić rażące błędy w załatwianiu sprawy o zasiedzenie (tak przynajmniej odebrali to mieszkańcy). W końcu mieszkańcom nie udało im się budynku zasiedzieć, za to jak rozumiemy groziła im eksmisja.
Nie wnikając w społeczny kontekst sprawy, chcielibyśmy zwrócić Pana uwagę na coś przewija się czasem w różnych sprawach związanych z nieruchomościami w miasteczku M*** i co polega na tym, że ktoś traci jakieś prawa do nieruchomości przez "niedopilnowanie", przy czym jako osoba która "nie dopilnowała" pojawia się wynajęty prawnik, albo członek rodziny który powinien coś załatwić (albo dopilnować prawnika).
Istnieje jeszcze jedna odmiana tego zjawiska. Nazywa się "celowe niedopilnowanie" albo "wredny krewny" np. szwagier przez którego księga wieczysta zginęła, ciotka która coś nakręciła itp. Tak czy inaczej znów kończy się na niedopilnowaniu i zwaleniu winy na kogoś kto miał dopilnować.
Gdy się słucha lokalnych plotek, to ma się wrażenie, ze "niedopilnowanie" jest zjawiskiem nad wyraz częstym w tej okolicy.
Może brzmi to niewinnie, ale według lokalnej plotki my tez nie dopilnowaliśmy. Podobno drzewka nam się spodobały i nie sprawdziliśmy....... dokładnie nie wiemy czego, bo nikt nam nie chce powiedzieć. Mamy za to dokumenty, które jednoznacznie określają stan nieruchomości i prawa osób od których nasze części nieruchomości kupiliśmy począwszy od....1923 roku. Czego więc tu można było nie dopilnować? Chyba, że przez "niedopilnowanie" rozumie się coś całkiem innego ..... .
Panie Prokuratorze L może powinien pan zacząć badać te przypadki "niedopilnowania", bo jeżeli nasza sytuacja jest jakąś wskazówką, to nie można wykluczyć, że przynajmniej za częścią z nich stoi ...... jakaś baaaardzo dziwna sprawa.
List dwudziesty - Tajemnice "starych roszczeń"
Zabytki miasteczka M***
Szanowny Panie Prokuratorze L
Chcielibyśmy wyjaśnić jeszcze jedną sprawę. Opowiadając o problemach miasteczka M*** NIE mówimy o starych roszczeniach (czyli podwójnych aktach własności wynikających z zaszłości historycznych). Zresztą mamy nieodparte wrażenie, że prawdziwe zaszłości historyczne są tutaj absolutnie marginalną sprawą. Tutaj nie było dekretu Bieruta. Część nieruchomości została co prawda skonfiskowana pod fabryki, szkoły, osiedla bloków, ale do większości po prostu dokwaterowano lokatorów. Oczywiście możemy spekulować, że w okresie komunizmu nieruchomości były rozkradane na wielka skalę. Tylko po co? Po to aby altruistycznie dopłacać do mieszkających tam "kwaterunkowych"? Można jeszcze spekulować na temat masowej kradzieży gruntów, ale znowu nie potwierdza tego architektura okolicy. Zresztą nie jesteśmy pewni, czy ukradziona n.p. w latach 70- tych działka to zaszłość historyczna czy przestępstwo....
Naszym zdaniem jeżeli w miasteczku M*** pojawia się tzw "stare roszczenie" to należy mu się uważnie przyjrzeć, bo jest wysoce prawdopodobne, że może okazać się nie tyle zaszłością historyczną co o współcześnie wygenerowanym "starym roszczeniem". Na możliwość współczesnego generowania "starych roszczeń" wskazuje panujący bałagan w rejestrach i księgach wieczystych. Wiadomo im większy bałagan tym więcej nieścisłości i pomyłek, które można wykorzystywać do własnych, niekoniecznie uczciwych celów.
Warunki do współczesnego generowania "starych roszczeń" są w miasteczku M*** niezwykle korzystne. Z korespondencji ze Starosta i Urzędem Miasteczka M** wynika, że nie posiadają one rejestrów czy map pozwalających ustalić jaki jest współczesny numer przedwojennej działki, a tym samym ustalenia jakie było jej położenie. Przedwojenne archiwa Urzędu Miasteczka M*** podobno nie istnieją. Podobno Urząd Miasta nie ma żadnych archiwalnych dokumentów ani pamiątek. Po historii z pewnymi zdjęciami mamy co prawda swoje wątpliwości, ale oficjalna wersja jest taka, że Urząd Miasta nie ma absolutnie nic.
Podobno informacje o historii miasteczka M** gromadzi Towarzystwo Miłośników M**, ale jak się okazało nie ma ono żadnych zbiorów, bo wszystko co zostało mu przekazane stanowi prywatna własność kierownictwa. Nie ma więc mowy o kompleksowym i wolnym dostępie do tej wiedzy. (Przynajmniej tak zostaliśmy poinformowani)
Ustalanie co gdzie było odbywa się więc w oparciu o bardzo niekompletną dokumentację, co prowadzi do takich ciekawostek jak tajemnica czterech działek, którą opisujemy poniżej.
Jakie to ma znaczenie dla prowadzonej przez pana sprawy, panie Prokuratorze L? W naszej opinii kluczowe.
# # #
Tajemnica czterech działek.
Zacznijmy od tego, że w materiałach archiwalnych dotyczących dwóch sąsiadujących nieruchomości (każda o pow.3500 m2) występują cztery przedwojenne numery działek *5, *5a, *5b, *6d (każda o pow. 3500 m2). Z prostego rachunku wynika, ze prawdziwe mogą być tylko dwa. Analiza materiałów archiwalnych i mapy geodezyjnej z 1929 roku nie pozostawia wątpliwości, że prawdziwa kombinacja to numer *5a nabyty w 1923 roku przez właścicieli willi E. (ciągłość zapisów ksiąg wieczystych i aktów notarialnych) oraz numer *5b (potwierdza to mapa geodezyjna z 1929 roku) nabytą przez kogoś innego. Kombinację działek *5a oraz *5b określmy jako Wariant 1.
Należy zaznaczyć, że ze względu na ciągłość dokumentacji można ze 100% pewnością powiedzieć, ze działka *5a ma obecnie numer X.
Oczywiście takie wnioski można wyciągnąć gdy ma się dostęp do pełnej dokumentacji. Jest jednak możliwe, że przy pomocy starannie wyselekcjonowanych dokumentów o wątpliwej autentyczności można wykazać, że działka X miała przed wojną inny numer niż *5a - generując właśnie tzw "zaszłość historyczną". Czy jest to zgodne z prawem? Nie bardzo. Czy jest to wykonalne? Zobaczmy...
"Wariant 2" czyli działka *5 na miejscu działki *5a.
Zacznijmy od wybrania następujących archiwalnych dokumentów.
1) kopia strony przedwojennej księgi wieczystej na której jest adnotacja, że w 1923 roku jest wzmianka o kupnie ok 11 tys łokci kwadratowych z działki *5 przez właścicieli willi E.
2) nakaz zabezpieczenia hipoteki wystawionym w 1959 roku dla willi M. znajdującej się na działce *5 należącej już do innych osób
Zakładamy, że ukrywamy istnienie (lub nie wiemy o istnieniu) szeregu dokumentów zawartych w zbiorach do których nie ma publicznego dostępu np w aktach ksiąg wieczystych i wychodzi, że działka *5 należy do następców prawnych właścicieli willi M. i musi przylegać do działek oznaczonych numerem *6x - czyli w miejscu, które w Wariancie 1 określono jako *5a, a współcześnie ma nr X.
Dlaczego uważamy, że potencjalny wariant 2 nie może być prawdziwą zaszłością historyczną? Z dwóch powodów.
Po pierwsze dlatego, że rozmiarem działki *5 nie mogło być 11 tys łokci kwadratowych (ok. 3500 m3) bo działki w tym kwartale pierwotnie parcelowano na 7000m2. 11 tys łokci kwadratowych o których mowa w księdze wieczystej willi E. to połówka oryginalnej działki *5, którą po podziale dokonanym w latach 20-tych XX wieku oznaczono jako *5a.
Po drugie dlatego że z willą M. w ogóle jest jakaś dziwna sprawa. Według zapisów w księdze wieczystej willi M. (która istnieje dla nieruchomości sąsiadującej z działką współcześnie oznaczoną nr X) jej księgę odtworzono w 1950 roku, a jednocześnie w 1960 odmówiono zabezpieczenia długu na jej hipotece z powodu ... nie istnienia jej księgi wieczystej. Ponadto willa M znajduje się w GEZ (Gminnej Ewidencji Zabytków) jako obiekt który przestał istnieć od lat 80-tych, a znajdujący się w miejscu, gdzie historyczne mapy lokują willę o zupełnie innej nazwie. Z kolei miejsce w którym powinna się znajdować willa M. według swojej księgi wieczystej (tej odtworzonej) w "latach 50-tych" było działką niezabudowaną jeszcze w latach 90-tych.
No, ale żeby do tego dojść trzeba solidnie wczytać się w dokumentację i trochę znać teren, a nie opierać się na wybranych pierwszych lepszych dokumentach opatrzonych urzędową pieczątką.
Wariant 3 czyli działka *6d na miejscu działki *5a
Zacznijmy tak:
1) Załóżmy, ze wcześniej już zlokalizowano wille M., na działce sąsiadującej ze działką o współczesnym numerze X. Identyfikujemy jej historyczny numer na podstawie wspomnianego nakazu zabezpieczenia długu na willi M znajdującej się na działce o numerze *5. Logiczne, że obok niej muszą się znajdować działki o numerach *6x.
2) Działki o numerach *6a, *6b, *6c znajdują się po drugiej stronie działki X i ich istnienie jest dobrze udokumentowane. Pomiędzy działką *6a i działką *5 jest akurat miejsce na ulokowanie działki *6d z dwoma willami "Halka" i "Janusz". W ten sposób działka *6d ląduje na działce X (podzielonej w latach 70-tych na dwie działki) gdzie istotnie obecnie znajdują się dwa domy.
Zakładamy, ze pomijamy istnienie szeregu dokumentów zawartych w zbiorach do których nie ma publicznego dostępu np w aktach ksiąg wieczystych i mamy działkę *6d zlokalizowaną na miejscu działki *5a czyli wygenerowaną kolejną "zaszłość historyczną".
Dlaczego uważamy potencjalny wariant 3 nie może być prawdziwą zaszłością historyczną?
Jedyny dokument poświadczający istnienie działki *6d pochodzi z lat 60-tych i dotyczy kosztów jakichś remontów wykonanych przymusowo przez ówczesny Urząd Miasta. Wszystkie dane na nim zawarte zostały przeniesione z działki *6a, łącznie z danymi właściciela (nieco zniekształcając nazwisko). Co prawda na działce *6a znajdowała się willa (nie "Halka" i nie "Janusz"), ale nie ma żadnych dokumentów wskazujących na to aby jej właściciel nabył sąsiadująca nieruchomość budując na niej dwa kolejne domy. Na działce ze współczesnym numerem X w latach 60-tych stał tylko jeden dom. Nikt nie nazywał też przedwojennej willi "Janusz" (mogła być co najwyżej "Januszówka", albo "Januszów").
Jak więc pan widzi panie prokuratorze L. mamy wszelkie podstawy przypuszczać, że nigdy nie było żadnej działki *6d, ani tym bardziej willi "Halka" i "Janusz", a dokument poświadczający o ich istnieniu został po prostu sfałszowany. Tym niemniej jednak nie możemy wykluczyć, że na jego podstawie można było wygenerować jakieś podwójne akty własności na nieruchomość, która była kiedyś działką *5a, a współcześnie działką X.
Oczywiście może pan, Panie Prokuratorze L to uznać za kompletne bzdury, przecież nie można wygenerować podwójnych praw własności bez udziału sądu, a ten zanim podejmie decyzje wszystko gruntownie zbada. Tylko dokumenty o których piszemy naprawdę istnieją i ktoś je po coś wyprodukował.....
Spójrzmy jeszcze na jeszcze na kilka możliwości współczesnego generowania "starych roszczeń".
# # #
Tajemnice zasiedzeń oraz spadków
Według znalezionych dokumentów działka przy ul. P. była dzierżawiona od 1976 roku przez panią N (co potwierdza dokument wystawiony przez gminę). W 1993 gmina działkę zasiedziała. Wybaczy pan, ale albo właściciel nieruchomości zniknął bez śladu zaraz po zawarciu umowy dzierżawy, albo gmina nie mogła tej nieruchomości zasiedzieć.
Inną ciekawostką jest to, że pani N postawiła na działce dom posiadając odpowiednie pozwolenie na budowę (do czego musiała mieć zgodę właściciela gruntu czyli hmm... czyżby tego który zniknął bez śladu umożliwiając gminie zasiedzenie?). Poźniej Rada Miasta podjęła uchwałę w oparciu o którą przekazano pani N zbudowany dom na własność, a część gruntu na którym go postawiła w wieczyste użytkowanie.
Temat zasiedzeń gminy jest z pewnością interesujący, tyle że są tematem w którym ciężko jest uzyskać jakiekolwiek konkretne informacje. Podobnie zresztą jest w przypadku informacji o majątku gminy.
Dotyczy to zresztą nie tylko gminy, ale też powiatu. Grzebiąc tu i ówdzie znaleźliśmy interesująca sprawę w której tym razem powiat nabył prawo własności do nieruchomości w miasteczku M** z tytułu nabycia spadku po osobie, której prawa nie były ujawnione w księdze wieczystej. Jak to zrobiono? Na podstawie czego ustalono masę spadkową? Czy ta osoba rzeczywiście miała prawo do tej nieruchomości? Na razie nie wiemy.
Dodajmy jeszcze do tego, że powiat (Skarb Państwa) jest uprawniony do dziedziczenia tylko jeśli ostatnie miejsce zamieszkania spadkodawcy było nieznane. Tymczasem miejsce zamieszkania spadkodawcy jak najbardziej było znane (jak wynika z obowiązkowego ogłoszenia w tego typu sprawach umieszczonego przez powiat znane było powiatowi oraz sądowi który procesował sprawę).
Musi się pan zgodzić z nami panie Prokuratorze L, ze w przypadku świeżych (tj.dokonanych po 1989 roku) czynności prawnych trudno jest mówić o "zaszłościach historycznych".
# # #
Tajemnica wędrujących lokali mieszkalnych.
Przez pewien czas trwaliśmy w przekonaniu, że jedynym przykładem wędrujących nieruchomości w miasteczku M*** są nazwy parceli przemieszczające się względem swojego historycznego położenia. Do czasu aż trafiliśmy na kolejne niespotykane w przyrodzie zjawisko czyli wędrujące lokale mieszkalne.
Wędrujące lokale mieszkalne maja to do siebie, że jeżeli sprawdzamy księgi wieczyste nieruchomości z której zostały rzekomo wydzielone to okazuje się ona być nieruchomością znajdującą się kilkadziesiąt kilometrów dalej (czasami nawet nie zabudowaną). Z kolei jeśli sprawdzamy numery ksiąg wieczystych lokali mieszkalnych wpisane w księdze wieczystej właściwej nieruchomości to okazują się one być... nieruchomościami gruntowymi kilkadziesiąt kilometrów dalej.
Dodajmy do tego jeszcze taką ciekawostkę jak to, że zdarzają się księgi wieczyste w których udziały w częściach wspólnych nieruchomości przypisane do poszczególnych lokali mieszkalnych nie sumują się do 100% tylko trochę więcej (w najbardziej ekstremalnym przypadku na jaki trafiliśmy było to jakieś 180%).
Być może wszystko to byłoby nawet zabawne gdyby nie to, że mówimy tu o zapisach w księgach wieczystych czyli dokumentach które powinny być absolutnie wiarygodne.
Czy jest Pan w stanie ustalić Panie Prokuratorze L. w takim wypadku kto jest właścicielem czego bez należytego zapoznania się z aktami szeregu ksiąg wieczystych? A co się stanie jeżeli w dobrej wierze zostanie sprzedana nieruchomość, a znajdujące się na tej nieruchomości lokale mieszkalne znajdujące się teoretycznie pod tym samym adresem, są wydzielone z księgi wieczystej nieruchomości znajdującej się powiedzmy w lesie kampinoskim? Czy to będzie "zaszłość historyczna" czy nowe przestępstwo wynikające z prowadzenia ewidentnie niewiarygodnych ksiąg wieczystych?
Chcielibyśmy wyjaśnić jeszcze jedną sprawę. Opowiadając o problemach miasteczka M*** NIE mówimy o starych roszczeniach (czyli podwójnych aktach własności wynikających z zaszłości historycznych). Zresztą mamy nieodparte wrażenie, że prawdziwe zaszłości historyczne są tutaj absolutnie marginalną sprawą. Tutaj nie było dekretu Bieruta. Część nieruchomości została co prawda skonfiskowana pod fabryki, szkoły, osiedla bloków, ale do większości po prostu dokwaterowano lokatorów. Oczywiście możemy spekulować, że w okresie komunizmu nieruchomości były rozkradane na wielka skalę. Tylko po co? Po to aby altruistycznie dopłacać do mieszkających tam "kwaterunkowych"? Można jeszcze spekulować na temat masowej kradzieży gruntów, ale znowu nie potwierdza tego architektura okolicy. Zresztą nie jesteśmy pewni, czy ukradziona n.p. w latach 70- tych działka to zaszłość historyczna czy przestępstwo....
Naszym zdaniem jeżeli w miasteczku M*** pojawia się tzw "stare roszczenie" to należy mu się uważnie przyjrzeć, bo jest wysoce prawdopodobne, że może okazać się nie tyle zaszłością historyczną co o współcześnie wygenerowanym "starym roszczeniem". Na możliwość współczesnego generowania "starych roszczeń" wskazuje panujący bałagan w rejestrach i księgach wieczystych. Wiadomo im większy bałagan tym więcej nieścisłości i pomyłek, które można wykorzystywać do własnych, niekoniecznie uczciwych celów.
Warunki do współczesnego generowania "starych roszczeń" są w miasteczku M*** niezwykle korzystne. Z korespondencji ze Starosta i Urzędem Miasteczka M** wynika, że nie posiadają one rejestrów czy map pozwalających ustalić jaki jest współczesny numer przedwojennej działki, a tym samym ustalenia jakie było jej położenie. Przedwojenne archiwa Urzędu Miasteczka M*** podobno nie istnieją. Podobno Urząd Miasta nie ma żadnych archiwalnych dokumentów ani pamiątek. Po historii z pewnymi zdjęciami mamy co prawda swoje wątpliwości, ale oficjalna wersja jest taka, że Urząd Miasta nie ma absolutnie nic.
Podobno informacje o historii miasteczka M** gromadzi Towarzystwo Miłośników M**, ale jak się okazało nie ma ono żadnych zbiorów, bo wszystko co zostało mu przekazane stanowi prywatna własność kierownictwa. Nie ma więc mowy o kompleksowym i wolnym dostępie do tej wiedzy. (Przynajmniej tak zostaliśmy poinformowani)
Ustalanie co gdzie było odbywa się więc w oparciu o bardzo niekompletną dokumentację, co prowadzi do takich ciekawostek jak tajemnica czterech działek, którą opisujemy poniżej.
Jakie to ma znaczenie dla prowadzonej przez pana sprawy, panie Prokuratorze L? W naszej opinii kluczowe.
# # #
Tajemnica czterech działek.
Zacznijmy od tego, że w materiałach archiwalnych dotyczących dwóch sąsiadujących nieruchomości (każda o pow.3500 m2) występują cztery przedwojenne numery działek *5, *5a, *5b, *6d (każda o pow. 3500 m2). Z prostego rachunku wynika, ze prawdziwe mogą być tylko dwa. Analiza materiałów archiwalnych i mapy geodezyjnej z 1929 roku nie pozostawia wątpliwości, że prawdziwa kombinacja to numer *5a nabyty w 1923 roku przez właścicieli willi E. (ciągłość zapisów ksiąg wieczystych i aktów notarialnych) oraz numer *5b (potwierdza to mapa geodezyjna z 1929 roku) nabytą przez kogoś innego. Kombinację działek *5a oraz *5b określmy jako Wariant 1.
Należy zaznaczyć, że ze względu na ciągłość dokumentacji można ze 100% pewnością powiedzieć, ze działka *5a ma obecnie numer X.
Oczywiście takie wnioski można wyciągnąć gdy ma się dostęp do pełnej dokumentacji. Jest jednak możliwe, że przy pomocy starannie wyselekcjonowanych dokumentów o wątpliwej autentyczności można wykazać, że działka X miała przed wojną inny numer niż *5a - generując właśnie tzw "zaszłość historyczną". Czy jest to zgodne z prawem? Nie bardzo. Czy jest to wykonalne? Zobaczmy...
"Wariant 2" czyli działka *5 na miejscu działki *5a.
Zacznijmy od wybrania następujących archiwalnych dokumentów.
1) kopia strony przedwojennej księgi wieczystej na której jest adnotacja, że w 1923 roku jest wzmianka o kupnie ok 11 tys łokci kwadratowych z działki *5 przez właścicieli willi E.
2) nakaz zabezpieczenia hipoteki wystawionym w 1959 roku dla willi M. znajdującej się na działce *5 należącej już do innych osób
Zakładamy, że ukrywamy istnienie (lub nie wiemy o istnieniu) szeregu dokumentów zawartych w zbiorach do których nie ma publicznego dostępu np w aktach ksiąg wieczystych i wychodzi, że działka *5 należy do następców prawnych właścicieli willi M. i musi przylegać do działek oznaczonych numerem *6x - czyli w miejscu, które w Wariancie 1 określono jako *5a, a współcześnie ma nr X.
Dlaczego uważamy, że potencjalny wariant 2 nie może być prawdziwą zaszłością historyczną? Z dwóch powodów.
Po pierwsze dlatego, że rozmiarem działki *5 nie mogło być 11 tys łokci kwadratowych (ok. 3500 m3) bo działki w tym kwartale pierwotnie parcelowano na 7000m2. 11 tys łokci kwadratowych o których mowa w księdze wieczystej willi E. to połówka oryginalnej działki *5, którą po podziale dokonanym w latach 20-tych XX wieku oznaczono jako *5a.
Po drugie dlatego że z willą M. w ogóle jest jakaś dziwna sprawa. Według zapisów w księdze wieczystej willi M. (która istnieje dla nieruchomości sąsiadującej z działką współcześnie oznaczoną nr X) jej księgę odtworzono w 1950 roku, a jednocześnie w 1960 odmówiono zabezpieczenia długu na jej hipotece z powodu ... nie istnienia jej księgi wieczystej. Ponadto willa M znajduje się w GEZ (Gminnej Ewidencji Zabytków) jako obiekt który przestał istnieć od lat 80-tych, a znajdujący się w miejscu, gdzie historyczne mapy lokują willę o zupełnie innej nazwie. Z kolei miejsce w którym powinna się znajdować willa M. według swojej księgi wieczystej (tej odtworzonej) w "latach 50-tych" było działką niezabudowaną jeszcze w latach 90-tych.
No, ale żeby do tego dojść trzeba solidnie wczytać się w dokumentację i trochę znać teren, a nie opierać się na wybranych pierwszych lepszych dokumentach opatrzonych urzędową pieczątką.
Wariant 3 czyli działka *6d na miejscu działki *5a
Zacznijmy tak:
1) Załóżmy, ze wcześniej już zlokalizowano wille M., na działce sąsiadującej ze działką o współczesnym numerze X. Identyfikujemy jej historyczny numer na podstawie wspomnianego nakazu zabezpieczenia długu na willi M znajdującej się na działce o numerze *5. Logiczne, że obok niej muszą się znajdować działki o numerach *6x.
2) Działki o numerach *6a, *6b, *6c znajdują się po drugiej stronie działki X i ich istnienie jest dobrze udokumentowane. Pomiędzy działką *6a i działką *5 jest akurat miejsce na ulokowanie działki *6d z dwoma willami "Halka" i "Janusz". W ten sposób działka *6d ląduje na działce X (podzielonej w latach 70-tych na dwie działki) gdzie istotnie obecnie znajdują się dwa domy.
Zakładamy, ze pomijamy istnienie szeregu dokumentów zawartych w zbiorach do których nie ma publicznego dostępu np w aktach ksiąg wieczystych i mamy działkę *6d zlokalizowaną na miejscu działki *5a czyli wygenerowaną kolejną "zaszłość historyczną".
Dlaczego uważamy potencjalny wariant 3 nie może być prawdziwą zaszłością historyczną?
Jedyny dokument poświadczający istnienie działki *6d pochodzi z lat 60-tych i dotyczy kosztów jakichś remontów wykonanych przymusowo przez ówczesny Urząd Miasta. Wszystkie dane na nim zawarte zostały przeniesione z działki *6a, łącznie z danymi właściciela (nieco zniekształcając nazwisko). Co prawda na działce *6a znajdowała się willa (nie "Halka" i nie "Janusz"), ale nie ma żadnych dokumentów wskazujących na to aby jej właściciel nabył sąsiadująca nieruchomość budując na niej dwa kolejne domy. Na działce ze współczesnym numerem X w latach 60-tych stał tylko jeden dom. Nikt nie nazywał też przedwojennej willi "Janusz" (mogła być co najwyżej "Januszówka", albo "Januszów").
Jak więc pan widzi panie prokuratorze L. mamy wszelkie podstawy przypuszczać, że nigdy nie było żadnej działki *6d, ani tym bardziej willi "Halka" i "Janusz", a dokument poświadczający o ich istnieniu został po prostu sfałszowany. Tym niemniej jednak nie możemy wykluczyć, że na jego podstawie można było wygenerować jakieś podwójne akty własności na nieruchomość, która była kiedyś działką *5a, a współcześnie działką X.
Oczywiście może pan, Panie Prokuratorze L to uznać za kompletne bzdury, przecież nie można wygenerować podwójnych praw własności bez udziału sądu, a ten zanim podejmie decyzje wszystko gruntownie zbada. Tylko dokumenty o których piszemy naprawdę istnieją i ktoś je po coś wyprodukował.....
Spójrzmy jeszcze na jeszcze na kilka możliwości współczesnego generowania "starych roszczeń".
# # #
Tajemnice zasiedzeń oraz spadków
Według znalezionych dokumentów działka przy ul. P. była dzierżawiona od 1976 roku przez panią N (co potwierdza dokument wystawiony przez gminę). W 1993 gmina działkę zasiedziała. Wybaczy pan, ale albo właściciel nieruchomości zniknął bez śladu zaraz po zawarciu umowy dzierżawy, albo gmina nie mogła tej nieruchomości zasiedzieć.
Inną ciekawostką jest to, że pani N postawiła na działce dom posiadając odpowiednie pozwolenie na budowę (do czego musiała mieć zgodę właściciela gruntu czyli hmm... czyżby tego który zniknął bez śladu umożliwiając gminie zasiedzenie?). Poźniej Rada Miasta podjęła uchwałę w oparciu o którą przekazano pani N zbudowany dom na własność, a część gruntu na którym go postawiła w wieczyste użytkowanie.
Temat zasiedzeń gminy jest z pewnością interesujący, tyle że są tematem w którym ciężko jest uzyskać jakiekolwiek konkretne informacje. Podobnie zresztą jest w przypadku informacji o majątku gminy.
Dotyczy to zresztą nie tylko gminy, ale też powiatu. Grzebiąc tu i ówdzie znaleźliśmy interesująca sprawę w której tym razem powiat nabył prawo własności do nieruchomości w miasteczku M** z tytułu nabycia spadku po osobie, której prawa nie były ujawnione w księdze wieczystej. Jak to zrobiono? Na podstawie czego ustalono masę spadkową? Czy ta osoba rzeczywiście miała prawo do tej nieruchomości? Na razie nie wiemy.
Dodajmy jeszcze do tego, że powiat (Skarb Państwa) jest uprawniony do dziedziczenia tylko jeśli ostatnie miejsce zamieszkania spadkodawcy było nieznane. Tymczasem miejsce zamieszkania spadkodawcy jak najbardziej było znane (jak wynika z obowiązkowego ogłoszenia w tego typu sprawach umieszczonego przez powiat znane było powiatowi oraz sądowi który procesował sprawę).
Musi się pan zgodzić z nami panie Prokuratorze L, ze w przypadku świeżych (tj.dokonanych po 1989 roku) czynności prawnych trudno jest mówić o "zaszłościach historycznych".
# # #
Tajemnica wędrujących lokali mieszkalnych.
Przez pewien czas trwaliśmy w przekonaniu, że jedynym przykładem wędrujących nieruchomości w miasteczku M*** są nazwy parceli przemieszczające się względem swojego historycznego położenia. Do czasu aż trafiliśmy na kolejne niespotykane w przyrodzie zjawisko czyli wędrujące lokale mieszkalne.
Wędrujące lokale mieszkalne maja to do siebie, że jeżeli sprawdzamy księgi wieczyste nieruchomości z której zostały rzekomo wydzielone to okazuje się ona być nieruchomością znajdującą się kilkadziesiąt kilometrów dalej (czasami nawet nie zabudowaną). Z kolei jeśli sprawdzamy numery ksiąg wieczystych lokali mieszkalnych wpisane w księdze wieczystej właściwej nieruchomości to okazują się one być... nieruchomościami gruntowymi kilkadziesiąt kilometrów dalej.
Dodajmy do tego jeszcze taką ciekawostkę jak to, że zdarzają się księgi wieczyste w których udziały w częściach wspólnych nieruchomości przypisane do poszczególnych lokali mieszkalnych nie sumują się do 100% tylko trochę więcej (w najbardziej ekstremalnym przypadku na jaki trafiliśmy było to jakieś 180%).
Być może wszystko to byłoby nawet zabawne gdyby nie to, że mówimy tu o zapisach w księgach wieczystych czyli dokumentach które powinny być absolutnie wiarygodne.
Czy jest Pan w stanie ustalić Panie Prokuratorze L. w takim wypadku kto jest właścicielem czego bez należytego zapoznania się z aktami szeregu ksiąg wieczystych? A co się stanie jeżeli w dobrej wierze zostanie sprzedana nieruchomość, a znajdujące się na tej nieruchomości lokale mieszkalne znajdujące się teoretycznie pod tym samym adresem, są wydzielone z księgi wieczystej nieruchomości znajdującej się powiedzmy w lesie kampinoskim? Czy to będzie "zaszłość historyczna" czy nowe przestępstwo wynikające z prowadzenia ewidentnie niewiarygodnych ksiąg wieczystych?
List dwudziesty pierwszy - Przemieszczane kawałki gruntu.
Zabytki miasteczka M***
Szanowny Panie Prokuratorze L.
Chcielibyśmy podzielić się jeszcze jedną informacją, której znaczenia nie jesteśmy do końca pewni. Wydaje nam się, że pewne zjawisko występuje zbyt często, żeby było bez znaczenia. Z drugiej jednak strony trudno jest znaleźć w nim jakąś logikę.
Mówimy o małych skrawkach gruntu (kilka do kilkudziesięciu metrów, choć czasami zdarzają się większe) oraz ich przemieszczaniu z księgi wieczystej do innej księgi wieczystej oraz przechodzenia z rąk do rąk.
W tej okolicy przechodzenie z rąk do rąk zdarza się na różne sposoby. Można p prostu stwierdzić, że znalazł się nagle w księdze wieczystej, a potem równie tajemniczo zniknął. Może powstać na skutek uaktualniania map, co zdaje się być wbrew naturze, a jednak się zdarza.
Można skrawek gruntu wykupić od Urzędu Miasta w celu poprawy warunków zagospodarowania swojej działki. Śledząc uchwały Rady Miasta zdarza się co prawda znaleźć takie rewelacje jak uchwała o sprzedaży skrawka gruntu wymienionego w księdze wieczystej która nie istnieje, albo uchwałę o sprzedaży skrawka gruntu, którego nie ma w księdze wieczystej, która jest podana, ale niestety nie wiemy czy ktokolwiek zgłaszał z tego tytułu jakieś pretensje.
Jeśli chodzi o skrawki gruntu posiadane przez Urząd Miasta to musimy przyznać, że nie do końca rozumiemy pewne niuanse.
Weźmy przykład naszej ćwoczej nieruchomości. Dawno temu przed wojną w skład ćwoczej nieruchomości wchodził grunt na działce oraz grunt pod drogą. Po wojnie grunt pod drogą został aktem notarialnym przez ówczesnych właścicieli przekazany Skarbowi Państwa i wydzielony z księgi wieczystej (na zdrowy rozum powinien więc trafić do innej księgi wieczystej). nie rozumiemy niestety dlaczego Urząd Miasta twierdzi, że na ten grunt nie jest ohipotekowany (nie ma księgi wieczystej). Jak wynika natomiast z map na geoportal.gov.pl został on podzielony na dwie działki. Mamy nieodparte wrażenia, że Urząd Miasta nie do końca chyba wie skąd Skarb Państwa, który reprezentuje ten grunt pod drogą ma. Chociaż tutaj możemy jeszcze zakładać, że Urząd Miasta źle zrozumiał nasze pytanie.
Skrawki gruntu jak się zdaje odpowiadają czasem za istnienie właścicieli drobnych udziałów ułamkowych w nieruchomości. Taka sytuacja była np. na działce pana M (list siódmy),gdzie na jednej księdze wieczystej figurował pan M. oraz Urząd Miasta. Urząd Miasta od końca 2012 wydzielił się jednak do innej księgi wieczystej jako właściciel działek pod ulicą, natomiast na księdze wieczystej pana M pojawili się jako właściciele drobnych udziałów ułamkowych jacyś inni państwo, których poprzednio, jak się zdaje, nie było.
Inny zadziwiający przykład to nieruchomość, którą Urząd Miasta kupił za ciężkie pieniądze zostawiając jednak właścicielom... działki znajdujące się pod ulicą. Być może była w tym jakaś logika. Generalnie to polecamy panu serdecznie lekturę wszelkiej dokumentacji topograficznej (dawnej i współczesnej) miasteczka M***. Zwłaszcza w kontekście zawartości ksiąg wieczystych.
Jak już wspomnieliśmy, nie do końca rozumiemy jakie to ma znaczenie i konsekwencje, ale nasze doświadczenie mówi, że nigdy nie należy ignorować dziwnych rzeczy w miasteczku M***.....
Chcielibyśmy podzielić się jeszcze jedną informacją, której znaczenia nie jesteśmy do końca pewni. Wydaje nam się, że pewne zjawisko występuje zbyt często, żeby było bez znaczenia. Z drugiej jednak strony trudno jest znaleźć w nim jakąś logikę.
Mówimy o małych skrawkach gruntu (kilka do kilkudziesięciu metrów, choć czasami zdarzają się większe) oraz ich przemieszczaniu z księgi wieczystej do innej księgi wieczystej oraz przechodzenia z rąk do rąk.
W tej okolicy przechodzenie z rąk do rąk zdarza się na różne sposoby. Można p prostu stwierdzić, że znalazł się nagle w księdze wieczystej, a potem równie tajemniczo zniknął. Może powstać na skutek uaktualniania map, co zdaje się być wbrew naturze, a jednak się zdarza.
Można skrawek gruntu wykupić od Urzędu Miasta w celu poprawy warunków zagospodarowania swojej działki. Śledząc uchwały Rady Miasta zdarza się co prawda znaleźć takie rewelacje jak uchwała o sprzedaży skrawka gruntu wymienionego w księdze wieczystej która nie istnieje, albo uchwałę o sprzedaży skrawka gruntu, którego nie ma w księdze wieczystej, która jest podana, ale niestety nie wiemy czy ktokolwiek zgłaszał z tego tytułu jakieś pretensje.
Jeśli chodzi o skrawki gruntu posiadane przez Urząd Miasta to musimy przyznać, że nie do końca rozumiemy pewne niuanse.
Weźmy przykład naszej ćwoczej nieruchomości. Dawno temu przed wojną w skład ćwoczej nieruchomości wchodził grunt na działce oraz grunt pod drogą. Po wojnie grunt pod drogą został aktem notarialnym przez ówczesnych właścicieli przekazany Skarbowi Państwa i wydzielony z księgi wieczystej (na zdrowy rozum powinien więc trafić do innej księgi wieczystej). nie rozumiemy niestety dlaczego Urząd Miasta twierdzi, że na ten grunt nie jest ohipotekowany (nie ma księgi wieczystej). Jak wynika natomiast z map na geoportal.gov.pl został on podzielony na dwie działki. Mamy nieodparte wrażenia, że Urząd Miasta nie do końca chyba wie skąd Skarb Państwa, który reprezentuje ten grunt pod drogą ma. Chociaż tutaj możemy jeszcze zakładać, że Urząd Miasta źle zrozumiał nasze pytanie.
Skrawki gruntu jak się zdaje odpowiadają czasem za istnienie właścicieli drobnych udziałów ułamkowych w nieruchomości. Taka sytuacja była np. na działce pana M (list siódmy),gdzie na jednej księdze wieczystej figurował pan M. oraz Urząd Miasta. Urząd Miasta od końca 2012 wydzielił się jednak do innej księgi wieczystej jako właściciel działek pod ulicą, natomiast na księdze wieczystej pana M pojawili się jako właściciele drobnych udziałów ułamkowych jacyś inni państwo, których poprzednio, jak się zdaje, nie było.
Inny zadziwiający przykład to nieruchomość, którą Urząd Miasta kupił za ciężkie pieniądze zostawiając jednak właścicielom... działki znajdujące się pod ulicą. Być może była w tym jakaś logika. Generalnie to polecamy panu serdecznie lekturę wszelkiej dokumentacji topograficznej (dawnej i współczesnej) miasteczka M***. Zwłaszcza w kontekście zawartości ksiąg wieczystych.
Jak już wspomnieliśmy, nie do końca rozumiemy jakie to ma znaczenie i konsekwencje, ale nasze doświadczenie mówi, że nigdy nie należy ignorować dziwnych rzeczy w miasteczku M***.....
List dwudziesty drugi - Panie A i kawałek gruntu
Zabytki miasteczka M***
Szanowny Panie Prokuratorze L.
Na historie wieloletniej walki pań A o skrawek gruntu natknęliśmy się w internecie. Historia absurdalna jak prawie wszystkie opowieści o nieruchomościach miasteczka M***.
Streszczając sprawę w jednym zdaniu paniom A. zabrano 44m2 ich gruntu i dołączono do działki sąsiedniej bez ich wiedzy.
Jak do tego doszło? Wersja pań A i instytucji państwowych jest zgodna w tym, że od chwili wyodrębnienia w latach 30-tych do 1988 roku ani wielkość działki należącej do pań A, ani wielkość sąsiedniej działki nie zmieniła się (1260m2 i 1346m2). Potem zaczęły się dziać zadziwiające rzeczy.
Najpierw dokonano modernizacji map geodezyjnych w czasie których przerysowano granice działek, tak, że raptem okazało się, że nieruchomość pań A nie jest już jedna działką, ale składa się z działki 114 (1216m2) i kawałka działki 113. (44m2). Dlaczego tak poszatkowano nieruchomość pan A nie wiadomo.
W każdym razie według informacji zawartej w wyjaśnieniach wydziału geodezji Starostwa, nieruchomość pan A miała właśnie taki kształt na wypisie załączonym do aktu darowizny z 1988 roku, na mocy którego panie A weszły w posiadanie nieruchomości (otrzymując darowiznę od swoich dziadków).
Później zaczęło być jeszcze dziwniej, bowiem na podstawie rzeczonego wyrysu Sąd Rejonowy ograniczył wielkość nieruchomości pań A tylko do działki 114, zmniejszając jej wielkość do 1216 m2. Czy miało to jakieś podstawy, skoro akt notarialny do którego załącznikiem był ów wyrys wyraźnie informował, że przedmiotem darowizny jest działka o powierzchni 1260m2? Sąd mógł co najwyżej wezwać do uzgodnienia dokumentów, nie mógł przecież zmniejszać wielkości działki bo mu się coś wydawało, tym bardziej, ze ani sporządzający akt darowizny notariusz, ani sami zainteresowani nie dopatrzyli się w wyrysie niczego niezgodnego ze znanym im stanem (czyli nie zauważyli, aby ów wypis w jakikolwiek sposób kwestionował wielkość ich nieruchomości poświadczona w akcie notarialnym na 1260m2). Jak wynika z wyjaśnień Wydziału Geodezji Starostwa on również nie dopatrzył się żadnych dwuznaczności w dokumencie, które w jakikolwiek sposób kwestionowałyby, ze wielkość nieruchomości jest inna niż wspomniane 1260m2.
W 1992 roku właściciel działki sąsiedniej (113) postanowił założyć księgę wieczystą dla swojej nieruchomości lub raczej dla działki 113. Jaki wypis i wyrys z rejestrów dostarczył nie wiemy. Najwyraźniej jednak Sąd uznał, że cała działka 113 należy do niego. Kolejna pomyłka? Trochę dużo tych pomyłek.
Właściwie obraz sytuacji jest jasny, jednak dodajmy jeszcze kilka faktów, które może zaciemniają obraz ale oddają lokalny klimat.
W księgach wieczystych działki są opisane jako 114 (1216m2) i 113 (1391m2) - stan od dokonania wpisu w 2005 roku do co najmniej lipca 2013. Według wyjaśnień z Wydziału Geodezji Starostwa z 2007 roku działki oznaczone były 114/1 (nieruchomość pań A), 114/2 (sporny kawałek wyodrębniony z działki 113) i 113 (pozostała część tej działki). Natomiast na geoportalu. gov.pl w połowie lipca 2013 roku były działki 114 , 113/1, 113/2, 113/3.
Panie prokuratorze L. Czy rozumie Pan coś z tego bałaganu? Bo o to czy mamy do czynienia z "zaszłością historyczną" nie warto nawet pytać. Od lat 30-tych do 1988 roku wszystko było przecież bez zmian i bez wątpliwości..
PS. Kluczową informacje o rzekomej darowiźnie spornych 44m2 z podrobionym podpisem dokonanej rzekomo na rzecz sąsiada pomijamy ponieważ nie posiadamy kopii tego dokumentu. Poza tym uważamy, że nawet bez dokumentu z podrobionym podpisem sprawa jest, co tu dużo mówić, roi się od dziwnych przypadków i pomyłek, które jakby konsekwentnie idą w wyznaczonym kierunku.
Na historie wieloletniej walki pań A o skrawek gruntu natknęliśmy się w internecie. Historia absurdalna jak prawie wszystkie opowieści o nieruchomościach miasteczka M***.
Streszczając sprawę w jednym zdaniu paniom A. zabrano 44m2 ich gruntu i dołączono do działki sąsiedniej bez ich wiedzy.
Jak do tego doszło? Wersja pań A i instytucji państwowych jest zgodna w tym, że od chwili wyodrębnienia w latach 30-tych do 1988 roku ani wielkość działki należącej do pań A, ani wielkość sąsiedniej działki nie zmieniła się (1260m2 i 1346m2). Potem zaczęły się dziać zadziwiające rzeczy.
Najpierw dokonano modernizacji map geodezyjnych w czasie których przerysowano granice działek, tak, że raptem okazało się, że nieruchomość pań A nie jest już jedna działką, ale składa się z działki 114 (1216m2) i kawałka działki 113. (44m2). Dlaczego tak poszatkowano nieruchomość pan A nie wiadomo.
W każdym razie według informacji zawartej w wyjaśnieniach wydziału geodezji Starostwa, nieruchomość pan A miała właśnie taki kształt na wypisie załączonym do aktu darowizny z 1988 roku, na mocy którego panie A weszły w posiadanie nieruchomości (otrzymując darowiznę od swoich dziadków).
Później zaczęło być jeszcze dziwniej, bowiem na podstawie rzeczonego wyrysu Sąd Rejonowy ograniczył wielkość nieruchomości pań A tylko do działki 114, zmniejszając jej wielkość do 1216 m2. Czy miało to jakieś podstawy, skoro akt notarialny do którego załącznikiem był ów wyrys wyraźnie informował, że przedmiotem darowizny jest działka o powierzchni 1260m2? Sąd mógł co najwyżej wezwać do uzgodnienia dokumentów, nie mógł przecież zmniejszać wielkości działki bo mu się coś wydawało, tym bardziej, ze ani sporządzający akt darowizny notariusz, ani sami zainteresowani nie dopatrzyli się w wyrysie niczego niezgodnego ze znanym im stanem (czyli nie zauważyli, aby ów wypis w jakikolwiek sposób kwestionował wielkość ich nieruchomości poświadczona w akcie notarialnym na 1260m2). Jak wynika z wyjaśnień Wydziału Geodezji Starostwa on również nie dopatrzył się żadnych dwuznaczności w dokumencie, które w jakikolwiek sposób kwestionowałyby, ze wielkość nieruchomości jest inna niż wspomniane 1260m2.
W 1992 roku właściciel działki sąsiedniej (113) postanowił założyć księgę wieczystą dla swojej nieruchomości lub raczej dla działki 113. Jaki wypis i wyrys z rejestrów dostarczył nie wiemy. Najwyraźniej jednak Sąd uznał, że cała działka 113 należy do niego. Kolejna pomyłka? Trochę dużo tych pomyłek.
Właściwie obraz sytuacji jest jasny, jednak dodajmy jeszcze kilka faktów, które może zaciemniają obraz ale oddają lokalny klimat.
W księgach wieczystych działki są opisane jako 114 (1216m2) i 113 (1391m2) - stan od dokonania wpisu w 2005 roku do co najmniej lipca 2013. Według wyjaśnień z Wydziału Geodezji Starostwa z 2007 roku działki oznaczone były 114/1 (nieruchomość pań A), 114/2 (sporny kawałek wyodrębniony z działki 113) i 113 (pozostała część tej działki). Natomiast na geoportalu. gov.pl w połowie lipca 2013 roku były działki 114 , 113/1, 113/2, 113/3.
Panie prokuratorze L. Czy rozumie Pan coś z tego bałaganu? Bo o to czy mamy do czynienia z "zaszłością historyczną" nie warto nawet pytać. Od lat 30-tych do 1988 roku wszystko było przecież bez zmian i bez wątpliwości..
PS. Kluczową informacje o rzekomej darowiźnie spornych 44m2 z podrobionym podpisem dokonanej rzekomo na rzecz sąsiada pomijamy ponieważ nie posiadamy kopii tego dokumentu. Poza tym uważamy, że nawet bez dokumentu z podrobionym podpisem sprawa jest, co tu dużo mówić, roi się od dziwnych przypadków i pomyłek, które jakby konsekwentnie idą w wyznaczonym kierunku.
List dwudziesty trzeci - Mur milczenia czy mur słuchania
Zabytki miasteczka M***
Szanowny Panie Prokuratorze L.
Na pewno zauważył pan, że opowiadamy tylko te dziwne historie z miasteczka M*** (z wyjątkiem naszej), które zostały już gdzieś opisane. Nie jest to przypadek, bowiem ci co mogą mówić z reguły krzyczą i to bardzo głośno. Ich historie są z reguły na tyle bulwersujące, ze przyciągają z reguły czyjąś uwagę i zostają opisane. Nie wszyscy jednak mogą opowiadać. Miasteczko M***, pomimo iż znajduje się w pobliżu Warszawy jest typowym miasteczkiem Polski B, a powiat w którego skład wchodzi jest typowy dla prowincjonalnej Polski.
Jeżeli Pan nie wie jak działa Polska B, to spieszymy wyjaśnić, że głównym pracodawcą i zleceniodawca są władze samorządowe. W końcu to one rozdysponowują pieniądze pochodzące z podatków. Większość ludzi jest wiec finansowo zależna od samorządu lub pracuje dla firm od niego zależnych.
Oczywiście może pan argumentować, ze prawo pracy, transparentność przetargów etc..... ale wyznacznikiem prawa tutaj jest lokalny sąd i prokuratura, a z naszych doświadczeń wynika, że działają one jakby pierwszym artykułem konstytucji było, ze samorząd ma zawsze racje, nawet gdy jej nie ma.
Oczywiście można szukać pomocy poza powiatem, ale wszelkie instancje nadrzędne zdają się potwierdzać zgodność z prawem wszelkich działań instytucji powiatowych - nawet gdy te ostatnie wyprodukują coś co ewidentnie wadliwego.
Prowadzi to do takich ekscesów jak u nas, kiedy zablokowanie inwestycji za naszym płotem, która z jakiś względów była istotna dla lokalnych grup interesów - zainicjowało ciąg zdarzeń, który zaskutkował dewastacją naszego mienia, uszczerbek na zdrowiu, koniecznością wyprowadzki z domu i co tu dużo mówić całkowitą dezorganizacją życia. Podejrzewamy, że gdybyśmy mieli tutaj rodzinę albo prywatny biznes - nasze funkcjonowanie w powiecie okazałoby się niemożliwe.
Cóż więc się dziwić, ze niewiele ludzi chce głośno o czymkolwiek opowiadać. Zresztą nie ma komu, bowiem ci, którzy jednak próbują napotykają na mur słuchania. Z tego co rozumiemy szereg osób śle skargi na działania lokalnych instytucji do instancji nadrzędnych - jednak odpowiedź jest z reguły ta sama czyli "nie dopatrzono się", nawet gdy mamy do czynienia z czymś co wygląda na ewidentne przekroczenie uprawnień.
Wiemy tez jak skończyła się próba przekazania pana kolegom istotnych informacji. Całkowitym murem słuchania i odmową przyjęcia do wiadomości tego co chcieliśmy przekazać czyli, że w miasteczku M*** wszystko kręci się dookoła nieruchomości.......
Na pewno zauważył pan, że opowiadamy tylko te dziwne historie z miasteczka M*** (z wyjątkiem naszej), które zostały już gdzieś opisane. Nie jest to przypadek, bowiem ci co mogą mówić z reguły krzyczą i to bardzo głośno. Ich historie są z reguły na tyle bulwersujące, ze przyciągają z reguły czyjąś uwagę i zostają opisane. Nie wszyscy jednak mogą opowiadać. Miasteczko M***, pomimo iż znajduje się w pobliżu Warszawy jest typowym miasteczkiem Polski B, a powiat w którego skład wchodzi jest typowy dla prowincjonalnej Polski.
Jeżeli Pan nie wie jak działa Polska B, to spieszymy wyjaśnić, że głównym pracodawcą i zleceniodawca są władze samorządowe. W końcu to one rozdysponowują pieniądze pochodzące z podatków. Większość ludzi jest wiec finansowo zależna od samorządu lub pracuje dla firm od niego zależnych.
Oczywiście może pan argumentować, ze prawo pracy, transparentność przetargów etc..... ale wyznacznikiem prawa tutaj jest lokalny sąd i prokuratura, a z naszych doświadczeń wynika, że działają one jakby pierwszym artykułem konstytucji było, ze samorząd ma zawsze racje, nawet gdy jej nie ma.
Oczywiście można szukać pomocy poza powiatem, ale wszelkie instancje nadrzędne zdają się potwierdzać zgodność z prawem wszelkich działań instytucji powiatowych - nawet gdy te ostatnie wyprodukują coś co ewidentnie wadliwego.
Prowadzi to do takich ekscesów jak u nas, kiedy zablokowanie inwestycji za naszym płotem, która z jakiś względów była istotna dla lokalnych grup interesów - zainicjowało ciąg zdarzeń, który zaskutkował dewastacją naszego mienia, uszczerbek na zdrowiu, koniecznością wyprowadzki z domu i co tu dużo mówić całkowitą dezorganizacją życia. Podejrzewamy, że gdybyśmy mieli tutaj rodzinę albo prywatny biznes - nasze funkcjonowanie w powiecie okazałoby się niemożliwe.
Cóż więc się dziwić, ze niewiele ludzi chce głośno o czymkolwiek opowiadać. Zresztą nie ma komu, bowiem ci, którzy jednak próbują napotykają na mur słuchania. Z tego co rozumiemy szereg osób śle skargi na działania lokalnych instytucji do instancji nadrzędnych - jednak odpowiedź jest z reguły ta sama czyli "nie dopatrzono się", nawet gdy mamy do czynienia z czymś co wygląda na ewidentne przekroczenie uprawnień.
Wiemy tez jak skończyła się próba przekazania pana kolegom istotnych informacji. Całkowitym murem słuchania i odmową przyjęcia do wiadomości tego co chcieliśmy przekazać czyli, że w miasteczku M*** wszystko kręci się dookoła nieruchomości.......
List dwudziesty czwarty - "Ponad sto błędów"
Zabytki miasteczka M***
Szanowny Panie Prokuratorze L
Aby mieć pełen obraz miasteczka M*** trzeba by jeszcze coś napisać o instytucji w której pan pracuje. Właściwie to o niej pan sporo wie o czym świadczą artykuły prasowe o "ponad stu błędach".
Nie myśli pan chyba, że prowadzenie sprawy w której wykryto "ponad 100 błędów" odbiegało od standardów prowadzenia spraw w Prokuraturze, której dotyczył cytowany sensacyjny tytuł prasowy? Pytanie jest zresztą czysto retoryczne, bowiem gdyby tak myślano, wówczas trzeba by było postawić szereg zarzutów o współudział co najmniej kilku prokuratorom. Właściwie to się z tą ocena zgadzamy, przynajmniej w sprawach dotyczących nieruchomości i poczynań lokalnych instytucji państwowych, bo właśnie w takich sprawach składaliśmy doniesienia. My i inni, równie zdesperowani by wyegzekwować przestrzeganie prawa chociaż w zakresie podstawowym.
Weźmy na przykład najlepiej udokumentowany (dzięki odwadze i wysiłkowi szeregu ludzi) problem podziałów działek.
Zagęszczające zabudowę podziały działek (bezprawne w znacznej części przypadków) są tutaj tematem bardzo gorącym, bowiem naruszają one zabytkowy układ urbanistyczny, niszczą parkowo-leśny charakter miasta co odstrasza inwestorów, W dalszej perspektywie niszczą możliwości rozwoju miasta zamieniając je w jeszcze jedną podupadłą podmiejska sypialnie, której jedyną atrakcja są niższe ceny nieruchomości niż w miejscach położonych bliżej Warszawy. Do tego by podział działki przyniósł szybkie i krótkoterminowe korzyści często konieczne jest podjęcie innych sprzecznych z prawem decyzji np umożliwiających stawianie budynków w miejscach wyjętych spod zabudowy etc.
Dla tych co zainwestowali w miasteczko M*** temat jest więc wysoce newralgiczny. Jednak tak naprawdę jest to pole walki pomiędzy większością, która chce korzyści płynących z zachowania unikalnego charakteru i rozwoju miasta, a mniejszością, która chce zrobić szybka forsę na jego dewastacji. Obecnie wspomniana mniejszość jest najwyraźniej u władzy o czym świadczą podejmowane decyzje, które skutkują nie tylko niszczeniem charakteru miasta, ale również powstaniem milionowych roszczeń, które wcześniej czy później ktoś będzie musiał zaabsorbować lub pokryć.
Prokuratura Rejonowa wypowiedziała się w sprawie podziałów działek kilkukrotnie nie dopatrując się niczego nagannego w postępowaniu obecnych władz ani ich sprzeczności z obowiązującymi przepisami. Do chwili obecnej nie jest wszakże jasne dlaczego w rozumieniu Prokuratury Burmistrz miasteczka M*** może wydawać zgody na podziały działek wbrew obowiązującym uchwałom (w tym Miejscowemu Planowi Zagospodarowania Przestrzennego) i bez wymaganej prawnie zgody Konserwatora Zabytków, który oficjalnie potwierdza, że część z podziałów działek została dokonana bez jego autoryzacji.
Można wiec powiedzieć, że Prokuratura Rejonowa przyzwoliła na kontynuowanie procederu. W działaniu prokuratury Rejonowej nie dopatrzył się nieprawidłowości ani Sąd Rejonowy (do którego składano zażalenia) ani Prokuratura Okręgowa (do której składano skargi). Konsekwentnie uchylano się jednak od podania podstaw prawnych dla których urząd miasta/burmistrz są zwolnieni z przestrzegania obowiązujących przepisów prawnych. Interesujące, prawda?
Historia ma jednak dalszy ciąg. W trakcie kontroli przeprowadzone przez Komisje Rewizyjna składająca się z niezależnych radnych znaleziono mocny materiał dowodowy w tym zakresie. Przekazano informacje o tych znaleziskach do Prokuratury Okręgowej (tej samej, która konsekwentnie nie dopatruje się niczego nagannego w rozgrzeszaniu burmistrza z nie przestrzegania obowiązujących ograniczeń przez Prokuraturę Rejonową) z wnioskiem o nieprzekazywanie materiału do Prokuratury Rejonowej. Jak pan myśli Panie Prokuratorze L, co zrobiła Prokuratura Okręgowa? Oczywiście przekazała sprawę do Prokuratury Rejonowej. Jak pan myśli jaka jest szansa na to, ze tym razem sprawa zostanie zbadana należnie?
Panie Prokuratorze L czy można mówić w takim wypadku o bezstronności Prokuratury? A może raczej o jej upolitycznieniu i podporządkowaniu interesom lokalnej władzy?
Panie Prokutarorze L. Nie zdarzyło się chyba jeszcze tutaj, aby prokuratura dopatrzyła się nieprawidłowości w działaniach w które zaangażowany był jakiegokolwiek funkcjonariusz państwowy czy samorządowy. Co biorąc pod uwagę bałagan w rejestrach, bałagan w księgach wieczystych, stopień dewastacji zabytkowego zespołu przyrodniczo-urbanistycznego (jedynego bogactwa miasta) powinno dawać do myślenia.
"Ponad 100 błędów" można by chyba już znaleźć w procesowaniu również naszych spraw. Nie mamy wątpliwości, ze prawie zawsze pośrednio lub bezpośrednio dotyczyły one lokalnych funkcjonariuszy państwowych i/lub nieruchomości....... Jak na początku zaznaczyliśmy "ponad sto błędów" zdaje się być norma w procesowaniu pewnego typu spraw. Nie można więc powiedzieć, że w sprawie państwa D. zrobiono jakiś wyjątek.......
Aby mieć pełen obraz miasteczka M*** trzeba by jeszcze coś napisać o instytucji w której pan pracuje. Właściwie to o niej pan sporo wie o czym świadczą artykuły prasowe o "ponad stu błędach".
Nie myśli pan chyba, że prowadzenie sprawy w której wykryto "ponad 100 błędów" odbiegało od standardów prowadzenia spraw w Prokuraturze, której dotyczył cytowany sensacyjny tytuł prasowy? Pytanie jest zresztą czysto retoryczne, bowiem gdyby tak myślano, wówczas trzeba by było postawić szereg zarzutów o współudział co najmniej kilku prokuratorom. Właściwie to się z tą ocena zgadzamy, przynajmniej w sprawach dotyczących nieruchomości i poczynań lokalnych instytucji państwowych, bo właśnie w takich sprawach składaliśmy doniesienia. My i inni, równie zdesperowani by wyegzekwować przestrzeganie prawa chociaż w zakresie podstawowym.
Weźmy na przykład najlepiej udokumentowany (dzięki odwadze i wysiłkowi szeregu ludzi) problem podziałów działek.
Zagęszczające zabudowę podziały działek (bezprawne w znacznej części przypadków) są tutaj tematem bardzo gorącym, bowiem naruszają one zabytkowy układ urbanistyczny, niszczą parkowo-leśny charakter miasta co odstrasza inwestorów, W dalszej perspektywie niszczą możliwości rozwoju miasta zamieniając je w jeszcze jedną podupadłą podmiejska sypialnie, której jedyną atrakcja są niższe ceny nieruchomości niż w miejscach położonych bliżej Warszawy. Do tego by podział działki przyniósł szybkie i krótkoterminowe korzyści często konieczne jest podjęcie innych sprzecznych z prawem decyzji np umożliwiających stawianie budynków w miejscach wyjętych spod zabudowy etc.
Dla tych co zainwestowali w miasteczko M*** temat jest więc wysoce newralgiczny. Jednak tak naprawdę jest to pole walki pomiędzy większością, która chce korzyści płynących z zachowania unikalnego charakteru i rozwoju miasta, a mniejszością, która chce zrobić szybka forsę na jego dewastacji. Obecnie wspomniana mniejszość jest najwyraźniej u władzy o czym świadczą podejmowane decyzje, które skutkują nie tylko niszczeniem charakteru miasta, ale również powstaniem milionowych roszczeń, które wcześniej czy później ktoś będzie musiał zaabsorbować lub pokryć.
Prokuratura Rejonowa wypowiedziała się w sprawie podziałów działek kilkukrotnie nie dopatrując się niczego nagannego w postępowaniu obecnych władz ani ich sprzeczności z obowiązującymi przepisami. Do chwili obecnej nie jest wszakże jasne dlaczego w rozumieniu Prokuratury Burmistrz miasteczka M*** może wydawać zgody na podziały działek wbrew obowiązującym uchwałom (w tym Miejscowemu Planowi Zagospodarowania Przestrzennego) i bez wymaganej prawnie zgody Konserwatora Zabytków, który oficjalnie potwierdza, że część z podziałów działek została dokonana bez jego autoryzacji.
Można wiec powiedzieć, że Prokuratura Rejonowa przyzwoliła na kontynuowanie procederu. W działaniu prokuratury Rejonowej nie dopatrzył się nieprawidłowości ani Sąd Rejonowy (do którego składano zażalenia) ani Prokuratura Okręgowa (do której składano skargi). Konsekwentnie uchylano się jednak od podania podstaw prawnych dla których urząd miasta/burmistrz są zwolnieni z przestrzegania obowiązujących przepisów prawnych. Interesujące, prawda?
Historia ma jednak dalszy ciąg. W trakcie kontroli przeprowadzone przez Komisje Rewizyjna składająca się z niezależnych radnych znaleziono mocny materiał dowodowy w tym zakresie. Przekazano informacje o tych znaleziskach do Prokuratury Okręgowej (tej samej, która konsekwentnie nie dopatruje się niczego nagannego w rozgrzeszaniu burmistrza z nie przestrzegania obowiązujących ograniczeń przez Prokuraturę Rejonową) z wnioskiem o nieprzekazywanie materiału do Prokuratury Rejonowej. Jak pan myśli Panie Prokuratorze L, co zrobiła Prokuratura Okręgowa? Oczywiście przekazała sprawę do Prokuratury Rejonowej. Jak pan myśli jaka jest szansa na to, ze tym razem sprawa zostanie zbadana należnie?
Panie Prokuratorze L czy można mówić w takim wypadku o bezstronności Prokuratury? A może raczej o jej upolitycznieniu i podporządkowaniu interesom lokalnej władzy?
Panie Prokutarorze L. Nie zdarzyło się chyba jeszcze tutaj, aby prokuratura dopatrzyła się nieprawidłowości w działaniach w które zaangażowany był jakiegokolwiek funkcjonariusz państwowy czy samorządowy. Co biorąc pod uwagę bałagan w rejestrach, bałagan w księgach wieczystych, stopień dewastacji zabytkowego zespołu przyrodniczo-urbanistycznego (jedynego bogactwa miasta) powinno dawać do myślenia.
"Ponad 100 błędów" można by chyba już znaleźć w procesowaniu również naszych spraw. Nie mamy wątpliwości, ze prawie zawsze pośrednio lub bezpośrednio dotyczyły one lokalnych funkcjonariuszy państwowych i/lub nieruchomości....... Jak na początku zaznaczyliśmy "ponad sto błędów" zdaje się być norma w procesowaniu pewnego typu spraw. Nie można więc powiedzieć, że w sprawie państwa D. zrobiono jakiś wyjątek.......
List dwudziesty piąty - Horrory pani W
Zabytki miasteczka M***
Szanowny Panie Prokuratorze L
Mamy dla Pana jeszcze jeden interesujący przypadek z miasteczka M., który być może Pana zainteresuje. Przypadek dotyczy pani W. i na pierwszy rzut oka wydaje się bardzo zawikłaną historią rodzinną w której nieruchomość na pierwszy rzut oka gra rolę nieco drugoplanową.
Na pierwszy plan w historii, którą Pani W. skrupulatnie opisywała w pismach z prosbą o pomoc kierowanych do róznych instytucji, które nie chciały się sprawą zająć (skąd to znamy) przewija się konlikt z mężem i nieadekwatność różnych instytucji prawa rodzinnego. Nie chcemy rozwijać tego tematu ale z pism pani W. wyłania się jakiś makabryczny obraz w którym absurd miesza się z horrorem. Jednym słowem klasyczny przypadek jednej z "tych" historii z miasteczka M. tyle, że z mężem w tej roli w której zwykle występuje tu lokator/współwłaciciel mniejszościowy/sąsiad.
My natomiast pozwoliliśmy sobie zwrócić uwagę na inny aspekt tej sprawy, który przewija się ciągle w "tych" makabrycznych opowieściach czyli nieruchomość. Nie musieliśmy szukać długo, bowiem okazało się, że nieruchomość pani W. ma istotnie jedną ciekawą cechę. Otóż jest ona przeszkodą w zrobieniu drogi, która nie wiadomo czemu została zaplanowana w szczerym polu. Wspomniana droga zaplanowana została w miejscowym planie zagospodarowania przestrzennego, który był uchwalany ok 2003 roku i był nieco dziwny tj. podczas przygotowywania podzielono go na 3 etapy oznaczone jako A ,B i C przy czym etap A obejmował prawie cały teren, etap B kilka punktowych nieruchomości, a etap C tylko nieruchomość pani W. Etap A został następnie przygotowany i uchwalony, a etapy B i C wisżą sobie od ponad 10 lat w stanie bliżej nieokreślonym. Gdzie tu jest więc logika?
Pani W Miejscowy Plan Zagospodarowania Przestrzennego dla tego terenu oprotestowała, bo z projektu wynikało, że przez środek jej nieruchomości ma biec droga. Rada Gminy jednak MPZP uchwaliła nie przejmując się protestami pani W. Uznano, że skoro nieruchomość pani W wyłączono do etapu C - to nic jej do tego. Przyzna Pan, ze to wszystko wygląda trochę dziwnie, bo przeciez planów drogi to nie usunęło?
Do tego jak rozumiemy absurdalne przygody pani W. natury rodzinnej zaczęły się mniej więcej w tym samym czasie. Więc może spróbuje Pan się jednak przyjrzeć sprawie nieruchomości pani W, panie prokuratorze L?
Mamy dla Pana jeszcze jeden interesujący przypadek z miasteczka M., który być może Pana zainteresuje. Przypadek dotyczy pani W. i na pierwszy rzut oka wydaje się bardzo zawikłaną historią rodzinną w której nieruchomość na pierwszy rzut oka gra rolę nieco drugoplanową.
Na pierwszy plan w historii, którą Pani W. skrupulatnie opisywała w pismach z prosbą o pomoc kierowanych do róznych instytucji, które nie chciały się sprawą zająć (skąd to znamy) przewija się konlikt z mężem i nieadekwatność różnych instytucji prawa rodzinnego. Nie chcemy rozwijać tego tematu ale z pism pani W. wyłania się jakiś makabryczny obraz w którym absurd miesza się z horrorem. Jednym słowem klasyczny przypadek jednej z "tych" historii z miasteczka M. tyle, że z mężem w tej roli w której zwykle występuje tu lokator/współwłaciciel mniejszościowy/sąsiad.
My natomiast pozwoliliśmy sobie zwrócić uwagę na inny aspekt tej sprawy, który przewija się ciągle w "tych" makabrycznych opowieściach czyli nieruchomość. Nie musieliśmy szukać długo, bowiem okazało się, że nieruchomość pani W. ma istotnie jedną ciekawą cechę. Otóż jest ona przeszkodą w zrobieniu drogi, która nie wiadomo czemu została zaplanowana w szczerym polu. Wspomniana droga zaplanowana została w miejscowym planie zagospodarowania przestrzennego, który był uchwalany ok 2003 roku i był nieco dziwny tj. podczas przygotowywania podzielono go na 3 etapy oznaczone jako A ,B i C przy czym etap A obejmował prawie cały teren, etap B kilka punktowych nieruchomości, a etap C tylko nieruchomość pani W. Etap A został następnie przygotowany i uchwalony, a etapy B i C wisżą sobie od ponad 10 lat w stanie bliżej nieokreślonym. Gdzie tu jest więc logika?
Pani W Miejscowy Plan Zagospodarowania Przestrzennego dla tego terenu oprotestowała, bo z projektu wynikało, że przez środek jej nieruchomości ma biec droga. Rada Gminy jednak MPZP uchwaliła nie przejmując się protestami pani W. Uznano, że skoro nieruchomość pani W wyłączono do etapu C - to nic jej do tego. Przyzna Pan, ze to wszystko wygląda trochę dziwnie, bo przeciez planów drogi to nie usunęło?
Do tego jak rozumiemy absurdalne przygody pani W. natury rodzinnej zaczęły się mniej więcej w tym samym czasie. Więc może spróbuje Pan się jednak przyjrzeć sprawie nieruchomości pani W, panie prokuratorze L?
List dwudziesty szósty - Jeszcze o panu D
Zabytki miasteczka M***
Szanowny Panie Prokuratorze L
Na wypadek gdyby miał pan wątpliwości odnośnie tego co tu wypisujemy chceilibysmy zwrócić Pana uwagę na powszechnie dostępne materiały dotyczące sprawy państwa D. , które generalnie potwierdzają nasze obserwacje.
Na początek chcielibyśmy zwrócić Pana uwagę na uchwałę 383/XXXIII/06 Rady Miasta M*** stanowiącą uznanie skargi pana D. na Burmistrza Miasta M*** za bezzasadną (co akurat nas nie dziwi bo od kilkunnastu lat żadna skarga na Burmistrza Miasta M*** nie została uznana za zasadną).
Bardzo interesujące jest natomiast to co pan D. zarzucał Burmistrzowi Miasta M*** tj.
"1) konsekwentne i wieloletnie poświadczanie nieprawdy w dokumentach
urzędowych wydawanych na żądanie Sądu Rejonowego w G***., oraz wydawanych skarżącemu jako właścicielowi nieruchomości, poprzez
potwierdzenie, że moc obowiązującą ma uchylona decyzja zamiany lokali,
2) działanie wbrew sprzeciwu prokuratora, poprzez wydanie w tej samej sprawie kolejnej decyzji administracyjnej zamiany lokali sprzecznej z prawem oraz ukrywanie jej przed prokuratorem, Sądem Rejonowym i przed skarżącym jako właścicielem nieruchomości,
3) obejście prawa poprzez wydanie trzeciej decyzji w sprawie tego samego lokalu, która to decyzja w połączeniu z poprzednią decyzją (o której mowa w punkcie 2 powyżej tj. z decyzją ukrywaną) dała skutek identyczny jak decyzja pierwotna tj. jak decyzja uchylona jako sprzeczna z prawem (o której to uchylonej decyzji mowa w punkcie 1 powyżej),
4) bezczynności organu wykonawczego samorządu terytorialnego – poprzez zaniechanie wykonania obowiązku denuncjacji czynu zabronionego, tj. naruszenia przepisu art. 304 § 2 KPK, począwszy od daty sprzeciwu prokuratora tj. 30 czerwca 1980r. do chwili obecnej."
Jednym słowem mamy Panie Prokuratorze L. wszystkie zjawiska, które znamy z autopsji z kontaktów z różnymi instytucjami państwowymi i które pracowicie tu opisujemy.
Inne dokumenty na które chcielibyśmy zwrócic Pana uwagę to orzecznictwo sądów administracyjnych dotyczące sprawy nakazania usuniecia płotu które lokator pana D. postawił bez zgody właściciela. Sprawa rozpatrywana była przez WSA w 2010 roku i przez NSA w 2011 roku. Ponieważ podmiotem reprezentującym organy nadzoru budowlanego w sprawie był Główny Urząd Nadzoru Budowlanego wnioskujemy, że pan D. zanim zniknął też swoją ścieżkę zdrowia z nadzorem budowlanym przeszedł.
Przedmiotem sprawy był wniosek pana D. "o stwierdzenie nieważności decyzji z dnia [...] czerwca 1997 r. udzielającej pozwolenia na budowę stałego ogrodzenia oraz złożył oświadczenie, że jest jedynym właścicielem nieruchomości przy ul. [...] w [...] i że nigdy nie udzielił zgody P. B. na dysponowanie wymienioną nieruchomością na cele budowlane. Na potwierdzenie swego oświadczenia w przedmiocie posiadanego prawa własności nieruchomości przy ul. [...] w [...] dołączył do wniosku wypis z Działu II Księgi Wieczystej Nr [...], prowadzonej przez Sąd Rejonowy w [...]."
Warto zwrócić też uwagę iż w uzasadnieniach przeczytać można także iż "w aktach sprawy brak jest wniosku inwestora o udzielenie pozwolenia na budowę przedmiotowej inwestycji, a analiza akt sprawy wykazała, że P. B. nie załączył do wniosku o wydanie decyzji o pozwoleniu na budowę dokumentacji potwierdzającej posiadany tytuł prawny do nieruchomości"
Wygląda więc, że pan D. miał taką samą obsesje w udowadnianiu wszystkich instytucjom państwowym do których się zwracał, że jest właścicielem swojej nieruchomości jak my. I taki sam problem z uzyskaniem informacji na jakiej podstawie instytucje państwowe (w jego przypadku Urząd Miasta M***) wystawiają dokumenty, które ewidentnie zaprzeczają jego prawom własności wykazanym w księgach wieczystych.
Na wypadek gdyby miał pan wątpliwości odnośnie tego co tu wypisujemy chceilibysmy zwrócić Pana uwagę na powszechnie dostępne materiały dotyczące sprawy państwa D. , które generalnie potwierdzają nasze obserwacje.
Na początek chcielibyśmy zwrócić Pana uwagę na uchwałę 383/XXXIII/06 Rady Miasta M*** stanowiącą uznanie skargi pana D. na Burmistrza Miasta M*** za bezzasadną (co akurat nas nie dziwi bo od kilkunnastu lat żadna skarga na Burmistrza Miasta M*** nie została uznana za zasadną).
Bardzo interesujące jest natomiast to co pan D. zarzucał Burmistrzowi Miasta M*** tj.
"1) konsekwentne i wieloletnie poświadczanie nieprawdy w dokumentach
urzędowych wydawanych na żądanie Sądu Rejonowego w G***., oraz wydawanych skarżącemu jako właścicielowi nieruchomości, poprzez
potwierdzenie, że moc obowiązującą ma uchylona decyzja zamiany lokali,
2) działanie wbrew sprzeciwu prokuratora, poprzez wydanie w tej samej sprawie kolejnej decyzji administracyjnej zamiany lokali sprzecznej z prawem oraz ukrywanie jej przed prokuratorem, Sądem Rejonowym i przed skarżącym jako właścicielem nieruchomości,
3) obejście prawa poprzez wydanie trzeciej decyzji w sprawie tego samego lokalu, która to decyzja w połączeniu z poprzednią decyzją (o której mowa w punkcie 2 powyżej tj. z decyzją ukrywaną) dała skutek identyczny jak decyzja pierwotna tj. jak decyzja uchylona jako sprzeczna z prawem (o której to uchylonej decyzji mowa w punkcie 1 powyżej),
4) bezczynności organu wykonawczego samorządu terytorialnego – poprzez zaniechanie wykonania obowiązku denuncjacji czynu zabronionego, tj. naruszenia przepisu art. 304 § 2 KPK, począwszy od daty sprzeciwu prokuratora tj. 30 czerwca 1980r. do chwili obecnej."
Jednym słowem mamy Panie Prokuratorze L. wszystkie zjawiska, które znamy z autopsji z kontaktów z różnymi instytucjami państwowymi i które pracowicie tu opisujemy.
Inne dokumenty na które chcielibyśmy zwrócic Pana uwagę to orzecznictwo sądów administracyjnych dotyczące sprawy nakazania usuniecia płotu które lokator pana D. postawił bez zgody właściciela. Sprawa rozpatrywana była przez WSA w 2010 roku i przez NSA w 2011 roku. Ponieważ podmiotem reprezentującym organy nadzoru budowlanego w sprawie był Główny Urząd Nadzoru Budowlanego wnioskujemy, że pan D. zanim zniknął też swoją ścieżkę zdrowia z nadzorem budowlanym przeszedł.
Przedmiotem sprawy był wniosek pana D. "o stwierdzenie nieważności decyzji z dnia [...] czerwca 1997 r. udzielającej pozwolenia na budowę stałego ogrodzenia oraz złożył oświadczenie, że jest jedynym właścicielem nieruchomości przy ul. [...] w [...] i że nigdy nie udzielił zgody P. B. na dysponowanie wymienioną nieruchomością na cele budowlane. Na potwierdzenie swego oświadczenia w przedmiocie posiadanego prawa własności nieruchomości przy ul. [...] w [...] dołączył do wniosku wypis z Działu II Księgi Wieczystej Nr [...], prowadzonej przez Sąd Rejonowy w [...]."
Warto zwrócić też uwagę iż w uzasadnieniach przeczytać można także iż "w aktach sprawy brak jest wniosku inwestora o udzielenie pozwolenia na budowę przedmiotowej inwestycji, a analiza akt sprawy wykazała, że P. B. nie załączył do wniosku o wydanie decyzji o pozwoleniu na budowę dokumentacji potwierdzającej posiadany tytuł prawny do nieruchomości"
Wygląda więc, że pan D. miał taką samą obsesje w udowadnianiu wszystkich instytucjom państwowym do których się zwracał, że jest właścicielem swojej nieruchomości jak my. I taki sam problem z uzyskaniem informacji na jakiej podstawie instytucje państwowe (w jego przypadku Urząd Miasta M***) wystawiają dokumenty, które ewidentnie zaprzeczają jego prawom własności wykazanym w księgach wieczystych.
Kapituła Wielkiego Kalesona i.... |