|
|
CZĘŚĆ I
Poznajemy kształt "alternatywnej rzeczywistości"
Dzienniki Ćwoków poświęcone są wyjaśnianiu co sprawiło, ze ok 2010 roku wszystkie instytucje państwowe zaczęły procesować sprawy tak jakby przeniesiono je nagle do jakiejś alternatywnej rzeczywistości. Rzeczywistości w której na miejscu naszej nieruchomości rzeczywiście istniejącej i perfekcyjnie udokumentowanej istnieje coś innego. Nikt do tej pory nie podał ani przyczyn takiego zachowania, ani nie poinformował cóż to takiego znajduje się w przekonaniu instytucji państwowych na miejscu naszej nieruchomości. Jednak ze skrawków informacji jakie do nas docierają - niczym z puzzli - można jednak spróbować poskładać poskładać obraz alternatywnej rzeczywistości w której zdają się przebywać instytucje państwowe.
1. O pewnych nieboszczykach w ewidencji gruntów.
Informacją, od której można zacząć odtwarzanie alternatywnej rzeczywistości jaka ulokowano na naszej nieruchomości, jest umieszczona podobno już w latach 1970-tych w ewidencji gruntów informacja o rzekomym istnieniu działki drogowej 275a należącej do jej pierwszych właścicieli.
Ma to związek z naszą nieruchomością o tyle, że nasza działka była częścią parceli 275a wydzielonej we wczesnych latach 1920-tych. Jednak jej pierwsi właściciele , którzy nabyli ją w roku 1923 już dawno nie żyją. Ich spadkobiercy, zarówno ci mieszkający w PRL jak i w innych częściach świata (Rodezja Południowa czyli dzisiejsze Zimbabwe) wypełniając wszelkie skomplikowane formalności zbyli tą nieruchomość w całości latach 1950-1955. Na przełomie lat 1960/1970 parcela 275a została podzielona z wyodrębnieniem 2 działek budowlanych 275a/1 275a/2 i jednej pod drogą (początkowo bez numeru). Ta ostatnia została przekazana Skarbowi Państwa (wszystko z zachowaniem należnej formy odpowiednio decyzji Rady Narodowej czy aktu notarialnego). Wszystko perfekcyjnie udokumentowane. W naszej (czyli tej realnie istniejącej) rzeczywistości o istnieniu żadnej działki 275a należącej do jej pierwszych właścicieli nie może być mowy.
Jednak działka drogowa 275a będąca własnością pierwszych właścicieli została umieszczona w zasobach ewidencji gruntów i cały czas tam figuruje. Co więcej informacja ta, pomimo iż jest sprzeczna z pozostałymi informacjami przechowywanymi w zasobach i nawet z treścią wystawianych wielokrotnie na przestrzeni kilku dekad wypisów, jest przez powiatową geodezję uznawana za tak wiarygodną, że pomimo iż jak wspomnieliśmy powyżej istnieje stos dokumentów wskazujących, że nie jest możliwe jej istnienie - okazała się nieusuwalna.
Działania Starostwa można by w zasadnie określić jako absurdalne, bowiem z jednej strony wystawia wypisy z ewidencji gruntów opisujące prawidłowo istniejącą i dobrze udokumentowana rzeczywistość (w której działka 275a została sprzedana i podzielona). Z drugiej zaś z uporem utrzymuje w zasobach ewidencji gruntów dokument o ewidentnie nieprawdziwej treści w której przynajmniej działka drogowa 275a cały czas należy do pierwszych właścicieli i ignoruje przynajmniej część dokumentów potwierdzających rzeczywiście istniejący stan faktyczno-prawny. To ostatnie zaowocowało już zresztą w dokonanych w nieustalonych okolicznościach zmianach w wyrysie ewidencji gruntów. Co więcej Starostwo do posiadania przynajmniej części dokumentów odzwierciedlających rzeczywisty stan faktyczny przyznaje się jakby ze wstydem dopiero gdy okazuje się, ze ich kopie mamy. Zupełnie jakby miało z ich posiadaniem jakiś poważny problem.
Innymi słowy Starostwo sprawia cudaczne wrażenie jakby robiło co może aby wykazać "dyskretnie" (czyli nie informując o niczym nas czyli prawdziwych właścicieli) inną rzeczywistość, ale na skutek istnienia bogatej dokumentacji - nie bardzo mu to wychodziło.
Zachowanie Starostwa wygląda jeszcze bardziej cudacznie jeżeli przeanalizujemy co oznacza uznawanie prawdziwości informacji o istnieniu działki drogowej 275a należącej do przedwojennych właścicieli parceli 275a.
Otóż w okresie gdy przedwojenni właściciele nabyli parcelę 275a działka drogowa była przypisana do przylegającej parceli budowlanej i stanowiła z nią jedną parcelę. W takiej sytuacji nie można było zbyć parceli budowlanej bez działki drogowej. No chyba, ze się ja wcześniej przekazało Skarbowi Państwa na warunkach jakie obowiązywały w danym punkcie historii. Istnienie działki drogowej 275a należącej do przedwojennych właścicieli wskazuje więc, że w "świecie" w którym przebywa Starostwo przedwojenni właściciele nigdy nie sprzedali lub nie przekazali w żaden inny sposób całej parceli 275a.
Innymi słowy - bez względu na to jak to dziwnie brzmi - Starostwo wydaje się najwyraźniej żyć w przekonaniu, że parcela 275a nigdy nie została zbyta przez przedwojennych właścicieli ani nawet przekazana spadkobiercom, a wszelkie dokumenty potwierdzające czynności prawne dokonane na nieruchomości w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat (tj. co najmniej od chwili nabycia praw do nieruchomości przez spadkobierców pierwszych właścicieli) są co najmniej niepewne i podejrzane.
Informacją, od której można zacząć odtwarzanie alternatywnej rzeczywistości jaka ulokowano na naszej nieruchomości, jest umieszczona podobno już w latach 1970-tych w ewidencji gruntów informacja o rzekomym istnieniu działki drogowej 275a należącej do jej pierwszych właścicieli.
Ma to związek z naszą nieruchomością o tyle, że nasza działka była częścią parceli 275a wydzielonej we wczesnych latach 1920-tych. Jednak jej pierwsi właściciele , którzy nabyli ją w roku 1923 już dawno nie żyją. Ich spadkobiercy, zarówno ci mieszkający w PRL jak i w innych częściach świata (Rodezja Południowa czyli dzisiejsze Zimbabwe) wypełniając wszelkie skomplikowane formalności zbyli tą nieruchomość w całości latach 1950-1955. Na przełomie lat 1960/1970 parcela 275a została podzielona z wyodrębnieniem 2 działek budowlanych 275a/1 275a/2 i jednej pod drogą (początkowo bez numeru). Ta ostatnia została przekazana Skarbowi Państwa (wszystko z zachowaniem należnej formy odpowiednio decyzji Rady Narodowej czy aktu notarialnego). Wszystko perfekcyjnie udokumentowane. W naszej (czyli tej realnie istniejącej) rzeczywistości o istnieniu żadnej działki 275a należącej do jej pierwszych właścicieli nie może być mowy.
Jednak działka drogowa 275a będąca własnością pierwszych właścicieli została umieszczona w zasobach ewidencji gruntów i cały czas tam figuruje. Co więcej informacja ta, pomimo iż jest sprzeczna z pozostałymi informacjami przechowywanymi w zasobach i nawet z treścią wystawianych wielokrotnie na przestrzeni kilku dekad wypisów, jest przez powiatową geodezję uznawana za tak wiarygodną, że pomimo iż jak wspomnieliśmy powyżej istnieje stos dokumentów wskazujących, że nie jest możliwe jej istnienie - okazała się nieusuwalna.
Działania Starostwa można by w zasadnie określić jako absurdalne, bowiem z jednej strony wystawia wypisy z ewidencji gruntów opisujące prawidłowo istniejącą i dobrze udokumentowana rzeczywistość (w której działka 275a została sprzedana i podzielona). Z drugiej zaś z uporem utrzymuje w zasobach ewidencji gruntów dokument o ewidentnie nieprawdziwej treści w której przynajmniej działka drogowa 275a cały czas należy do pierwszych właścicieli i ignoruje przynajmniej część dokumentów potwierdzających rzeczywiście istniejący stan faktyczno-prawny. To ostatnie zaowocowało już zresztą w dokonanych w nieustalonych okolicznościach zmianach w wyrysie ewidencji gruntów. Co więcej Starostwo do posiadania przynajmniej części dokumentów odzwierciedlających rzeczywisty stan faktyczny przyznaje się jakby ze wstydem dopiero gdy okazuje się, ze ich kopie mamy. Zupełnie jakby miało z ich posiadaniem jakiś poważny problem.
Innymi słowy Starostwo sprawia cudaczne wrażenie jakby robiło co może aby wykazać "dyskretnie" (czyli nie informując o niczym nas czyli prawdziwych właścicieli) inną rzeczywistość, ale na skutek istnienia bogatej dokumentacji - nie bardzo mu to wychodziło.
Zachowanie Starostwa wygląda jeszcze bardziej cudacznie jeżeli przeanalizujemy co oznacza uznawanie prawdziwości informacji o istnieniu działki drogowej 275a należącej do przedwojennych właścicieli parceli 275a.
Otóż w okresie gdy przedwojenni właściciele nabyli parcelę 275a działka drogowa była przypisana do przylegającej parceli budowlanej i stanowiła z nią jedną parcelę. W takiej sytuacji nie można było zbyć parceli budowlanej bez działki drogowej. No chyba, ze się ja wcześniej przekazało Skarbowi Państwa na warunkach jakie obowiązywały w danym punkcie historii. Istnienie działki drogowej 275a należącej do przedwojennych właścicieli wskazuje więc, że w "świecie" w którym przebywa Starostwo przedwojenni właściciele nigdy nie sprzedali lub nie przekazali w żaden inny sposób całej parceli 275a.
Innymi słowy - bez względu na to jak to dziwnie brzmi - Starostwo wydaje się najwyraźniej żyć w przekonaniu, że parcela 275a nigdy nie została zbyta przez przedwojennych właścicieli ani nawet przekazana spadkobiercom, a wszelkie dokumenty potwierdzające czynności prawne dokonane na nieruchomości w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat (tj. co najmniej od chwili nabycia praw do nieruchomości przez spadkobierców pierwszych właścicieli) są co najmniej niepewne i podejrzane.
2. Opowieści o podrabianych nieboszczykach c.d.
Z informacji o drogowej działce 275a należącej cały czas do przedwojennych właścicieli zawartej w ewidencji gruntów można dowiedzieć się jeszcze więcej. Po pierwsze dowiedzieć się można, że działka została nabyta przez przedwojennych właścicieli w 1920 roku. Jest to wierutną bzdurą. Mamy uwiarygodnioną kopie aktu nabycia przez nich parceli 275a z roku 1923. Niby niewielka różnica, ale pokazuje, że osoba, która sobie alternatywną historię działki 275a wykonfabulowała - nie miała dostępu do prawdziwej dokumentacji.
Na to samo wskazuje zresztą sam pomysł przypisania własności parceli 275a pierwszym właścicielom - małżeństwu Marii i Tomaszowi Łebkowskim, bowiem chociażby z zapisów dobrze zachowanej księgi hipotecznej wynika, nie tylko ze pan Tomasz Łebkowski umarł ok 1930 roku, ale nawet, że przeprowadzono po nim postępowanie spadkowe co zaowocowało zmianą zapisów dotyczących własności w księdze hipotecznej "Willa Elibor" prowadzonej m. in dla parceli 275a.
W obliczu tych faktów pojawienie się informacji o działce drogowej 275a należącej po wojnie do pierwszych właścicieli wydaje się niezmiernie dziwne, bo każda osoba operująca na terenie PRL i poddająca się za właściciela, czy inny podmiot mający interes prawny mogła sobie obejrzeć dokumentację w biurze notarialnym lub archiwum.
Kolejna ciekawostką jest to, ze podobno informacja o tej działce pochodzi jeszcze z lat 1970-tych (dokładnie z wykonanej wtedy modernizacji ewidencji gruntów). Konia z rzędem temu, kto potrafi wyjaśnić dlaczego ktokolwiek w PRL-u miałby interes w wymyślaniu alternatywnej historii parceli 275a i to w sytuacji gdy na terenie posesji mieszkała jeszcze pani, która osobiście nabyła parcelę od spadkobierców pierwszych właścicieli (umarła dopiero w 2002 roku).
Jeszcze większą zagwozdką jest to, że informacja o działce 275a została podobno znaleziona w "wpisie jawnym" podobno w czasie badania ksiąg wieczystych. Niestety nie podano więcej szczegółów. I znowu pojawia się zagadka w jakim "wpisie jawnym" mogła być informacja o działce 275a z wadliwie podaną data zakupu i właścicielami po których zdążono jeszcze przed wojna przeprowadzić postępowanie spadkowe.
Być może nie bez znaczenia jest, że pierwsi właściciele parceli 275a zainwestowali w szereg parceli w miasteczku M. Część z nich istotnie kupili w roku 1920. Czyżby "posklejano" te wszystkie nieruchomości w jednym dokumencie dogodnie przeoczając fakt, ze prawie wszystkie zbyto przed śmiercią jednego z pierwszych właścicieli? Skąd więc mógłby się w latach 1970-tych wziąć dokument (określony jako "wpis jawny") wskazujący, że mogło być inaczej niż pokazują prowadzone dla nieruchomości (czy nieruchomości powstałych z jej podziału) księgi wieczyste czy księga hipoteczna?
Zastanawiające jest jaki to mógłby być dokument. Jednak musiałby odstawać tak bardzo od sytuacji w terenie i zgromadzonych w tutejszych instytucjach dokumentów, że za wysoce wątpliwe należałoby uznać, ze jego autorem jest ktoś kto ma wzgląd w rzeczywistą sytuację w terenie oraz dokumenty przechowywane w tutejszych instytucjach. Z drugiej jednak strony informację o nieszczęsnej działce drogowej 275a wprowadzono do zasobów ewidencji gruntów wtedy gdy były one prowadzone przez Urząd Gminy/Miasta M, który znajdował się dosłownie "rzut kamieniem" od tej działki. Jak to możliwe?
Z informacji o drogowej działce 275a należącej cały czas do przedwojennych właścicieli zawartej w ewidencji gruntów można dowiedzieć się jeszcze więcej. Po pierwsze dowiedzieć się można, że działka została nabyta przez przedwojennych właścicieli w 1920 roku. Jest to wierutną bzdurą. Mamy uwiarygodnioną kopie aktu nabycia przez nich parceli 275a z roku 1923. Niby niewielka różnica, ale pokazuje, że osoba, która sobie alternatywną historię działki 275a wykonfabulowała - nie miała dostępu do prawdziwej dokumentacji.
Na to samo wskazuje zresztą sam pomysł przypisania własności parceli 275a pierwszym właścicielom - małżeństwu Marii i Tomaszowi Łebkowskim, bowiem chociażby z zapisów dobrze zachowanej księgi hipotecznej wynika, nie tylko ze pan Tomasz Łebkowski umarł ok 1930 roku, ale nawet, że przeprowadzono po nim postępowanie spadkowe co zaowocowało zmianą zapisów dotyczących własności w księdze hipotecznej "Willa Elibor" prowadzonej m. in dla parceli 275a.
W obliczu tych faktów pojawienie się informacji o działce drogowej 275a należącej po wojnie do pierwszych właścicieli wydaje się niezmiernie dziwne, bo każda osoba operująca na terenie PRL i poddająca się za właściciela, czy inny podmiot mający interes prawny mogła sobie obejrzeć dokumentację w biurze notarialnym lub archiwum.
Kolejna ciekawostką jest to, ze podobno informacja o tej działce pochodzi jeszcze z lat 1970-tych (dokładnie z wykonanej wtedy modernizacji ewidencji gruntów). Konia z rzędem temu, kto potrafi wyjaśnić dlaczego ktokolwiek w PRL-u miałby interes w wymyślaniu alternatywnej historii parceli 275a i to w sytuacji gdy na terenie posesji mieszkała jeszcze pani, która osobiście nabyła parcelę od spadkobierców pierwszych właścicieli (umarła dopiero w 2002 roku).
Jeszcze większą zagwozdką jest to, że informacja o działce 275a została podobno znaleziona w "wpisie jawnym" podobno w czasie badania ksiąg wieczystych. Niestety nie podano więcej szczegółów. I znowu pojawia się zagadka w jakim "wpisie jawnym" mogła być informacja o działce 275a z wadliwie podaną data zakupu i właścicielami po których zdążono jeszcze przed wojna przeprowadzić postępowanie spadkowe.
Być może nie bez znaczenia jest, że pierwsi właściciele parceli 275a zainwestowali w szereg parceli w miasteczku M. Część z nich istotnie kupili w roku 1920. Czyżby "posklejano" te wszystkie nieruchomości w jednym dokumencie dogodnie przeoczając fakt, ze prawie wszystkie zbyto przed śmiercią jednego z pierwszych właścicieli? Skąd więc mógłby się w latach 1970-tych wziąć dokument (określony jako "wpis jawny") wskazujący, że mogło być inaczej niż pokazują prowadzone dla nieruchomości (czy nieruchomości powstałych z jej podziału) księgi wieczyste czy księga hipoteczna?
Zastanawiające jest jaki to mógłby być dokument. Jednak musiałby odstawać tak bardzo od sytuacji w terenie i zgromadzonych w tutejszych instytucjach dokumentów, że za wysoce wątpliwe należałoby uznać, ze jego autorem jest ktoś kto ma wzgląd w rzeczywistą sytuację w terenie oraz dokumenty przechowywane w tutejszych instytucjach. Z drugiej jednak strony informację o nieszczęsnej działce drogowej 275a wprowadzono do zasobów ewidencji gruntów wtedy gdy były one prowadzone przez Urząd Gminy/Miasta M, który znajdował się dosłownie "rzut kamieniem" od tej działki. Jak to możliwe?
3. Gmina w przeszłości pilnie potrzebna
Skoro Starostwo zapiera się by nie usunąć dokumentu wskazującego, ze przedwojenni właściciele działki 275a nigdy jej nie sprzedali to może oznaczać, ze ani ich ani ich spadkobierców tutaj nikt od dawna (najprawdopodobniej od wojny) nie widział. W przeciwnym wypadku chociażby z racji ich wieku nieruchomość musiałaby przejść z pierwszych właścicieli na spadkobierców. Skoro ich jednak tutaj nie było to nieruchomość jako mienie porzucone musiałaby być od dawna w zarządzie czy władaniu gminy/Skarbu Państwa.
Co prawda nie ma na to żadnego dowodu (wręcz przeciwnie jest sporo dokumentów potwierdzających, ze Gmina M. z nieruchomością nic wspólnego nie miała), ale Urząd Miasta M. nie chce swojego zarządu czy władania nieruchomością wykluczyć. I upiera się tak bardzo, że nie są go w stanie przekonać żadne dokumenty. Po prostu uparł się aby nie zaświadczyć, ze nie miał nigdy z nieruchomością nic wspólnego. Co więcej explicite napisał, ze nie może wykluczyć istnienia na niej lokatora w szczególnym trybie najmu (co jest zresztą ewidentną nieprawdą).
Z tym lokatorem to jest nawet większa hucpa, bo nieruchomość do końca lat 1950-tych pozostawała niezabudowana. W czasach przymusowego kwaterunku nie było więc gdzie tych lokatorów umieścić (chyba, ze w dziupli w drzewie). Jednak Urząd Miasta się uparł.
Wygląda więc na to, ze w "alternatywnej rzeczywistości" przedwojenni właściciele nieruchomości zostawili nieruchomość pod czułym okiem Skarbu Państwa reprezentowanego przez Urząd Miasta/Gminy, a sami odeszli w sina dal. Urząd Miasta/Gminy natomiast najwyraźniej wyczarował na działce dom i nie może wykluczyć, ze nie ulokował w nim lokatora.
Nie ma to żadnego odzwierciedlenia w terenie chociażby z tego powodu, że gdyby właściciele odeszli w sina dal, a gmina tylko nieruchomością władała/zarządzała etc to parcela 275a nie mogłaby być podzielona. Tymczasem z parceli 275a po podziale dokonanym w roku 1968 powstały 2 działki budowlane przedzielone już leciwym płotem.
Wygląda więc na to, ze Urząd Miasta jak i Starostwo maja podobną wersje "alternatywnej rzeczywistości". W tej "alternatywnej rzeczywistości" przedwojenni właściciele ani ich spadkobiercy nigdy nie zbyli działki 275a. Po wojnie działką się nie interesowali więc najwyraźniej władała nią gmina, i nie można wykluczyć, ze zamieszkiwali w niej lokatorzy. Na potwierdzenie "alternatywnej rzeczywistości" nie ma co prawda nic, co można pokazać (za to istnieją stosy dowodów potwierdzających, że nie mogła istnieć). Jednak zarówno Urząd Miasta jak i Starostwo wydają się w alternatywną rzeczywistość święcie wierzyć (na co wskazuje chociażby niezdolność potwierdzenia oczywistych i dobrze udokumentowanych faktów i niezdolność usunięcia z obiegu prawnego dokumentu potwierdzającego ewidentne bzdury - nie do końca zresztą wiadomo skąd wytrzaśnięte).
To w co wierzy Urząd Miasta M można wnioskować nie tylko z tego czego nie chce potwierdzić, czy czemu nie chce zaprzeczyć. W jego zasobach natrafiliśmy na ślad kolejnego dokumentu, którego pomimo wielkich wysiłków również do tej pory nie udało nam się usunąć.
Skoro Starostwo zapiera się by nie usunąć dokumentu wskazującego, ze przedwojenni właściciele działki 275a nigdy jej nie sprzedali to może oznaczać, ze ani ich ani ich spadkobierców tutaj nikt od dawna (najprawdopodobniej od wojny) nie widział. W przeciwnym wypadku chociażby z racji ich wieku nieruchomość musiałaby przejść z pierwszych właścicieli na spadkobierców. Skoro ich jednak tutaj nie było to nieruchomość jako mienie porzucone musiałaby być od dawna w zarządzie czy władaniu gminy/Skarbu Państwa.
Co prawda nie ma na to żadnego dowodu (wręcz przeciwnie jest sporo dokumentów potwierdzających, ze Gmina M. z nieruchomością nic wspólnego nie miała), ale Urząd Miasta M. nie chce swojego zarządu czy władania nieruchomością wykluczyć. I upiera się tak bardzo, że nie są go w stanie przekonać żadne dokumenty. Po prostu uparł się aby nie zaświadczyć, ze nie miał nigdy z nieruchomością nic wspólnego. Co więcej explicite napisał, ze nie może wykluczyć istnienia na niej lokatora w szczególnym trybie najmu (co jest zresztą ewidentną nieprawdą).
Z tym lokatorem to jest nawet większa hucpa, bo nieruchomość do końca lat 1950-tych pozostawała niezabudowana. W czasach przymusowego kwaterunku nie było więc gdzie tych lokatorów umieścić (chyba, ze w dziupli w drzewie). Jednak Urząd Miasta się uparł.
Wygląda więc na to, ze w "alternatywnej rzeczywistości" przedwojenni właściciele nieruchomości zostawili nieruchomość pod czułym okiem Skarbu Państwa reprezentowanego przez Urząd Miasta/Gminy, a sami odeszli w sina dal. Urząd Miasta/Gminy natomiast najwyraźniej wyczarował na działce dom i nie może wykluczyć, ze nie ulokował w nim lokatora.
Nie ma to żadnego odzwierciedlenia w terenie chociażby z tego powodu, że gdyby właściciele odeszli w sina dal, a gmina tylko nieruchomością władała/zarządzała etc to parcela 275a nie mogłaby być podzielona. Tymczasem z parceli 275a po podziale dokonanym w roku 1968 powstały 2 działki budowlane przedzielone już leciwym płotem.
Wygląda więc na to, ze Urząd Miasta jak i Starostwo maja podobną wersje "alternatywnej rzeczywistości". W tej "alternatywnej rzeczywistości" przedwojenni właściciele ani ich spadkobiercy nigdy nie zbyli działki 275a. Po wojnie działką się nie interesowali więc najwyraźniej władała nią gmina, i nie można wykluczyć, ze zamieszkiwali w niej lokatorzy. Na potwierdzenie "alternatywnej rzeczywistości" nie ma co prawda nic, co można pokazać (za to istnieją stosy dowodów potwierdzających, że nie mogła istnieć). Jednak zarówno Urząd Miasta jak i Starostwo wydają się w alternatywną rzeczywistość święcie wierzyć (na co wskazuje chociażby niezdolność potwierdzenia oczywistych i dobrze udokumentowanych faktów i niezdolność usunięcia z obiegu prawnego dokumentu potwierdzającego ewidentne bzdury - nie do końca zresztą wiadomo skąd wytrzaśnięte).
To w co wierzy Urząd Miasta M można wnioskować nie tylko z tego czego nie chce potwierdzić, czy czemu nie chce zaprzeczyć. W jego zasobach natrafiliśmy na ślad kolejnego dokumentu, którego pomimo wielkich wysiłków również do tej pory nie udało nam się usunąć.
4. Urząd Miasta po raz drugi (czyli Pan Krzysiu - Wielki Imperator Kosmosu)
Poza dokumentem którego kurczowo trzyma się Starostwo (który opisywaliśmy powyżej) równie nieusuwalny dokument posiada również Urząd Miasta. Jest nim decyzja - pozwolenie na "nadbudowę" z 1993 roku.
W Dzienniku V nabijaliśmy się trochę z poczciwego Pana Krzysia, który będąc burmistrzem Miasta M wydał pozwolenie na nadbudowę nieruchomości znajdującej się pod adresem naszej nieruchomości na planach nieruchomości nie istniejącej pod tym adresem (nie na wymaganym w takich wypadkach wyrysie z ewidencji gruntów). W Dzienniku VI wyliczyliśmy wszystkie nieprawidłowości tej decyzji i prawdę mówiąc to jest ich tak wiele, że aż się dziwimy, ze papier to wytrzymał. Jednak Urząd Miasta M ciągle nie chce uznać jej za wadliwą. Podobnie zresztą jak nadzór budowlany, który się nawet nie wahał tylko uznał ten dokument za jedyny na zasługujący na poważne traktowanie z całej sterty, która dostarczyliśmy (pozostałe jednak dotyczyły rzeczywiście istniejącej nieruchomości a nie konfabulacji Pana Krzysia). Wnioskujemy więc, ze ten właśnie dokument odzwierciedla alternatywna rzeczywistość do której mają ambicję równać wszystkie powiatowe instytucje.
Ze wszystkich zawartych w tym dokumencie informacji szczególnie zainteresowały nas dwie. Pierwsza to kształt i wielkość nieruchomości, która jednoznacznie wskazuje, że mamy do czynienia z parcelą 275a niepodzieloną, której wielkość jest taka jakby odcięto od niej działkę drogową dokładnie tej wielkości co drogowa działka 275a należąca rzekomo cały czas do przedwojennych właścicieli, która zmaterializowała się w zasobach ewidencji gruntów w 1970 roku. A nie ok 80m2, które w rzeczywistości przekazano Skarbowi Państwa.
Wypada jeszcze wyjaśnić dlaczego istotna jest różnica 80/232m2 jest istotna. Otóż cała parcela 275a miała pierwotnie ok 3732 m (piszemy około bo wymiary były podawane wówczas w łokciach). Istniejące działki budowlane (ogrodzone całkiem już leciwym płotem) mają razem ok 3651m2 toteż ze zwykłej arytmetyki wynika, ze na drogę oddano ok 80 m2. Ma to zresztą odzwierciedlenie w mapach geodezyjnych. Gdyby prawdą było, że z parceli 275a odcięto działkę drogową o pow 232m2, wówczas pozostałą by działka budowlana o pow 3500m2. A takiej działki nie ma i nie było w terenie pod adresem ul K 53 w M.
Głowiliśmy się przez pewien czas jak mogło dojść do tego, ze naszym poprzednikom prawnym udało się niejako "powiększyć" działkę budowlana kosztem drogowej. Wreszcie trafiliśmy na pamiętniki przedwojennej celebrytki, która mieszkała kilka posesji dalej. W pamiętnikach odnotowała, że w czasie II wojny światowej po ulicy K (wówczas leśna droga z nieogrodzonymi posesjami po bokach) śmigały ciężarówki i inne ciężkie pojazdy. Spokojnie mogły więc ulicę K. rozjechać powodując jej przesuniecie. Na marginesie trzeba dodać, ze przesunięcia nie zauważyła ani geodezja gminna ani powiatowa co niewątpliwie wiele mówi o precyzji z jaka były prowadzone wszelkie pomiary i "ustalenia" ;-)
Druga informacją, która obudziła nasze zainteresowanie była inwestorka, czyli osoba mająca prawo do dysponowania nieruchomością na cele budowlane. Najczęściej jest to właściciel. Problem w tym, ze osoba wymieniona w decyzji była w rzeczywistości tylko współwłaścicielką posiadająca 1/3 udziałów w nieruchomości i to bynajmniej nie całej parceli 275a tylko jej połowy powstałej z jej podziału. Jednak pozwolenie zostało wydane zupełnie tak jakby rzeczona osoba miała znacznie więcej. Czyżby w alternatywnej rzeczywistości miała ona prawa własności nie tylko do naszej nieruchomości, ale i nieruchomości sąsiadów? Skoro poczciwy pan Krzysiu, ówczesny burmistrz miasteczka M, swój podpis pod taka decyzją złożył, to oznacza, że jak najbardziej mógł być o tym przekonany. Przekonany o tym jest również najwyraźniej nadzór budowlany, który nie tylko potraktował decyzję pana Krzysia jak prawdę objawioną, ale jeszcze przyznał inwestorce tytuł właścicielki.
W jaki jednak sposób właścicielka 1/3 działki powstałej z podziały parceli 275a stałą się właścicielką (lub jej substytutem) obu działek budowlanych powstałych z podziału parceli 275a? I tu zaczyna się robić naprawdę ciekawie..... Ale o tym za chwilę.
Poza dokumentem którego kurczowo trzyma się Starostwo (który opisywaliśmy powyżej) równie nieusuwalny dokument posiada również Urząd Miasta. Jest nim decyzja - pozwolenie na "nadbudowę" z 1993 roku.
W Dzienniku V nabijaliśmy się trochę z poczciwego Pana Krzysia, który będąc burmistrzem Miasta M wydał pozwolenie na nadbudowę nieruchomości znajdującej się pod adresem naszej nieruchomości na planach nieruchomości nie istniejącej pod tym adresem (nie na wymaganym w takich wypadkach wyrysie z ewidencji gruntów). W Dzienniku VI wyliczyliśmy wszystkie nieprawidłowości tej decyzji i prawdę mówiąc to jest ich tak wiele, że aż się dziwimy, ze papier to wytrzymał. Jednak Urząd Miasta M ciągle nie chce uznać jej za wadliwą. Podobnie zresztą jak nadzór budowlany, który się nawet nie wahał tylko uznał ten dokument za jedyny na zasługujący na poważne traktowanie z całej sterty, która dostarczyliśmy (pozostałe jednak dotyczyły rzeczywiście istniejącej nieruchomości a nie konfabulacji Pana Krzysia). Wnioskujemy więc, ze ten właśnie dokument odzwierciedla alternatywna rzeczywistość do której mają ambicję równać wszystkie powiatowe instytucje.
Ze wszystkich zawartych w tym dokumencie informacji szczególnie zainteresowały nas dwie. Pierwsza to kształt i wielkość nieruchomości, która jednoznacznie wskazuje, że mamy do czynienia z parcelą 275a niepodzieloną, której wielkość jest taka jakby odcięto od niej działkę drogową dokładnie tej wielkości co drogowa działka 275a należąca rzekomo cały czas do przedwojennych właścicieli, która zmaterializowała się w zasobach ewidencji gruntów w 1970 roku. A nie ok 80m2, które w rzeczywistości przekazano Skarbowi Państwa.
Wypada jeszcze wyjaśnić dlaczego istotna jest różnica 80/232m2 jest istotna. Otóż cała parcela 275a miała pierwotnie ok 3732 m (piszemy około bo wymiary były podawane wówczas w łokciach). Istniejące działki budowlane (ogrodzone całkiem już leciwym płotem) mają razem ok 3651m2 toteż ze zwykłej arytmetyki wynika, ze na drogę oddano ok 80 m2. Ma to zresztą odzwierciedlenie w mapach geodezyjnych. Gdyby prawdą było, że z parceli 275a odcięto działkę drogową o pow 232m2, wówczas pozostałą by działka budowlana o pow 3500m2. A takiej działki nie ma i nie było w terenie pod adresem ul K 53 w M.
Głowiliśmy się przez pewien czas jak mogło dojść do tego, ze naszym poprzednikom prawnym udało się niejako "powiększyć" działkę budowlana kosztem drogowej. Wreszcie trafiliśmy na pamiętniki przedwojennej celebrytki, która mieszkała kilka posesji dalej. W pamiętnikach odnotowała, że w czasie II wojny światowej po ulicy K (wówczas leśna droga z nieogrodzonymi posesjami po bokach) śmigały ciężarówki i inne ciężkie pojazdy. Spokojnie mogły więc ulicę K. rozjechać powodując jej przesuniecie. Na marginesie trzeba dodać, ze przesunięcia nie zauważyła ani geodezja gminna ani powiatowa co niewątpliwie wiele mówi o precyzji z jaka były prowadzone wszelkie pomiary i "ustalenia" ;-)
Druga informacją, która obudziła nasze zainteresowanie była inwestorka, czyli osoba mająca prawo do dysponowania nieruchomością na cele budowlane. Najczęściej jest to właściciel. Problem w tym, ze osoba wymieniona w decyzji była w rzeczywistości tylko współwłaścicielką posiadająca 1/3 udziałów w nieruchomości i to bynajmniej nie całej parceli 275a tylko jej połowy powstałej z jej podziału. Jednak pozwolenie zostało wydane zupełnie tak jakby rzeczona osoba miała znacznie więcej. Czyżby w alternatywnej rzeczywistości miała ona prawa własności nie tylko do naszej nieruchomości, ale i nieruchomości sąsiadów? Skoro poczciwy pan Krzysiu, ówczesny burmistrz miasteczka M, swój podpis pod taka decyzją złożył, to oznacza, że jak najbardziej mógł być o tym przekonany. Przekonany o tym jest również najwyraźniej nadzór budowlany, który nie tylko potraktował decyzję pana Krzysia jak prawdę objawioną, ale jeszcze przyznał inwestorce tytuł właścicielki.
W jaki jednak sposób właścicielka 1/3 działki powstałej z podziały parceli 275a stałą się właścicielką (lub jej substytutem) obu działek budowlanych powstałych z podziału parceli 275a? I tu zaczyna się robić naprawdę ciekawie..... Ale o tym za chwilę.
5. Dokument sądowy.
W uzasadnieniu wyroku I C 170/10 sędzia unieważnił umowę z 25.05.2005. Ani z treści wyroku ani uzasadnienia nie wynika, którą z dwóch umów podpisanych w tym dniu (tj. quoad usum czy akt notarialny na podstawie którego wydzielone zostały lokale mieszkalne) miał na myśli. Opis nie pasował w zasadzie do żadnej. W naszej rzeczywistości (czyli tej istniejącej naprawdę i w znanej nam dokumentacji) była to czysta hucpa, bo sąd nie ma uprawnień by ingerować w umowy cywilne, ale z zawartego opisu stanu prawnego wynikało, ze sędzia żył w jakiejś "alternatywnej rzeczywistości".
Z opisu zawartego w uzasadnieniu wynika bowiem, ze naszych praw własności wywodzących się pośrednio z jednej z wyżej wspomnianych umów chyba sędzia nie uznawał, bo ograniczył się do podania numerów ksiąg wieczystych prowadzonych dla naszych lokali mieszkalnych (pominął księgę wieczysta prowadzona dla części nieruchomości pozostającej we współwłasności z której księgi wieczyste dla naszych lokali zostały wydzielone), ale nie ulokował ich pod adresem K 53 w M, ale na ul K. Zupełnie jakby dotyczyły one lokali fruwających nad ulicą.
Jeżeli chodzi o Panią Sąsiadkę, to co prawda uznał jej prawa własności do nieruchomości przy ul K 53 w M, ale nie podał z zapisów jakich ksiąg one wynikają. Zupełnie jakby uznawał prawa pani Sąsiadki do nieruchomości, ale nie te, które my znamy......
No cóż jeżeli chodzi o nasze prawa to chyba rewelacje sędziego nie wnoszą nic nowego i wydają się być konsystentne z urojeniami Urzędu Miasta M i Starostwa. bo w końcu jeżeli przedwojenni właściciele nie dokonali żadnej czynności na nieruchomości i w miejscu naszej nieruchomości (a także sąsiadującej nieruchomości, powstałej także z działki 275a) istnieje dalej niepodzielona działka 275a - to nasze prawa własności w tym "alternatywnym świecie" faktycznie nie wiadomo gdzie upchnąć. Ulica K jest równie dobrym miejscem w tym celu jak każde inne.
Interesujące jest natomiast to co napisał o Pani Sąsiadce. Wynika bowiem z tego, ze jej prawo do nieruchomości przy ul K 53 w M jak najbardziej uznaje. Nie uznaje tylko, ze pochodzi ono z tego samego zestawu co nasze prawa. Wygląda to jeszcze bardziej dziwnie jeżeli uwzględnimy fakt, że pani Sąsiadka nabyła swoje prawa własności od "inwestorki" z decyzji wystawionej przez pana Krzysia. Co prawda w istniejącej rzeczywistości prawa te ograniczały się do lokalu mieszkalnego nr 3 i 1/6 udziałów w częściach wspólnych nieruchomości, jednak jeśli w "alternatywnej rzeczywistości" inwestorka była właścicielką nieruchomości pokrywającej działkę naszą i sąsiadującą powstała również podziału działki 275a, to nie możemy wykluczyć, że może Pani Sąsiadka jest aktualnie właścicielką naszej nieruchomości oraz sąsiedniej (co z pewnością wprawiłoby w zdumienie mieszkającą tam sympatyczną wielopokoleniową rodzinę, która nabyła swoją nieruchomość w roku 1973).
W uzasadnieniu wyroku I C 170/10 sędzia unieważnił umowę z 25.05.2005. Ani z treści wyroku ani uzasadnienia nie wynika, którą z dwóch umów podpisanych w tym dniu (tj. quoad usum czy akt notarialny na podstawie którego wydzielone zostały lokale mieszkalne) miał na myśli. Opis nie pasował w zasadzie do żadnej. W naszej rzeczywistości (czyli tej istniejącej naprawdę i w znanej nam dokumentacji) była to czysta hucpa, bo sąd nie ma uprawnień by ingerować w umowy cywilne, ale z zawartego opisu stanu prawnego wynikało, ze sędzia żył w jakiejś "alternatywnej rzeczywistości".
Z opisu zawartego w uzasadnieniu wynika bowiem, ze naszych praw własności wywodzących się pośrednio z jednej z wyżej wspomnianych umów chyba sędzia nie uznawał, bo ograniczył się do podania numerów ksiąg wieczystych prowadzonych dla naszych lokali mieszkalnych (pominął księgę wieczysta prowadzona dla części nieruchomości pozostającej we współwłasności z której księgi wieczyste dla naszych lokali zostały wydzielone), ale nie ulokował ich pod adresem K 53 w M, ale na ul K. Zupełnie jakby dotyczyły one lokali fruwających nad ulicą.
Jeżeli chodzi o Panią Sąsiadkę, to co prawda uznał jej prawa własności do nieruchomości przy ul K 53 w M, ale nie podał z zapisów jakich ksiąg one wynikają. Zupełnie jakby uznawał prawa pani Sąsiadki do nieruchomości, ale nie te, które my znamy......
No cóż jeżeli chodzi o nasze prawa to chyba rewelacje sędziego nie wnoszą nic nowego i wydają się być konsystentne z urojeniami Urzędu Miasta M i Starostwa. bo w końcu jeżeli przedwojenni właściciele nie dokonali żadnej czynności na nieruchomości i w miejscu naszej nieruchomości (a także sąsiadującej nieruchomości, powstałej także z działki 275a) istnieje dalej niepodzielona działka 275a - to nasze prawa własności w tym "alternatywnym świecie" faktycznie nie wiadomo gdzie upchnąć. Ulica K jest równie dobrym miejscem w tym celu jak każde inne.
Interesujące jest natomiast to co napisał o Pani Sąsiadce. Wynika bowiem z tego, ze jej prawo do nieruchomości przy ul K 53 w M jak najbardziej uznaje. Nie uznaje tylko, ze pochodzi ono z tego samego zestawu co nasze prawa. Wygląda to jeszcze bardziej dziwnie jeżeli uwzględnimy fakt, że pani Sąsiadka nabyła swoje prawa własności od "inwestorki" z decyzji wystawionej przez pana Krzysia. Co prawda w istniejącej rzeczywistości prawa te ograniczały się do lokalu mieszkalnego nr 3 i 1/6 udziałów w częściach wspólnych nieruchomości, jednak jeśli w "alternatywnej rzeczywistości" inwestorka była właścicielką nieruchomości pokrywającej działkę naszą i sąsiadującą powstała również podziału działki 275a, to nie możemy wykluczyć, że może Pani Sąsiadka jest aktualnie właścicielką naszej nieruchomości oraz sąsiedniej (co z pewnością wprawiłoby w zdumienie mieszkającą tam sympatyczną wielopokoleniową rodzinę, która nabyła swoją nieruchomość w roku 1973).
6. Co właściwie kupiła Pani Sąsiadka?
No cóż jest to pewne tłumaczenie dla dziwnego zachowania nie tylko Pani Sąsiadki, która od początku zachowywała się tak jakby była właścicielka czegoś innego niż to na co wskazywały i wskazują znane nam dokumenty (łącznie z jej aktem notarialnym). Zachowanie Pani Sąsiadki można by było co prawda wytłumaczyć ekscentrycznym jej charakterem, jednak osoby, które były zainteresowane odkupieniem od niej jej praw do nieruchomości zachowywały się równie dziwnie. Poza tym osoby związane z Panią Sąsiadką oskarżały nas o naprawdę dziwne rzeczy np "wyszczucie jej z części domu", "oszukanie przy sprzedaży". Co więcej działającemu w jej imieniu prawnikowi wydawało się nawet, ze pełnomocnictwa Pani Sąsiadki dają prawo do zarządzania cała nieruchomością. Niestety nikt (łącznie z prawnikiem) nie chciał powiedzieć o co w tym wszystkim chodzi i z czego to dziwne zachowanie wynika.
Jednak zeznając na sali sądowej Pani Sąsiadka potwierdza, ze jej własność ogranicza się do wspomnianego lokal mieszkalnego nr 3 oraz 1/6 udziałów w częściach wspólnych nieruchomości, a jakiekolwiek pytania o lokatorów budzą w niej szczere zdziwienie (porównywalne tylko ze zdziwieniem jakie budzi w sędziach prowadzących sprawy jej odpowiedź).
Warto jeszcze wspomnieć, że przy jakiejś okazji "inwestorka" wykrzyczała nam, ze wszelkie dokumenty przekazała Pani Sąsiadce. Brzmiało to wówczas jak groźba i prawdę mówiąc nie rozumieliśmy za bardzo o co chodzi. Gdyby jednak "inwestorka" sprzedała Pani Sąsiadce coś więcej niż to co jest w dokumentach, które można nam pokazać - to chyba było wystarczająco dużo czasu aby zorientować się, że sprzedano jej coś bezwartościowego. Chyba jednak Pani Sąsiadka nie doszła do takiego wniosku, bo ostatni raz jak widzieliśmy je razem - były obie w jak najlepszej komitywie.
Wydaje się to tym bardziej dziwne, ze pewna Pani prokurator "zbadawszy" sprawę doszła do wniosku, ze pani Sąsiadka nie posiada żadnego majątku. Wynikałoby z tego, ze nie uznała ona praw własności Pani Sąsiadki do nieruchomości, ani w realnie istniejącej rzeczywistości ani w tej alternatywnej w której zdaje się Prokuratura również przebywać. Niestety pomimo trwających latami nagabywań nie wyjaśniono dlaczego. Tym niemniej dobra komitywa Pani Sąsiadki z "inwestorką" wydaje się naprawdę dziwna...
No cóż jest to pewne tłumaczenie dla dziwnego zachowania nie tylko Pani Sąsiadki, która od początku zachowywała się tak jakby była właścicielka czegoś innego niż to na co wskazywały i wskazują znane nam dokumenty (łącznie z jej aktem notarialnym). Zachowanie Pani Sąsiadki można by było co prawda wytłumaczyć ekscentrycznym jej charakterem, jednak osoby, które były zainteresowane odkupieniem od niej jej praw do nieruchomości zachowywały się równie dziwnie. Poza tym osoby związane z Panią Sąsiadką oskarżały nas o naprawdę dziwne rzeczy np "wyszczucie jej z części domu", "oszukanie przy sprzedaży". Co więcej działającemu w jej imieniu prawnikowi wydawało się nawet, ze pełnomocnictwa Pani Sąsiadki dają prawo do zarządzania cała nieruchomością. Niestety nikt (łącznie z prawnikiem) nie chciał powiedzieć o co w tym wszystkim chodzi i z czego to dziwne zachowanie wynika.
Jednak zeznając na sali sądowej Pani Sąsiadka potwierdza, ze jej własność ogranicza się do wspomnianego lokal mieszkalnego nr 3 oraz 1/6 udziałów w częściach wspólnych nieruchomości, a jakiekolwiek pytania o lokatorów budzą w niej szczere zdziwienie (porównywalne tylko ze zdziwieniem jakie budzi w sędziach prowadzących sprawy jej odpowiedź).
Warto jeszcze wspomnieć, że przy jakiejś okazji "inwestorka" wykrzyczała nam, ze wszelkie dokumenty przekazała Pani Sąsiadce. Brzmiało to wówczas jak groźba i prawdę mówiąc nie rozumieliśmy za bardzo o co chodzi. Gdyby jednak "inwestorka" sprzedała Pani Sąsiadce coś więcej niż to co jest w dokumentach, które można nam pokazać - to chyba było wystarczająco dużo czasu aby zorientować się, że sprzedano jej coś bezwartościowego. Chyba jednak Pani Sąsiadka nie doszła do takiego wniosku, bo ostatni raz jak widzieliśmy je razem - były obie w jak najlepszej komitywie.
Wydaje się to tym bardziej dziwne, ze pewna Pani prokurator "zbadawszy" sprawę doszła do wniosku, ze pani Sąsiadka nie posiada żadnego majątku. Wynikałoby z tego, ze nie uznała ona praw własności Pani Sąsiadki do nieruchomości, ani w realnie istniejącej rzeczywistości ani w tej alternatywnej w której zdaje się Prokuratura również przebywać. Niestety pomimo trwających latami nagabywań nie wyjaśniono dlaczego. Tym niemniej dobra komitywa Pani Sąsiadki z "inwestorką" wydaje się naprawdę dziwna...
7. Bajka robi się coraz ładniejsza
Wygląda więc na to, że w "alternatywnej rzeczywistości" istnieje nie tylko niepodzielona działka 275a , której przedwojennych właścicieli nikt po wojnie nie widział, a na której gmina mogła się nie tylko panoszyć, ale nawet ulokować lokatorów.
To znaczy istniała jeszcze w 1993 roku, co należy uznać za swoisty fenomen, bowiem w tym sposób numerowania działek został już do tego czasu dwukrotnie zmieniony, ale jak rozumiemy działka 275a ma zdolność podróży w czasie ;-)
Już w roku 1993 działka wraz z zabudowaniami przeszła w ręce "inwestorki", a być może nawet właścicielki - jeżeli potraktujemy "ustalenia" nadzoru budowlanego poważnie. Nie przeszkodził temu fakt, że według istniejących dokumentów była ona właścicielka 1/3 nieruchomości powstałej z podziału działki 275a. Ale jak wspomnieliśmy sposób numerowania działek zmienił się dwukrotnie więc być może nikt (łącznie z "inwestorką") sobie tych faktów nie skojarzył. Podobnie jak faktu, ze nieruchomość była zamieszkała przez babcię "inwestorki", która nieruchomość kupiła jak najbardziej na starych numerach jako 275a/2 i która kilka lat wcześniej obdarowała swoje wnuki swoimi udziałami w nieruchomości z czego 1/3 udziałów przypadłą "inwestorce". Nie skojarzenie sobie, ze nieruchomość, której właścicielką jest w 1/3 i nieruchomość która postanowiła sobie "nadbudować" nie mogą istnieć w tej samej czaso-przestrzeni jest tym bardziej dziwna, ze odwiedzając babcię -dobrodziejkę "inwestorka" mogła sobie z pewnością pogaworzyć z poprzednią współwłaścicielką działki 275a. Bowiem osoba, która odkupiła działkę 275a od spadkobierców pierwszych właścicieli sprzedając swoją część zachowała prawo do zamieszkania na nieruchomości do swojej śmierci (tzw służebność osobista mieszkania), która nastąpiła dopiero w 2002 roku.
Cokolwiek kombinowała sobie "inwestorka", pozostaje poza wszelką dyskusją, że w 1993 roku potwierdziła ona rzekome istnienie fikcyjnej rzeczywistości. Wydawać by się mogło, że nie mogła nie mieć przy tym pełnej świadomości nie tylko co do tego, że fikcyjna rzeczywistość nieistnieje, ale również, że potwierdzając fikcyjną rzeczywistość podważa nie tylko prawa własności własnej rodziny i swoje, ale również sąsiadów oraz prawo do posiadania dachu nad głową poprzedniej właścicielki.
Czy miała świadomość co robi? Tego nie wiemy. Wiemy natomiast, że jeżeli celem było zachachmęcenie nieruchomości (lub raczej dwóch nieruchomości) powstałych z parceli 275a - to był to przekręt nieprawdopodobnie głupi i niemożliwy do dokończenia. Toteż, jeżeli takie istotnie były jej plany, zrezygnowała z nich poświadczając w 3 aktach notarialnych o uznaniu rzeczywiście istniejącego stanu prawnego.
Pozostaje więc pytanie dlaczego w rzekome istnienie innej rzeczywistości zdają się wierzyć osoby związane z Panią Sąsiadką i co najważniejsze również najwyraźniej wszystkie instytucje państwowe. Oraz czy ma to jakiś związek z naprawdę zdumiewającą odmową Urzędu Miasteczka M wystawienia zaświadczenia, ze .... nie sprzedał naszej nieruchomości (pomimo iż nie ma problemu z potwierdzeniem, ze w swoich zapisach księgowych nie ma po takiej transakcji śladu.)
Cała sprawa jest więc co najmniej zadziwiająca. Rozwiązaniem mogłyby być oczywiście "cudowne właściwości" wody w tutejszych wodociągach, która przepływa sobie pod zamkniętym wysypiskiem śmieci. Jednakże przed przekierowaniem do tutejszego wodopoju spragnionych wrażeń wycieczek reklamując miasteczko M. jako "nowy Amsterdam" postanowiliśmy sprawdzić kilka innych opcji. Przedtem jednak musimy napisać o ......
Wygląda więc na to, że w "alternatywnej rzeczywistości" istnieje nie tylko niepodzielona działka 275a , której przedwojennych właścicieli nikt po wojnie nie widział, a na której gmina mogła się nie tylko panoszyć, ale nawet ulokować lokatorów.
To znaczy istniała jeszcze w 1993 roku, co należy uznać za swoisty fenomen, bowiem w tym sposób numerowania działek został już do tego czasu dwukrotnie zmieniony, ale jak rozumiemy działka 275a ma zdolność podróży w czasie ;-)
Już w roku 1993 działka wraz z zabudowaniami przeszła w ręce "inwestorki", a być może nawet właścicielki - jeżeli potraktujemy "ustalenia" nadzoru budowlanego poważnie. Nie przeszkodził temu fakt, że według istniejących dokumentów była ona właścicielka 1/3 nieruchomości powstałej z podziału działki 275a. Ale jak wspomnieliśmy sposób numerowania działek zmienił się dwukrotnie więc być może nikt (łącznie z "inwestorką") sobie tych faktów nie skojarzył. Podobnie jak faktu, ze nieruchomość była zamieszkała przez babcię "inwestorki", która nieruchomość kupiła jak najbardziej na starych numerach jako 275a/2 i która kilka lat wcześniej obdarowała swoje wnuki swoimi udziałami w nieruchomości z czego 1/3 udziałów przypadłą "inwestorce". Nie skojarzenie sobie, ze nieruchomość, której właścicielką jest w 1/3 i nieruchomość która postanowiła sobie "nadbudować" nie mogą istnieć w tej samej czaso-przestrzeni jest tym bardziej dziwna, ze odwiedzając babcię -dobrodziejkę "inwestorka" mogła sobie z pewnością pogaworzyć z poprzednią współwłaścicielką działki 275a. Bowiem osoba, która odkupiła działkę 275a od spadkobierców pierwszych właścicieli sprzedając swoją część zachowała prawo do zamieszkania na nieruchomości do swojej śmierci (tzw służebność osobista mieszkania), która nastąpiła dopiero w 2002 roku.
Cokolwiek kombinowała sobie "inwestorka", pozostaje poza wszelką dyskusją, że w 1993 roku potwierdziła ona rzekome istnienie fikcyjnej rzeczywistości. Wydawać by się mogło, że nie mogła nie mieć przy tym pełnej świadomości nie tylko co do tego, że fikcyjna rzeczywistość nieistnieje, ale również, że potwierdzając fikcyjną rzeczywistość podważa nie tylko prawa własności własnej rodziny i swoje, ale również sąsiadów oraz prawo do posiadania dachu nad głową poprzedniej właścicielki.
Czy miała świadomość co robi? Tego nie wiemy. Wiemy natomiast, że jeżeli celem było zachachmęcenie nieruchomości (lub raczej dwóch nieruchomości) powstałych z parceli 275a - to był to przekręt nieprawdopodobnie głupi i niemożliwy do dokończenia. Toteż, jeżeli takie istotnie były jej plany, zrezygnowała z nich poświadczając w 3 aktach notarialnych o uznaniu rzeczywiście istniejącego stanu prawnego.
Pozostaje więc pytanie dlaczego w rzekome istnienie innej rzeczywistości zdają się wierzyć osoby związane z Panią Sąsiadką i co najważniejsze również najwyraźniej wszystkie instytucje państwowe. Oraz czy ma to jakiś związek z naprawdę zdumiewającą odmową Urzędu Miasteczka M wystawienia zaświadczenia, ze .... nie sprzedał naszej nieruchomości (pomimo iż nie ma problemu z potwierdzeniem, ze w swoich zapisach księgowych nie ma po takiej transakcji śladu.)
Cała sprawa jest więc co najmniej zadziwiająca. Rozwiązaniem mogłyby być oczywiście "cudowne właściwości" wody w tutejszych wodociągach, która przepływa sobie pod zamkniętym wysypiskiem śmieci. Jednakże przed przekierowaniem do tutejszego wodopoju spragnionych wrażeń wycieczek reklamując miasteczko M. jako "nowy Amsterdam" postanowiliśmy sprawdzić kilka innych opcji. Przedtem jednak musimy napisać o ......
8. O korzyściach wścibiania nosa w nie swoje sprawy
Ze strzępków informacji jakie udało nam się pozbierać wynika, ze nasza nieruchomość nie jest jedynym przypadkiem nieruchomości w stosunku do której instytucje powiatu G działają tak jakby nie uznawały żadnych dokumentów wystawionych po wojnie (a może nawet wcześniejszych) za wiarygodne. I mamy wrażenie, jakby konsekwentnie i przede wszystkim "dyskretnie" (czyli nie mówiąc ujawnionym w księgach wieczystych właścicielom o co chodzi) usiłowały je usuwać wprowadzając na ich miejsce "właściwy" (co nie znaczy bynajmniej prawdziwy) opis stanu prawnego. Możemy wymienić kilka przypadków właścicieli dobrze udokumentowanych nieruchomości mających problemy z wyegzekwowaniem oczywistych praw. Z reguły są zdezorientowani i nie wiedzą o co chodzi. I trudno im się dziwić. W końcu wszystkie dokumenty mają w porządku i nie pokazuje im się niczego co wskazywałoby, ze są jakiekolwiek powody dla myślenia, ze z ich prawami własności coś jest nie tak. Po prostu raptem ich prawa przestają być szanowane bez podania powodu. Będąc też w tej sytuacji musimy uczciwie przyznać, że dopóki człowiek nie zorientuje się, ze ma do czynienia z wysoce dysfunkcjonalnym aparatem państwowym - to istotnie ma się wrażenie, ze jacyś kosmici, cykliści czy zmutowane kurczaki się na niego uwzięły. Szczególnie gdy okazuje się, ze żadne instytucje wyższego szczebla nie widzą nic dziwnego w tym co się w powiecie G dzieje.
Ponadto Urząd Miasta ma w swoi posiadaniu pewną ilość nieruchomości od działek drogowych do wartościowych obiektów zabytkowych w stosunku do których wykonuje jakieś dziwne ruchy (np. latami nie ujawnia swoich praw własności w księgach wieczystych, twierdzi, ze nie ma dokumentów na podstawie których je nabył, zeruje ich wyceny itp) - zupełnie jakby nie mógł nimi normalnie i w jawny sposób rozporządzać. Do tego ostatnio "utajniona" została ewidencja nieruchomości gminnych.
Innymi słowy wygląda na to, że sprawa naszej nieruchomości może być częścią znacznie większej hucpy....
Ze strzępków informacji jakie udało nam się pozbierać wynika, ze nasza nieruchomość nie jest jedynym przypadkiem nieruchomości w stosunku do której instytucje powiatu G działają tak jakby nie uznawały żadnych dokumentów wystawionych po wojnie (a może nawet wcześniejszych) za wiarygodne. I mamy wrażenie, jakby konsekwentnie i przede wszystkim "dyskretnie" (czyli nie mówiąc ujawnionym w księgach wieczystych właścicielom o co chodzi) usiłowały je usuwać wprowadzając na ich miejsce "właściwy" (co nie znaczy bynajmniej prawdziwy) opis stanu prawnego. Możemy wymienić kilka przypadków właścicieli dobrze udokumentowanych nieruchomości mających problemy z wyegzekwowaniem oczywistych praw. Z reguły są zdezorientowani i nie wiedzą o co chodzi. I trudno im się dziwić. W końcu wszystkie dokumenty mają w porządku i nie pokazuje im się niczego co wskazywałoby, ze są jakiekolwiek powody dla myślenia, ze z ich prawami własności coś jest nie tak. Po prostu raptem ich prawa przestają być szanowane bez podania powodu. Będąc też w tej sytuacji musimy uczciwie przyznać, że dopóki człowiek nie zorientuje się, ze ma do czynienia z wysoce dysfunkcjonalnym aparatem państwowym - to istotnie ma się wrażenie, ze jacyś kosmici, cykliści czy zmutowane kurczaki się na niego uwzięły. Szczególnie gdy okazuje się, ze żadne instytucje wyższego szczebla nie widzą nic dziwnego w tym co się w powiecie G dzieje.
Ponadto Urząd Miasta ma w swoi posiadaniu pewną ilość nieruchomości od działek drogowych do wartościowych obiektów zabytkowych w stosunku do których wykonuje jakieś dziwne ruchy (np. latami nie ujawnia swoich praw własności w księgach wieczystych, twierdzi, ze nie ma dokumentów na podstawie których je nabył, zeruje ich wyceny itp) - zupełnie jakby nie mógł nimi normalnie i w jawny sposób rozporządzać. Do tego ostatnio "utajniona" została ewidencja nieruchomości gminnych.
Innymi słowy wygląda na to, że sprawa naszej nieruchomości może być częścią znacznie większej hucpy....
CZĘŚĆ II
Procedura, krycie niekompetencji czy ułatwianie sobie życia
Właściwie to po posklejaniu w koherentna całość skrawków informacji o "alternatywnej rzeczywistości" w jakiej istnienie na miejscu naszej nieruchomości zdają się wierzyć wszystkie instytucje powiatowe (a za nimi cały aparat państwowy) - wypadałoby zastanowić skąd się ona wzięła i jak pomimo iż nie ma nic wspólnego z istniejąca rzeczywistością rozprzestrzeniła się na cały aparat państwowy.
Jednak zanim się za to zabierzemy chcieliśmy opisać dwa nieco zaskakujące zdarzenia, które ostatecznie przekonały nas i jasno pokazały, że w obrębie aparatu państwowego wypracowano (w mniej lub bardziej, a może nawet całkowicie nieoficjalny) sposób coś w rodzaju "procedury", która jak podejrzewamy, w rozumieniu stosujących ją funkcjonariuszy państwowych jest "życiowym sposobem" radzenia sobie z "nieżyciowymi przepisami" odnośnie poszanowania zapisów rejestrów tonących w nieprawdopodobnym bałaganie. W naszej opinii natomiast jest ona raczej dowodem na poziom niekompetencji tak monstrualny i wszechobecny, że nawet zaskoczył nas wtedy gdy po napisaniu Dziennika VII myśleliśmy, ze nic nas już nie jest w stanie zaskoczyć. Przynajmniej w tej dziedzinie.
A ponieważ sposób w jaki są porządkowane rejestry, bez względu na to na czy jest to oficjalna procedura, czy nieformalny zwyczaj, jest kluczowy do znalezienia racjonalnego powodu dla absurdalnych zdarzeń jakie rozgrywają się woków naszej (i nie tylko naszej ) nieruchomości - pozwalamy sobie na małą dygresję.
Jednak zanim się za to zabierzemy chcieliśmy opisać dwa nieco zaskakujące zdarzenia, które ostatecznie przekonały nas i jasno pokazały, że w obrębie aparatu państwowego wypracowano (w mniej lub bardziej, a może nawet całkowicie nieoficjalny) sposób coś w rodzaju "procedury", która jak podejrzewamy, w rozumieniu stosujących ją funkcjonariuszy państwowych jest "życiowym sposobem" radzenia sobie z "nieżyciowymi przepisami" odnośnie poszanowania zapisów rejestrów tonących w nieprawdopodobnym bałaganie. W naszej opinii natomiast jest ona raczej dowodem na poziom niekompetencji tak monstrualny i wszechobecny, że nawet zaskoczył nas wtedy gdy po napisaniu Dziennika VII myśleliśmy, ze nic nas już nie jest w stanie zaskoczyć. Przynajmniej w tej dziedzinie.
A ponieważ sposób w jaki są porządkowane rejestry, bez względu na to na czy jest to oficjalna procedura, czy nieformalny zwyczaj, jest kluczowy do znalezienia racjonalnego powodu dla absurdalnych zdarzeń jakie rozgrywają się woków naszej (i nie tylko naszej ) nieruchomości - pozwalamy sobie na małą dygresję.
1. Sprawa VIC 441/13 i co z niej wynikło
Sprawa VI C 441/13 , którą wytoczyliśmy kancelarii Premiera nie toczy się bynajmniej w Sądzie Rejonowym w G tylko według swojej właściwości miejscowej. Trzeba przyznać, że sędzia prowadzący sprawę dokonał rzeczy wydałoby się niemożliwej - spowił ją w opary absurdu gęstsze nawet niż to się zdarzało w Sądzie Rejonowym w G.
Zacznijmy od tego, ze w swojej "niezależnej ocenie" sędzia uznał, ze należy odrzucić wszystkie wnioski mające na celu ustalenie powodów dla których prawa ujawnione w księgach wieczystych nie są szanowane. Odrzucił także dołączenie materiału pokazującego prawie 100-letnia ciągłość własności i władania. Nie chciał przesłuchiwać na tą okoliczność świadków. Odrzucił nawet dołączenie akt spawy w której sędzia rozstrzygnął w zgodzie z faktycznym stanem prawnym, a nie tym urojonym (po pięciu latach, ale zawsze godny uwagi rodzynek). Najwyraźniej w swojej mądrości uznał to wszystko za niewiarygodne i bez znaczenie prawnego, bo tylko w takich okolicznościach mógł te dokumenty uznać za nieistotnie dla sprawy. Za to uznał, ze powinien do sprawy dołączyć jako uczestnika GUNB (czyli nadzór budowlany). Jak najbardziej przyjął do akt sprawy dokumenty dołączone do GUNB (z których nic nie wynikało , ale najprawdopodobniej sędzia ich nie czytał) i przyjął do protokołu oświadczenie, które sprowadzało się do tego, że pełnomocnik GUNB nie uważa wykorzystania nadzoru budowlanego do uwiarygadniania istnienia fikcyjnej rzeczywistości za coś nieprawidłowego. Sędziego nie zdziwiło również oświadczenie pełnomocnika kancelarii Premiera, ze kancelaria Premiera nie uważa, aby w zakresie jej obowiązków leżało zapewnienie aby jednak zapisy ksiąg wieczystych były uważane za wiążące chociażby w obrębie podległej jej administracji. Z ledwością kryliśmy rozbawienie.
Jeżeli jednak rozłożymy ten cyrk na czynniki pierwsze to nie da się ukryć, ze sędzia ewidentnie zignorował wszystko co dokumentowało rzeczywistą sytuację na nieruchomości przez prawie ostatnich 100- lat, pomimo iż dokumentacja ta potwierdzała prawdziwość zapisów ksiąg wieczystych. Przede wszystkim jednak dokumentacja ta pokazywała, ze Sąd Rejonowy w G nie jest siedliskiem zbrodni lubującym się w dokonywaniu nieprawdziwych wpisów do ksiąg wieczystych, wręcz przeciwnie. Jednak chyba o uczciwości sędziów w Sądzie Rejonowym w G prowadzący sprawę VI C 441/13 sędzia miał wyrobione zdanie.
Po drugie nie da się ukryć, ze wszystkich instytucji, które coś w sprawie naszej nieruchomości narozrabiały dołączył do sprawy tylko nadzór budowlany, który od kilku lat z lubością zajmuje się uwiarygadnianiem istnienia na naszej nieruchomości fikcyjnej rzeczywistości i uwiarygadnianiu ewidentnie lewych dokumentów wystawionych przez Urząd Miasta M oraz ignorowaniem tego co odzwierciedla rzeczywiście istniejąca rzeczywistość. Można więc powiedzieć, ze jest specjalista od potwierdzania (fikcyjnych? ) stanów faktycznych. W końcu inne instytucje w teren się nie fatygują :-) . Rozumiemy więc, ze w tej roli został do sprawy dołączony. Oczywiście powodów dla takiego postępowania nie ujawniono.
Sprawa VI C 441/13 , którą wytoczyliśmy kancelarii Premiera nie toczy się bynajmniej w Sądzie Rejonowym w G tylko według swojej właściwości miejscowej. Trzeba przyznać, że sędzia prowadzący sprawę dokonał rzeczy wydałoby się niemożliwej - spowił ją w opary absurdu gęstsze nawet niż to się zdarzało w Sądzie Rejonowym w G.
Zacznijmy od tego, ze w swojej "niezależnej ocenie" sędzia uznał, ze należy odrzucić wszystkie wnioski mające na celu ustalenie powodów dla których prawa ujawnione w księgach wieczystych nie są szanowane. Odrzucił także dołączenie materiału pokazującego prawie 100-letnia ciągłość własności i władania. Nie chciał przesłuchiwać na tą okoliczność świadków. Odrzucił nawet dołączenie akt spawy w której sędzia rozstrzygnął w zgodzie z faktycznym stanem prawnym, a nie tym urojonym (po pięciu latach, ale zawsze godny uwagi rodzynek). Najwyraźniej w swojej mądrości uznał to wszystko za niewiarygodne i bez znaczenie prawnego, bo tylko w takich okolicznościach mógł te dokumenty uznać za nieistotnie dla sprawy. Za to uznał, ze powinien do sprawy dołączyć jako uczestnika GUNB (czyli nadzór budowlany). Jak najbardziej przyjął do akt sprawy dokumenty dołączone do GUNB (z których nic nie wynikało , ale najprawdopodobniej sędzia ich nie czytał) i przyjął do protokołu oświadczenie, które sprowadzało się do tego, że pełnomocnik GUNB nie uważa wykorzystania nadzoru budowlanego do uwiarygadniania istnienia fikcyjnej rzeczywistości za coś nieprawidłowego. Sędziego nie zdziwiło również oświadczenie pełnomocnika kancelarii Premiera, ze kancelaria Premiera nie uważa, aby w zakresie jej obowiązków leżało zapewnienie aby jednak zapisy ksiąg wieczystych były uważane za wiążące chociażby w obrębie podległej jej administracji. Z ledwością kryliśmy rozbawienie.
Jeżeli jednak rozłożymy ten cyrk na czynniki pierwsze to nie da się ukryć, ze sędzia ewidentnie zignorował wszystko co dokumentowało rzeczywistą sytuację na nieruchomości przez prawie ostatnich 100- lat, pomimo iż dokumentacja ta potwierdzała prawdziwość zapisów ksiąg wieczystych. Przede wszystkim jednak dokumentacja ta pokazywała, ze Sąd Rejonowy w G nie jest siedliskiem zbrodni lubującym się w dokonywaniu nieprawdziwych wpisów do ksiąg wieczystych, wręcz przeciwnie. Jednak chyba o uczciwości sędziów w Sądzie Rejonowym w G prowadzący sprawę VI C 441/13 sędzia miał wyrobione zdanie.
Po drugie nie da się ukryć, ze wszystkich instytucji, które coś w sprawie naszej nieruchomości narozrabiały dołączył do sprawy tylko nadzór budowlany, który od kilku lat z lubością zajmuje się uwiarygadnianiem istnienia na naszej nieruchomości fikcyjnej rzeczywistości i uwiarygadnianiu ewidentnie lewych dokumentów wystawionych przez Urząd Miasta M oraz ignorowaniem tego co odzwierciedla rzeczywiście istniejąca rzeczywistość. Można więc powiedzieć, ze jest specjalista od potwierdzania (fikcyjnych? ) stanów faktycznych. W końcu inne instytucje w teren się nie fatygują :-) . Rozumiemy więc, ze w tej roli został do sprawy dołączony. Oczywiście powodów dla takiego postępowania nie ujawniono.
2. Czyżbyśmy mieli do czynienia z procedurą?
Pomijając już typowo kabaretowy charakter rozprawy w sprawie VIC 441/13 - miał on przede wszystkim znaczenie poznawcze. Bowiem jeżeli odrzucimy możliwość, ze sędzia po prostu zwariował - to wyszłoby na to, ze szedł za jakąś procedurą. Ewidentnie w tej procedurze nie liczyły się dokumenty, zapisy ksiąg wieczystych, wypisy z ewidencji gruntów czy akty notarialne. Liczył się natomiast stan faktyczny (prawdziwy czy fikcyjny) poświadczony przez instytucje państwową. Strony mającej interes prawny (czyli mówiąc po prostu właściciela) oczywiście nie poinformowano nawet o tym, że mogą być jakiekolwiek rozbieżności, a tym bardziej z czego one wynikają. Czyżby właśnie tak wyglądała procedura na uzgadnianie "rozbieżności" czy zaszłości historycznych lub komunistycznego bałaganu ?
Bez względu na to czy działanie sędziego w sprawie było oficjalną procedura, swoistym sposobem "ułatwiania sobie pracy" czy tez sposobem radzenia sobie z wtórnym analfabetyzmem - wydaje się ono być powszechne. Sędzia tym razem po prostu starał się być solidny i zamiast chwycić za telefon i przyjąć to co w nim usłyszał za prawdę objawioną - włączył nadzór budowlany jako uczestnika sprawy, skłonił do sformułowania stanowiska procesowego (którego nie zweryfikował ) , dołączenia materiału dowodowego (którego albo nie przeczytał, albo nie zrozumiał) - i dopiero wtedy uznał, ze ma "podkładkę" dla uznania za dogmat tego co usłyszał.
Dzięki temu przynajmniej ewidentne jest na podstawie czego sędzia uformował swoją "niezależna ocenę". W przypadku większości postępowań (również przed innymi instytucjami państwowymi) możemy sobie to tylko kalkulować czy wręcz gubić się w domysłach.
Bez względu na to co sprawiło, ze sędzia bez podania powodów uznał, ze może zignorować wszelką dokumentację (i odzwierciedlający ją stan faktyczny) i oprzeć swoje "ustalenia" odnośnie stanu prawnego nieruchomości na nie popartym niczym oświadczeniu nadzoru budowlanego (lub innej instytucji) - jego postępowanie musimy uznać za powszechnie uznawaną za prawidłową procedurę. Przynajmniej do skazania rzeczonego sędziego prawomocnym wyrokiem sądu z paragrafu o przekroczenie uprawnień. Wychodzi więc na to, ze najmocniejszym tytułem własności do nieruchomości nie są bynajmniej księgi wieczyste ( te mamy ze 100- letnia ciągłością), akty notarialne (mamy cały komplet od początku istnienia nieruchomości), czy wypisy z ewidencji gruntów (zawsze zbieżne ze z poprzednio wymienionymi dokumentami) ani nawet stan faktyczny ( zawsze odzwierciedlający wymienione rejestry i dokumenty). Najmocniejszym tytułem własności jest oświadczenie funkcjonariusza państwowego, które w żadnym wypadku nie musi być zgodne z prawdą.
No cóż, jak już napisaliśmy przy takich procedurach nie jest już nawet potrzebny spisek zmutowanych kurczaków, aby narobić w rejestrach i prawach własności bagna o jakim się filozofom nawet nie śniło.
Jednak to jeszcze nie wszystko. Ostatnio bowiem miało miejsce kolejne ważne wydarzenie uchylające przed nami śmiertelnikami kolejna procedurę o wysoce bagnotwórczych właściwościach.
Pomijając już typowo kabaretowy charakter rozprawy w sprawie VIC 441/13 - miał on przede wszystkim znaczenie poznawcze. Bowiem jeżeli odrzucimy możliwość, ze sędzia po prostu zwariował - to wyszłoby na to, ze szedł za jakąś procedurą. Ewidentnie w tej procedurze nie liczyły się dokumenty, zapisy ksiąg wieczystych, wypisy z ewidencji gruntów czy akty notarialne. Liczył się natomiast stan faktyczny (prawdziwy czy fikcyjny) poświadczony przez instytucje państwową. Strony mającej interes prawny (czyli mówiąc po prostu właściciela) oczywiście nie poinformowano nawet o tym, że mogą być jakiekolwiek rozbieżności, a tym bardziej z czego one wynikają. Czyżby właśnie tak wyglądała procedura na uzgadnianie "rozbieżności" czy zaszłości historycznych lub komunistycznego bałaganu ?
Bez względu na to czy działanie sędziego w sprawie było oficjalną procedura, swoistym sposobem "ułatwiania sobie pracy" czy tez sposobem radzenia sobie z wtórnym analfabetyzmem - wydaje się ono być powszechne. Sędzia tym razem po prostu starał się być solidny i zamiast chwycić za telefon i przyjąć to co w nim usłyszał za prawdę objawioną - włączył nadzór budowlany jako uczestnika sprawy, skłonił do sformułowania stanowiska procesowego (którego nie zweryfikował ) , dołączenia materiału dowodowego (którego albo nie przeczytał, albo nie zrozumiał) - i dopiero wtedy uznał, ze ma "podkładkę" dla uznania za dogmat tego co usłyszał.
Dzięki temu przynajmniej ewidentne jest na podstawie czego sędzia uformował swoją "niezależna ocenę". W przypadku większości postępowań (również przed innymi instytucjami państwowymi) możemy sobie to tylko kalkulować czy wręcz gubić się w domysłach.
Bez względu na to co sprawiło, ze sędzia bez podania powodów uznał, ze może zignorować wszelką dokumentację (i odzwierciedlający ją stan faktyczny) i oprzeć swoje "ustalenia" odnośnie stanu prawnego nieruchomości na nie popartym niczym oświadczeniu nadzoru budowlanego (lub innej instytucji) - jego postępowanie musimy uznać za powszechnie uznawaną za prawidłową procedurę. Przynajmniej do skazania rzeczonego sędziego prawomocnym wyrokiem sądu z paragrafu o przekroczenie uprawnień. Wychodzi więc na to, ze najmocniejszym tytułem własności do nieruchomości nie są bynajmniej księgi wieczyste ( te mamy ze 100- letnia ciągłością), akty notarialne (mamy cały komplet od początku istnienia nieruchomości), czy wypisy z ewidencji gruntów (zawsze zbieżne ze z poprzednio wymienionymi dokumentami) ani nawet stan faktyczny ( zawsze odzwierciedlający wymienione rejestry i dokumenty). Najmocniejszym tytułem własności jest oświadczenie funkcjonariusza państwowego, które w żadnym wypadku nie musi być zgodne z prawdą.
No cóż, jak już napisaliśmy przy takich procedurach nie jest już nawet potrzebny spisek zmutowanych kurczaków, aby narobić w rejestrach i prawach własności bagna o jakim się filozofom nawet nie śniło.
Jednak to jeszcze nie wszystko. Ostatnio bowiem miało miejsce kolejne ważne wydarzenie uchylające przed nami śmiertelnikami kolejna procedurę o wysoce bagnotwórczych właściwościach.
3. Kolejne wydarzenia
Kolejnym wydarzeniem była odpowiedź Prokuratury Rejonowej w G. Mieszkając od kilku już lat w powiecie, którego specjalizacją wydaje się załatwianie spraw niemożliwych (oczywiście z prawnego punktu widzenia) przy pomocy łańcuszka niedomówień i błędów zdążyliśmy się już do tego przyzwyczaić
Łańcuszki takie polegają na wystawieniu przez jakiegoś funkcjonariusza dokumentu nieprecyzyjnego, który można odczytywać na wiele sposobów lub dokumentu w którym wypowiada się w kwestii w której nie ma uprawnień. Na podstawie tego dokumentu zrozumianego w sposób w jaki teoretycznie nie powinien być zrozumiany wystawia się coś co znowu jest jakąś półprawdą lub pomyłka do której pierwszy funkcjonariusz nie mógłby się w dobrej wierze posunąć bez naruszenia prawa. Dzieje się tak dopóty, dopóki nie zaistnieje sytuacja w której używając takich podkładek kolejny funkcjonariusz będzie mógł wydać decyzję, która bez podkładki z opisanego łańcuszka niedomówień i przeinaczeń byłaby tak ewidentnym naruszeniem prawa, że aż boli.
Po przyzwyczajeniu się do takiego funkcjonowania powiatu - pismo Prokuratury Rejonowej w G zszokowało nas , bo było jednoznaczne. Informowało nas, ze badano sprawę, której dotyczyło. A ta sprawą było generowanie przez instytucje powiatowe alternatywnych rzeczywistości w dokumentacji. Jak wynika ze wspomnianego pisma Prokuratura sprawę zna i nie interweniuje. To znaczy, że dla niej nie jest żadna nowością ani bałagan w rejestrach, ani sposób w jaki jest kreowany, ani nawet to, ze uzgadnia się go według uważania za plecami właścicieli. Czyżby kreowanie alternatywnych rzeczywistości w oparciu o ewidentne poświadczenia nieprawdy, a następnie "uzgadnianie" ich z perfekcyjnie udokumentowanym stanem prawnym (ze wskazaniem oczywiście na to pierwsze jako właściwe) nie było uznawane za poważne naruszenie prawa?
Nie mogliśmy w to uwierzyć i chyba byśmy zaczęli się zastanawiać co babcia dodała do naszych ulubionych ptiftiur, gdyby nie to, ze chwile później czytaliśmy pisma otrzymane z Sądu Rejonowego w G, które w zasadzie sprowadzały się do tego samego.
No cóż podobnie jak w przypadku procedur zastosowanych w przypadku sprawy VI C 441/13 , tak i tutaj - dopóki osoby wstawiające dokumenty o takiej treści nie zostaną skazane prawomocnym wyrokiem - musimy uznawać, ze postępują według właściwych i powszechnie uznawanych za prawidłowe procedur.
Skłoniło nas to jednak do pewnej zadumy......
Kolejnym wydarzeniem była odpowiedź Prokuratury Rejonowej w G. Mieszkając od kilku już lat w powiecie, którego specjalizacją wydaje się załatwianie spraw niemożliwych (oczywiście z prawnego punktu widzenia) przy pomocy łańcuszka niedomówień i błędów zdążyliśmy się już do tego przyzwyczaić
Łańcuszki takie polegają na wystawieniu przez jakiegoś funkcjonariusza dokumentu nieprecyzyjnego, który można odczytywać na wiele sposobów lub dokumentu w którym wypowiada się w kwestii w której nie ma uprawnień. Na podstawie tego dokumentu zrozumianego w sposób w jaki teoretycznie nie powinien być zrozumiany wystawia się coś co znowu jest jakąś półprawdą lub pomyłka do której pierwszy funkcjonariusz nie mógłby się w dobrej wierze posunąć bez naruszenia prawa. Dzieje się tak dopóty, dopóki nie zaistnieje sytuacja w której używając takich podkładek kolejny funkcjonariusz będzie mógł wydać decyzję, która bez podkładki z opisanego łańcuszka niedomówień i przeinaczeń byłaby tak ewidentnym naruszeniem prawa, że aż boli.
Po przyzwyczajeniu się do takiego funkcjonowania powiatu - pismo Prokuratury Rejonowej w G zszokowało nas , bo było jednoznaczne. Informowało nas, ze badano sprawę, której dotyczyło. A ta sprawą było generowanie przez instytucje powiatowe alternatywnych rzeczywistości w dokumentacji. Jak wynika ze wspomnianego pisma Prokuratura sprawę zna i nie interweniuje. To znaczy, że dla niej nie jest żadna nowością ani bałagan w rejestrach, ani sposób w jaki jest kreowany, ani nawet to, ze uzgadnia się go według uważania za plecami właścicieli. Czyżby kreowanie alternatywnych rzeczywistości w oparciu o ewidentne poświadczenia nieprawdy, a następnie "uzgadnianie" ich z perfekcyjnie udokumentowanym stanem prawnym (ze wskazaniem oczywiście na to pierwsze jako właściwe) nie było uznawane za poważne naruszenie prawa?
Nie mogliśmy w to uwierzyć i chyba byśmy zaczęli się zastanawiać co babcia dodała do naszych ulubionych ptiftiur, gdyby nie to, ze chwile później czytaliśmy pisma otrzymane z Sądu Rejonowego w G, które w zasadzie sprowadzały się do tego samego.
No cóż podobnie jak w przypadku procedur zastosowanych w przypadku sprawy VI C 441/13 , tak i tutaj - dopóki osoby wstawiające dokumenty o takiej treści nie zostaną skazane prawomocnym wyrokiem - musimy uznawać, ze postępują według właściwych i powszechnie uznawanych za prawidłowe procedur.
Skłoniło nas to jednak do pewnej zadumy......
4. Bagno. bagno i jeszcze większe bagno....
Wygląda więc na to, ze w rejestrach dotyczących spraw związanych z nieruchomościami panuje bałagan o jakim się komunistom nawet nie śniło. Są one, podobnie jak prawa własności w nich ujawnione w pieczy ludzi, którzy nie tylko nie mają zdolności do analizy dokumentów, ale nawet chyba nie rozumieją samej koncepcji praw własności. Tylko i wyłącznie w takich warunkach mogłaby zaistnieć sytuacja w której seria ewidentnych poświadczeń nieprawdy czy przeinaczeń przez funkcjonariuszy państwowych mogłaby być uważana za równorzędny tytuł własności z konsekwentnie prowadzonymi rejestrami i zachowanym kompletem dokumentów i być przechowywana w zasobach instytucji państwowych Nie mówiąc już o sytuacji jaka zaistniała na naszej nieruchomości w której serię ewidentnych poświadczeń nieprawdy uważa się ewidentnie nawet za mocniejszy tytuł własności niż konsekwentnie prowadzona dokumentacja.
Sytuację pogarsza przyzwolenie, by pozbawione podstawowych kwalifikacji osoby dokonywały niejawnych "uzgodnień" w trakcie postępowań za najmocniejszy tytuł własności przyjmując ewidentne poświadczenie nieprawdy innego funkcjonariusza państwowego. Nie analizując nawet żadnych dokumentów i nawet nie słuchając ujawnionego w księgach wieczystych właściciela. Czyżby tak usiłowano przykryć niekompetencje i brak zdrowego rozsądku wśród funkcjonariuszy państwowych.
Przy takim poziomie niekompetencji, a nawet zwykłej głupoty wzmocnionej kryminogennymi procedurami - nie zdziwilibyśmy się gdyby prawa własności w III RP były istnym żerowiskiem dla wszelkiego rodzaju cwaniaków.
Czy tak się naprawdę dzieje?
Wygląda więc na to, ze w rejestrach dotyczących spraw związanych z nieruchomościami panuje bałagan o jakim się komunistom nawet nie śniło. Są one, podobnie jak prawa własności w nich ujawnione w pieczy ludzi, którzy nie tylko nie mają zdolności do analizy dokumentów, ale nawet chyba nie rozumieją samej koncepcji praw własności. Tylko i wyłącznie w takich warunkach mogłaby zaistnieć sytuacja w której seria ewidentnych poświadczeń nieprawdy czy przeinaczeń przez funkcjonariuszy państwowych mogłaby być uważana za równorzędny tytuł własności z konsekwentnie prowadzonymi rejestrami i zachowanym kompletem dokumentów i być przechowywana w zasobach instytucji państwowych Nie mówiąc już o sytuacji jaka zaistniała na naszej nieruchomości w której serię ewidentnych poświadczeń nieprawdy uważa się ewidentnie nawet za mocniejszy tytuł własności niż konsekwentnie prowadzona dokumentacja.
Sytuację pogarsza przyzwolenie, by pozbawione podstawowych kwalifikacji osoby dokonywały niejawnych "uzgodnień" w trakcie postępowań za najmocniejszy tytuł własności przyjmując ewidentne poświadczenie nieprawdy innego funkcjonariusza państwowego. Nie analizując nawet żadnych dokumentów i nawet nie słuchając ujawnionego w księgach wieczystych właściciela. Czyżby tak usiłowano przykryć niekompetencje i brak zdrowego rozsądku wśród funkcjonariuszy państwowych.
Przy takim poziomie niekompetencji, a nawet zwykłej głupoty wzmocnionej kryminogennymi procedurami - nie zdziwilibyśmy się gdyby prawa własności w III RP były istnym żerowiskiem dla wszelkiego rodzaju cwaniaków.
Czy tak się naprawdę dzieje?
CZĘŚĆ III
Bałagan, przekręty i przeinaczenia
W części pierwszej opisaliśmy jak mniej więcej wygląda "alternatywna rzeczywistość", którą usiłuje się umieścić na naszej nieruchomości. Właściwie to jest ona tak ewidentnie różna od tego co znajduje się w terenie, że na dobrą sprawę mogłoby to być równie dobrze Taj Mahal. Jest to bowiem nieruchomość o prawie dwukrotnie większej powierzchni działki zabudowana budynkiem przedwojennym (i do tego w innym kształcie niż ten wzniesiony naprawdę pod koniec lat 1950-tych). Ta nieruchomość z "alternatywnej rzeczywistości" została najwyraźniej porzucona po wojnie przez swoich pierwszych (i jak rozumiemy aż co najmniej do lat 1990-tych jedynych) właścicieli. Najprawdopodobniej pozostawała we władaniu czy zarządzie gminy i do tego najprawdopodobniej z lokatorami w przymusowym trybie najmu. Obecnie ta wirtualna nieruchomość jest własnością prywatną, przy czym Urząd Miasta nie chce wykluczyć ani że uczestniczył w jakiejś formie zakwestionowania stanu prawnego ujawnionego w księgach wieczystych (np jej nie zasiedział) ani że jej nie sprzedał.
Wykreowanie takiej "alternatywnej rzeczywistości" w zbiorowym przeświadczeniu instytucji państwowych pozornie wydaje się niemożliwe bez magicznej różdżki Harry'ego Pottera lub innego hokus-pokus. Jednak ostatnie wydarzenia opisane w części drugiej ujawniły, że nie potrzebne są żadne czary jeżeli w instytucjach państwowych powszechnie ustala się stan prawny nieruchomości (czyli kto jest jej właścicielem i jak ona wygląda) nie na podstawie wiążących ustawowo dokumentów czy nawet w wyniku jawnej weryfikacji dokumentów o mniejszym ustawowo ciężarze gatunkowym (np zeznań świadków czy dowodów władania nieruchomością), ale na podstawie tego co instytucje powiatowe szepną do ucha odnośnie swoich "dyskretnych ustaleń" . Nie jesteśmy co prawda jeszcze pewni czy jest to oficjalna procedura (co wydaje nam się raczej mało prawdopodobne) czy tez pospolite "ułatwianie sobie pracy" przez funkcjonariuszy państwowych mających poważne problemy z czytaniem dokumentów. Nie powinno jednak ulegać wątpliwości, ze efekt istnienia takich "procedur" czy zwyczajów jest łatwy do przewidzenia i porażający. Po prostu raz poczynionych na poziomie powiatu "ustaleń" nie sposób zweryfikować. Jakiekolwiek środki by się nie przedsiębrało i jakiekolwiek dowody przedstawiało zawsze napotyka się na mur fanatycznej wiary w prawidłowość ustaleń powiatu.
Warto jednak się zastanowić nad tym jak te ustalenia w powiecie są robione. W końcu nie są one autorstwa cynicznej organizacji przestępczej, ale wykwitem umysłu ludzi, którzy się uważają za przyzwoitych i uczciwych obywateli. Największa zagadka nie jest bynajmniej dlaczego bez wahania poświadczają, ze na miejscu naszej nieruchomości znajduje się coś do niej tak podobnego jak Taj Mahal, ale dlaczego w to wierzą......
Odpowiedzią na to pytanie jest szereg patologi dobrze zadomowionych w sposobie funkcjonowania instytucji powiatu g. Najpierw jednak wypada się zastanowić co sprawiło, ze powiat, a mamy wrażenie, ze szczególnie jego organy samorządowe czy powiatowy nadzór budowlany, stały się wyrocznia od praw własności. Mamy w tej kwestii nawet pewną teorię.
Wykreowanie takiej "alternatywnej rzeczywistości" w zbiorowym przeświadczeniu instytucji państwowych pozornie wydaje się niemożliwe bez magicznej różdżki Harry'ego Pottera lub innego hokus-pokus. Jednak ostatnie wydarzenia opisane w części drugiej ujawniły, że nie potrzebne są żadne czary jeżeli w instytucjach państwowych powszechnie ustala się stan prawny nieruchomości (czyli kto jest jej właścicielem i jak ona wygląda) nie na podstawie wiążących ustawowo dokumentów czy nawet w wyniku jawnej weryfikacji dokumentów o mniejszym ustawowo ciężarze gatunkowym (np zeznań świadków czy dowodów władania nieruchomością), ale na podstawie tego co instytucje powiatowe szepną do ucha odnośnie swoich "dyskretnych ustaleń" . Nie jesteśmy co prawda jeszcze pewni czy jest to oficjalna procedura (co wydaje nam się raczej mało prawdopodobne) czy tez pospolite "ułatwianie sobie pracy" przez funkcjonariuszy państwowych mających poważne problemy z czytaniem dokumentów. Nie powinno jednak ulegać wątpliwości, ze efekt istnienia takich "procedur" czy zwyczajów jest łatwy do przewidzenia i porażający. Po prostu raz poczynionych na poziomie powiatu "ustaleń" nie sposób zweryfikować. Jakiekolwiek środki by się nie przedsiębrało i jakiekolwiek dowody przedstawiało zawsze napotyka się na mur fanatycznej wiary w prawidłowość ustaleń powiatu.
Warto jednak się zastanowić nad tym jak te ustalenia w powiecie są robione. W końcu nie są one autorstwa cynicznej organizacji przestępczej, ale wykwitem umysłu ludzi, którzy się uważają za przyzwoitych i uczciwych obywateli. Największa zagadka nie jest bynajmniej dlaczego bez wahania poświadczają, ze na miejscu naszej nieruchomości znajduje się coś do niej tak podobnego jak Taj Mahal, ale dlaczego w to wierzą......
Odpowiedzią na to pytanie jest szereg patologi dobrze zadomowionych w sposobie funkcjonowania instytucji powiatu g. Najpierw jednak wypada się zastanowić co sprawiło, ze powiat, a mamy wrażenie, ze szczególnie jego organy samorządowe czy powiatowy nadzór budowlany, stały się wyrocznia od praw własności. Mamy w tej kwestii nawet pewną teorię.
1. Mimowolne guru
Bałagan w rejestrach związanych z nieruchomościami jest faktem. Świadczy o tym chociażby ilość ksiąg wieczystych nie przypisanych do żadnej nieruchomości z jaka się zetknęliśmy. Ponadto analizując nieruchomości przy ul K w miasteczku M ze zdumieniem stwierdziliśmy, ze księgi wieczyste prowadzone dla naszej nieruchomości z perfekcyjnymi i aktualnymi wpisami - to rodzynek. Z kolei ewidencja gruntów jest w takim stanie, ze do chwili obecnej zawsze wygłodniały fiskus nie odważył się wprowadzić podatku katastralnego. Pomimo wielokrotnych zapowiedzi.
Wydawać by się mogło, że aby pozwolić na takim bałaganie rozpocząć akcję kredytową trzeba by nie rozumieć czym jest hipoteka. A aby po wpuszczeniu kredytu w ten bajzel przyzwolić na jego niejawne porządkowania przez co tu dużo mówić z definicji niezbyt kompetentnych powiatowych funkcjonariuszy trzeba by kompletnie postradać zmysły. Tym bardziej, ze wszelkie niejawne procesy, szczególnie te dokonywane przez osoby nie posiadające podstawowych kompetencji w danej dziedzinie dają w zasadzie 100% gwarancję narastania bałaganu w stopniu logarytmicznym.
Jednak trzęsące się ręce kilku funkcjonariuszy państwowych i histeryczne reakcje innych nasuwają nam całkiem proste wytłumaczenie tego jak do tego doszło. I to rozwiązanie które bynajmniej nie zakłada tak nadzwyczajnych zjawisk jak zbiorowe szaleństwo czy spisek zmutowanych kurczaków - tylko Stara Dobra Niekompetencję. Za to naprawdę wysokiego sortu.
Aby doprowadzić do wytworzenia zwyczaju ustalania stanu prawnego nieruchomości przy całkowitej nieświadomości właściciela, co prawda nieoficjalnie i niejako samoistnie, nie trzeba wiele. Wystarczyłoby uczynić odpowiedzialnym za przygotowanie III RP do "wpuszczenia" kredytu hipotecznego osoby o naprawdę kurzych móżdżkach, nie rozumiejących struktury, która zarządzają i nie przyjmujących do wiadomości tzw "feedbacku". A mamy coraz silniejsze podejrzenie, że osób o takiej charakterystyce mogło nie brakować ani wśród najwyższego eszelonu władzy PRL ani III RP ...
Mówiąc najprościej wystarczyło wyznaczyć nierealistyczny termin na uporządkowanie bajzlu w rejestrach dotyczących nieruchomości. A ponieważ czas naglił - uprościć procedurę np opierać się na informacjach odnośnie stanu faktycznego ustalonego przez jednostkę najniższego szczebla- jako tą, która jest najlepiej rozeznana w terenie.
Następnie dać sobie spokój z monitorowaniem w sposób skuteczny postępu w usuwaniu błędów czy niezgodności i nie przyjmować do wiadomości informacji o trudnościach jakie się pojawiały. W wyznaczonym terminie odtrąbić sukces. A następnie nie przejmując się tym, że opisany sposób porządkowania mógł co najwyżej wygenerować jeszcze większy rozgardiasz - dopilnować aby każda informacja o jakiejkolwiek niezgodności czy błędzie w rzekomo uporządkowanych rejestrach powodowała bardzo dotkliwe przykrości nie tylko dla osoby, która ten błąd wykryła, ale również dla jak największej ilości współpracowników.
W takich okolicznościach bardzo szybko wytworzyłaby się procedura dyskretnego zamiatania pod dywan, lub raczej dyskretnego stosowania nakazanej "uproszczonej" procedury tylko z pewnym.... opóźnieniem oraz drobnymi modyfikacjami wynikającymi ze zmienionych okoliczności (to znaczy z tego, że tym razem porządkuje się "nieoficjalnie" czy jak kto woli "dyskretnie"). Towarzyszyć temu musiałoby histeryczne unikania wszelkich działań, które mogłyby dać komukolwiek dowód istnienia bałaganu. Włączając w to dołączenia informacji do akt sprawy, do których zawsze może ktoś zajrzeć . Na przykład właściciel będący stroną sprawy.
Chyba nawet średnio-rozgarnięty przedszkolak zauważyłby, że nic dobrego nie może wyniknąć nawet nie tyle jeszcze z powierzenia zadania ustalania stanu prawnego jednostkom najniższego szczebla ile z przyjmowanie ich ustaleń jako prawdy objawionej (już nawet nie wspominamy o objęciu ich jakimkolwiek nadzorem). Jednak w instytucjach państwowych nie zatrudnia się średnio-rozgarniętych przedszkolaków. A dorośli ludzie czasami potrafią nie dostrzegać nawet oczywistych faktów. Szczególnie gdy z jakiś względów uważają się za "wyjątkową kastę"
Bałagan w rejestrach związanych z nieruchomościami jest faktem. Świadczy o tym chociażby ilość ksiąg wieczystych nie przypisanych do żadnej nieruchomości z jaka się zetknęliśmy. Ponadto analizując nieruchomości przy ul K w miasteczku M ze zdumieniem stwierdziliśmy, ze księgi wieczyste prowadzone dla naszej nieruchomości z perfekcyjnymi i aktualnymi wpisami - to rodzynek. Z kolei ewidencja gruntów jest w takim stanie, ze do chwili obecnej zawsze wygłodniały fiskus nie odważył się wprowadzić podatku katastralnego. Pomimo wielokrotnych zapowiedzi.
Wydawać by się mogło, że aby pozwolić na takim bałaganie rozpocząć akcję kredytową trzeba by nie rozumieć czym jest hipoteka. A aby po wpuszczeniu kredytu w ten bajzel przyzwolić na jego niejawne porządkowania przez co tu dużo mówić z definicji niezbyt kompetentnych powiatowych funkcjonariuszy trzeba by kompletnie postradać zmysły. Tym bardziej, ze wszelkie niejawne procesy, szczególnie te dokonywane przez osoby nie posiadające podstawowych kompetencji w danej dziedzinie dają w zasadzie 100% gwarancję narastania bałaganu w stopniu logarytmicznym.
Jednak trzęsące się ręce kilku funkcjonariuszy państwowych i histeryczne reakcje innych nasuwają nam całkiem proste wytłumaczenie tego jak do tego doszło. I to rozwiązanie które bynajmniej nie zakłada tak nadzwyczajnych zjawisk jak zbiorowe szaleństwo czy spisek zmutowanych kurczaków - tylko Stara Dobra Niekompetencję. Za to naprawdę wysokiego sortu.
Aby doprowadzić do wytworzenia zwyczaju ustalania stanu prawnego nieruchomości przy całkowitej nieświadomości właściciela, co prawda nieoficjalnie i niejako samoistnie, nie trzeba wiele. Wystarczyłoby uczynić odpowiedzialnym za przygotowanie III RP do "wpuszczenia" kredytu hipotecznego osoby o naprawdę kurzych móżdżkach, nie rozumiejących struktury, która zarządzają i nie przyjmujących do wiadomości tzw "feedbacku". A mamy coraz silniejsze podejrzenie, że osób o takiej charakterystyce mogło nie brakować ani wśród najwyższego eszelonu władzy PRL ani III RP ...
Mówiąc najprościej wystarczyło wyznaczyć nierealistyczny termin na uporządkowanie bajzlu w rejestrach dotyczących nieruchomości. A ponieważ czas naglił - uprościć procedurę np opierać się na informacjach odnośnie stanu faktycznego ustalonego przez jednostkę najniższego szczebla- jako tą, która jest najlepiej rozeznana w terenie.
Następnie dać sobie spokój z monitorowaniem w sposób skuteczny postępu w usuwaniu błędów czy niezgodności i nie przyjmować do wiadomości informacji o trudnościach jakie się pojawiały. W wyznaczonym terminie odtrąbić sukces. A następnie nie przejmując się tym, że opisany sposób porządkowania mógł co najwyżej wygenerować jeszcze większy rozgardiasz - dopilnować aby każda informacja o jakiejkolwiek niezgodności czy błędzie w rzekomo uporządkowanych rejestrach powodowała bardzo dotkliwe przykrości nie tylko dla osoby, która ten błąd wykryła, ale również dla jak największej ilości współpracowników.
W takich okolicznościach bardzo szybko wytworzyłaby się procedura dyskretnego zamiatania pod dywan, lub raczej dyskretnego stosowania nakazanej "uproszczonej" procedury tylko z pewnym.... opóźnieniem oraz drobnymi modyfikacjami wynikającymi ze zmienionych okoliczności (to znaczy z tego, że tym razem porządkuje się "nieoficjalnie" czy jak kto woli "dyskretnie"). Towarzyszyć temu musiałoby histeryczne unikania wszelkich działań, które mogłyby dać komukolwiek dowód istnienia bałaganu. Włączając w to dołączenia informacji do akt sprawy, do których zawsze może ktoś zajrzeć . Na przykład właściciel będący stroną sprawy.
Chyba nawet średnio-rozgarnięty przedszkolak zauważyłby, że nic dobrego nie może wyniknąć nawet nie tyle jeszcze z powierzenia zadania ustalania stanu prawnego jednostkom najniższego szczebla ile z przyjmowanie ich ustaleń jako prawdy objawionej (już nawet nie wspominamy o objęciu ich jakimkolwiek nadzorem). Jednak w instytucjach państwowych nie zatrudnia się średnio-rozgarniętych przedszkolaków. A dorośli ludzie czasami potrafią nie dostrzegać nawet oczywistych faktów. Szczególnie gdy z jakiś względów uważają się za "wyjątkową kastę"
2. Po pierwsze bałagan czyli o kolejnych "udoskonaleniach" procedury dyskretnego porządkowania w powiecie.
Początkowo zdziwiło nas, że gdy szukamy źródła wszelkich informacji o "alternatywnej rzeczywistości" to zawsze na końcu pojawia się Urząd Miasta M. To on wprowadził w latach 1970-tych i potwierdził w kolejnej modernizacji rzekome istnienie działki drogowej 275a należącej do pierwszych właścicieli. To on wydał pozwolenie na "nadbudowę" w 1993 roku na planach fikcyjnej nieruchomości. To on odmawia wydania zaświadczenia odnośnie oczywistych faktów takich jak to, że nie miał nic wspólnego z nasza nieruchomością i jej nie sprzedał. To tylko on mógł być wiarygodnym źródłem informacji o "lokatorze".
Co prawda ze swojego czasu zarówno nadzór budowlany jak i prokuratura ciśnięta przez nas aby wreszcie wyjaśnić o co chodzi - obsesyjnie powtarzali, ze jest to "sprawa cywilna". Wskazywałoby to, że źródłem "dyskretnych ustaleń" może być jednak sąd. Co miałoby pewna logikę, bowiem tam właśnie można znaleźć największą ilość osób przeszkolonych zarówno w prawie cywilnym jak i karnym czyli posiadających kwalifikacje do robienia porządku w bałaganie dotyczącym praw własności i przynajmniej teoretycznie posiadających świadomość nie tylko wagi sprawy, ale również konsekwencji nienależnego przyłożenia się do zaadresowania problemu. Tyle teoria. Jednak jak się okazało odbiega ona od praktyki i to naprawdę znacznie.
Bowiem nie oszukujmy się, jeżeli "ustalenia" te maja być naprawdę "dyskretne" i ich głównym celem jest takie ich dokonanie, aby nie wyszło na jaw, ze jakieś wątpliwości w ogóle istniały - to sąd nie ma żadnych narzędzi aby zweryfikować nawet najbardziej bzdurne ustalenia dokonane przez gminę czy kogokolwiek innego. Bowiem aby dokonać jakiejkolwiek weryfikacji musiałby zażądać do akt sprawy całego materiału dowodowego, poinformować o tym, ze jest bałagan czyli nadać oficjalny bieg sprawie. A zdaje się, ze właśnie tego za wszelka cenę chcą wszyscy uniknąć.
Dołączenie do akt sprawy całego materiału ma jeszcze jedna konsekwencję. Jeżeli są dokumenty wskazujące na "niejasną sytuację prawną" to może się zdarzyć, ze jedne z nich mogą wyglądać na ewidentne i pospolite przestępstwo. Posiadanie takich informacji w aktach sprawy powinno skutkować przekazaniem sprawy do prokuratury. A mieszkając w Polsce powiatowej już od kilku lat nie mamy żadnych wątpliwości, że w środowisku w którym się wszyscy znają często od dziecka przekazanie informacji o tym, że istnieje podejrzenie iż syn przyjaciółki babci ( jednocześnie brat żony wujka i przyjaciel ze szkolnej ławy teścia) zrobił coś co podchodzi pod kodeks karny - może narazić na społeczny ostracyzm. Z naszych obserwacji wynika, ze społeczny ostracyzm w powiatowych miasteczkach ma do dyspozycji broń naprawdę masowego rażenia, która się nazywa "plotka". Aby się nie przejmować tym, ze wszyscy mówią o nas naprawdę bardzo źle podejrzewając o całe zło świata albo jaszcze więcej - trzeba nie czuć się związanym zbyt mocno z lokalną społecznością. A takiego luksusu nie ma większość lokalnych funkcjonariuszy państwowych...
Podobne dylematy co sąd wydaje się mieć również lokalna Prokuratura, którą jak już pisaliśmy przestało nawet ruszać to, ze w dokumentacji istnieją dwie równolegle istniejące rzeczywistości z czego jedna wydaje się być oparta jest na jakichś ewidentnych bzdurach
Początkowo zdziwiło nas, że gdy szukamy źródła wszelkich informacji o "alternatywnej rzeczywistości" to zawsze na końcu pojawia się Urząd Miasta M. To on wprowadził w latach 1970-tych i potwierdził w kolejnej modernizacji rzekome istnienie działki drogowej 275a należącej do pierwszych właścicieli. To on wydał pozwolenie na "nadbudowę" w 1993 roku na planach fikcyjnej nieruchomości. To on odmawia wydania zaświadczenia odnośnie oczywistych faktów takich jak to, że nie miał nic wspólnego z nasza nieruchomością i jej nie sprzedał. To tylko on mógł być wiarygodnym źródłem informacji o "lokatorze".
Co prawda ze swojego czasu zarówno nadzór budowlany jak i prokuratura ciśnięta przez nas aby wreszcie wyjaśnić o co chodzi - obsesyjnie powtarzali, ze jest to "sprawa cywilna". Wskazywałoby to, że źródłem "dyskretnych ustaleń" może być jednak sąd. Co miałoby pewna logikę, bowiem tam właśnie można znaleźć największą ilość osób przeszkolonych zarówno w prawie cywilnym jak i karnym czyli posiadających kwalifikacje do robienia porządku w bałaganie dotyczącym praw własności i przynajmniej teoretycznie posiadających świadomość nie tylko wagi sprawy, ale również konsekwencji nienależnego przyłożenia się do zaadresowania problemu. Tyle teoria. Jednak jak się okazało odbiega ona od praktyki i to naprawdę znacznie.
Bowiem nie oszukujmy się, jeżeli "ustalenia" te maja być naprawdę "dyskretne" i ich głównym celem jest takie ich dokonanie, aby nie wyszło na jaw, ze jakieś wątpliwości w ogóle istniały - to sąd nie ma żadnych narzędzi aby zweryfikować nawet najbardziej bzdurne ustalenia dokonane przez gminę czy kogokolwiek innego. Bowiem aby dokonać jakiejkolwiek weryfikacji musiałby zażądać do akt sprawy całego materiału dowodowego, poinformować o tym, ze jest bałagan czyli nadać oficjalny bieg sprawie. A zdaje się, ze właśnie tego za wszelka cenę chcą wszyscy uniknąć.
Dołączenie do akt sprawy całego materiału ma jeszcze jedna konsekwencję. Jeżeli są dokumenty wskazujące na "niejasną sytuację prawną" to może się zdarzyć, ze jedne z nich mogą wyglądać na ewidentne i pospolite przestępstwo. Posiadanie takich informacji w aktach sprawy powinno skutkować przekazaniem sprawy do prokuratury. A mieszkając w Polsce powiatowej już od kilku lat nie mamy żadnych wątpliwości, że w środowisku w którym się wszyscy znają często od dziecka przekazanie informacji o tym, że istnieje podejrzenie iż syn przyjaciółki babci ( jednocześnie brat żony wujka i przyjaciel ze szkolnej ławy teścia) zrobił coś co podchodzi pod kodeks karny - może narazić na społeczny ostracyzm. Z naszych obserwacji wynika, ze społeczny ostracyzm w powiatowych miasteczkach ma do dyspozycji broń naprawdę masowego rażenia, która się nazywa "plotka". Aby się nie przejmować tym, ze wszyscy mówią o nas naprawdę bardzo źle podejrzewając o całe zło świata albo jaszcze więcej - trzeba nie czuć się związanym zbyt mocno z lokalną społecznością. A takiego luksusu nie ma większość lokalnych funkcjonariuszy państwowych...
Podobne dylematy co sąd wydaje się mieć również lokalna Prokuratura, którą jak już pisaliśmy przestało nawet ruszać to, ze w dokumentacji istnieją dwie równolegle istniejące rzeczywistości z czego jedna wydaje się być oparta jest na jakichś ewidentnych bzdurach
3. Po drugie przekręty
Istnienie nieformalnych procedur dyskretnego porządkowania tego, co oficjalnie zostało dawno uporządkowane tłumaczy nie tylko zdumiewający sposób procesowania spraw związanych z naszą nieruchomością przez funkcjonariuszy państwowych, ale przede wszystkim bezwarunkowe zaufanie do ustaleń "powiatowych". Uświadamia również jak łatwo ktoś kto zna te mechanizmy może "zhakować" aparat państwowy i wkręcić go w uwiarygadnianie nieprawdziwych informacji.
Nie wyjaśnia jednak największej zagadki czyli dlaczego kilka świstków z ewidentnym poświadczeniem nieprawdy ma w powiecie większe poważanie niż duży wolumen konsekwentnie prowadzonej dokumentacji wśród której są również dokumenty i zapisy rejestrów posiadających ustawowe domniemanie wiarygodności. Sprawa wydawała się tym bardziej zagadkowa, ze w prefabrykowanej "alternatywnej rzeczywistości" nie tylko my jesteśmy podejrzanymi charakterami, ale w zasadzie cały powiat g od co najmniej 100 lat tarza się w zbrodni, która objawia się wystawianiem dokumentów potwierdzających istnienie rzeczywistości w która obecnie cały aparat państwowy w żadnym wypadku nie chce uwierzyć.
Prawdę mówiąc to działanie instytucji, szczególnie tych lokalnych, wydawało się tak irracjonalne, że już zaczynaliśmy tracić nadzieję, że da się to wyjaśnić inaczej niż przy pomocy spisku kosmitów, cyklistów czy zmutowanych kurczaków. Przełom przyszedł, gdy jeden z sędziów, po tym jak udało nam się go skłonić (zresztą po pięciu latach cyrku) do dołączenie do akt sprawy całej dokumentacji naszej nieruchomości zaczynając od lat 20-tych XX wieku - wydał szybciutko prawidłowy (czyli uwzględniający rzeczywiście istniejąca sytuacje faktyczno-prawną) wyrok. Wówczas pomyśleliśmy, że rozwiązaniem nurtującej nas zagadki może być fakt, że nikt nie uznał za stosowne zaznajomienie się z nasza dokumentacją. No cóż najwyraźniej jest to absolutnie niekonieczne jeżeli wierzy się szczerze w istnienie "alternatywnej rzeczywistości" z lokalnej plotki. Tylko dlaczego?
Spojrzeliśmy więc na dokumenty związane z "alternatywna rzeczywistością" nie jako na ewidentną bzdurę, której nikt nie chce usunąć z obiegu prawnego, ale tak jak patrzy na nie ktoś, kto niekoniecznie zna naszą dokumentację, ale na pewno zna lokalne plotki. No cóż jeżeli dokumenty, którymi my się posługujemy są prawdziwe i nasze twierdzenia są prawdą - to te od alternatywnej rzeczywistości wskazują najprawdopodobniej na ..... trzy próby dokonania jakiegoś naprawdę bezczelnego przekrętu. Nie wydaje się więc nieprawdopodobne, ze nikt w powiecie, w którym wszyscy się od lat dobrze znają, nie bierze nawet takiej ewentualności pod uwagę. Bo przyjęcie do wiadomości, ze nasze dokumenty są prawdziwe, a "alternatywna rzeczywistość" po prostu fikcją, wymusza nie tylko przywrócenie należnego biegu naszym sprawom, ale również przyjęcie do wiadomości, że coś dziwnego się musi dziać w bogobojnym powiecie G. skoro mogło dojść do tak absurdalnego i nieprawdopodobnego nagromadzenia "przekrętów" na jednej nieruchomości o naprawdę dobrze udokumentowanym stanie prawnym.
Myślimy, że może być nawet jeszcze gorzej. Bowiem studiując dokumenty związane nie tylko z naszą sprawa mamy jakieś niejasne podejrzenie, że w powiecie może być pewna ilość szanowanych ludzi, którzy korzystali na "porządkowaniu" bałaganu jaki panuje w rejestrach. W końcu jeżeli nie jesteśmy właścicielami naszej nieruchomości (lub raczej tego co na jej miejscu umieściła zbiorowa powiatowa wyobraźnia) to właścicielem musi być ktoś inny. Nie można więc uciec od faktu, że na tym szacher-macher ktoś (być może bardzo w powiecie szanowany) skorzystał.
Jeżeli więc tak wygląda powiatowa procedura "porządkowania" stanu prawnego nieruchomości - to nasze dokumenty pokazują, ze nie ma ona nic wspólnego z prawdziwym porządkowaniem. Za to wydaje się mieć wiele wspólnego z procederem bezprawnego zawłaszczania nieruchomości......
Nie jest więc nie do pomyślenia, że nikt w bogobojnym powiecie g w którym instytucje państwowe są obsadzone przez ludzi, którzy o swojej uczciwości mają jak najwyższe mniemanie - nie bierze po prostu pod uwagę, że nasze dokumenty mogą być prawdziwe i ich czytanie może być czymś więcej niż strata czasu.
My jednak takich ograniczeń nie mamy przyjrzyjmy się więc temu na jakie przekręty mogą wskazywać ewidentnie wadliwe dokumenty w oparciu o które zbudowano "alternatywna rzeczywistość" na naszej nieruchomości
Istnienie nieformalnych procedur dyskretnego porządkowania tego, co oficjalnie zostało dawno uporządkowane tłumaczy nie tylko zdumiewający sposób procesowania spraw związanych z naszą nieruchomością przez funkcjonariuszy państwowych, ale przede wszystkim bezwarunkowe zaufanie do ustaleń "powiatowych". Uświadamia również jak łatwo ktoś kto zna te mechanizmy może "zhakować" aparat państwowy i wkręcić go w uwiarygadnianie nieprawdziwych informacji.
Nie wyjaśnia jednak największej zagadki czyli dlaczego kilka świstków z ewidentnym poświadczeniem nieprawdy ma w powiecie większe poważanie niż duży wolumen konsekwentnie prowadzonej dokumentacji wśród której są również dokumenty i zapisy rejestrów posiadających ustawowe domniemanie wiarygodności. Sprawa wydawała się tym bardziej zagadkowa, ze w prefabrykowanej "alternatywnej rzeczywistości" nie tylko my jesteśmy podejrzanymi charakterami, ale w zasadzie cały powiat g od co najmniej 100 lat tarza się w zbrodni, która objawia się wystawianiem dokumentów potwierdzających istnienie rzeczywistości w która obecnie cały aparat państwowy w żadnym wypadku nie chce uwierzyć.
Prawdę mówiąc to działanie instytucji, szczególnie tych lokalnych, wydawało się tak irracjonalne, że już zaczynaliśmy tracić nadzieję, że da się to wyjaśnić inaczej niż przy pomocy spisku kosmitów, cyklistów czy zmutowanych kurczaków. Przełom przyszedł, gdy jeden z sędziów, po tym jak udało nam się go skłonić (zresztą po pięciu latach cyrku) do dołączenie do akt sprawy całej dokumentacji naszej nieruchomości zaczynając od lat 20-tych XX wieku - wydał szybciutko prawidłowy (czyli uwzględniający rzeczywiście istniejąca sytuacje faktyczno-prawną) wyrok. Wówczas pomyśleliśmy, że rozwiązaniem nurtującej nas zagadki może być fakt, że nikt nie uznał za stosowne zaznajomienie się z nasza dokumentacją. No cóż najwyraźniej jest to absolutnie niekonieczne jeżeli wierzy się szczerze w istnienie "alternatywnej rzeczywistości" z lokalnej plotki. Tylko dlaczego?
Spojrzeliśmy więc na dokumenty związane z "alternatywna rzeczywistością" nie jako na ewidentną bzdurę, której nikt nie chce usunąć z obiegu prawnego, ale tak jak patrzy na nie ktoś, kto niekoniecznie zna naszą dokumentację, ale na pewno zna lokalne plotki. No cóż jeżeli dokumenty, którymi my się posługujemy są prawdziwe i nasze twierdzenia są prawdą - to te od alternatywnej rzeczywistości wskazują najprawdopodobniej na ..... trzy próby dokonania jakiegoś naprawdę bezczelnego przekrętu. Nie wydaje się więc nieprawdopodobne, ze nikt w powiecie, w którym wszyscy się od lat dobrze znają, nie bierze nawet takiej ewentualności pod uwagę. Bo przyjęcie do wiadomości, ze nasze dokumenty są prawdziwe, a "alternatywna rzeczywistość" po prostu fikcją, wymusza nie tylko przywrócenie należnego biegu naszym sprawom, ale również przyjęcie do wiadomości, że coś dziwnego się musi dziać w bogobojnym powiecie G. skoro mogło dojść do tak absurdalnego i nieprawdopodobnego nagromadzenia "przekrętów" na jednej nieruchomości o naprawdę dobrze udokumentowanym stanie prawnym.
Myślimy, że może być nawet jeszcze gorzej. Bowiem studiując dokumenty związane nie tylko z naszą sprawa mamy jakieś niejasne podejrzenie, że w powiecie może być pewna ilość szanowanych ludzi, którzy korzystali na "porządkowaniu" bałaganu jaki panuje w rejestrach. W końcu jeżeli nie jesteśmy właścicielami naszej nieruchomości (lub raczej tego co na jej miejscu umieściła zbiorowa powiatowa wyobraźnia) to właścicielem musi być ktoś inny. Nie można więc uciec od faktu, że na tym szacher-macher ktoś (być może bardzo w powiecie szanowany) skorzystał.
Jeżeli więc tak wygląda powiatowa procedura "porządkowania" stanu prawnego nieruchomości - to nasze dokumenty pokazują, ze nie ma ona nic wspólnego z prawdziwym porządkowaniem. Za to wydaje się mieć wiele wspólnego z procederem bezprawnego zawłaszczania nieruchomości......
Nie jest więc nie do pomyślenia, że nikt w bogobojnym powiecie g w którym instytucje państwowe są obsadzone przez ludzi, którzy o swojej uczciwości mają jak najwyższe mniemanie - nie bierze po prostu pod uwagę, że nasze dokumenty mogą być prawdziwe i ich czytanie może być czymś więcej niż strata czasu.
My jednak takich ograniczeń nie mamy przyjrzyjmy się więc temu na jakie przekręty mogą wskazywać ewidentnie wadliwe dokumenty w oparciu o które zbudowano "alternatywna rzeczywistość" na naszej nieruchomości
3.1 Tajemnicze słowo "indeminizacja"
Jak pisaliśmy w latach 1970-tych pojawiła się w ewidencji gruntów informacja z której wynika, że parcela 275a (z której pochodzi m. in nasza nieruchomość) należy do pierwszych właścicieli. Informacja ta pojawiła się co najwyżej kilka lat po tym jak prawdziwą parcelę 275a podzielono decyzją Rady Narodowej na wniosek kolejnych właścicieli. O czym zresztą można się było w każdej chwili przekonać wykonawszy krótki spacer. Uznanie, że pierwsi właściciele parceli 275a są cały czas jej właścicielami było tym bardziej zdumiewające, ze jeden z nich umarł ok 1930 roku i przeprowadzono po nim postępowanie spadkowe o którym adnotację datowaną właśnie na rok 1930 znaleźliśmy także w księdze hipotecznej. Osoby właścicieli nie były jedynymi "nieścisłościami" w informacji wprowadzonej do ewidencji gruntów w latach 1970-tych. Nie zgadzała się również data nabycia nieruchomości przez pierwszych właścicieli. Wyglądało to trochę tak jakby autorem tej informacji był ktoś kto nie miał zielonego pojęcia o tym co się dzieje w terenie ani dostępu do lokalnych archiwów.
Jednak zarazem informacja pochodziła z tak wiarygodnego źródła, ze pomimo iż była ewidentna bzdurą dołączono ja do ewidencji gruntów i z uporem maniaka przechowywano.
Cała sprawa sprawa znowu była tak absurdalna, że pierwszym wyjaśnieniem, które przychodziło na myśl musiał być siła rzeczy przysłowiowy spisek zmutowanych kurczaków ;-). Jednak wszystko zaczęło mieć mniej surrealny charakter gdy poznaliśmy tajemniczo brzmiące słowo "Indeminizacja" .....
Indeminizacja to odszkodowanie, wynagrodzenie strat i szkód. PRL zawarła w latach 1948-1971 dwanaście umów indemnizacyjnych z innymi państwami - regulując w ten sposób kwestię odszkodowań za mienie pozostawione w PRL-u będące własnością obywateli tych 12 państw.
Umowy sprowadzały się do tego, ze PRL wypłacał każdemu państwu z którym podpisał taka umowę sumę pieniędzy, która według estymatów pokrywała wszystkie roszczenia obywateli tych państw do PRL-u.
Na dokonane pół wieku temu zadośćuczynienie za pozostawione mienie zwróciliśmy uwagę gdy okazało się, ze jedna z nieruchomości w stosunku do której m.in. Urząd Miasta M wykonał całą masę irracjonalnych czynności znalazła się na liście nieruchomości za które zostały wypłacone odszkodowania w ramach wspomnianych indeminizacji.
Bardzo nas to zdziwiło ponieważ gdzieś w głowie kołatała informacja, ze po 1989 roku właściciele tej nieruchomości zwrócili się o zwrot i zostali odprawieni z kwitkiem czym podobno byli nawet bardzo oburzeni. Zaczęliśmy więc szperać w materiałach i istotnie znaleźliśmy informacje o rozczarowanych właścicielach w artykule Gazety Wyborczej oraz wzmiankę o ich pojawieniu się w akcie notarialnym zakupu nieruchomości przez Urząd Miasta M od Starostwa.
Interesujących informacji znaleźliśmy więcej, bowiem okazało się, ze według aktu notarialnego Skarb Państwa nie nabył bynajmniej nieruchomości w wyniku wypłaty odszkodowania w ramach umowy indeminizacyjnej - tylko na skutek ..... zasiedzenia.
Dalej było jeszcze ciekawiej bowiem w 1999 roku jakaś instytucja reprezentująca Skarb Państwa (potem jej rolę przejęło Starostwo G) złożyła wniosek o wznowienie postępowania o zasiedzenie z udziałem osób prywatnych (być może właścicieli, którzy się zgłosili?) , które ciągnęło się kilka lat przez Sądem Rejonowym aż w końcu uznano, ze nie ma podstaw dla jego wznowienia.
Również w stosunku do innej nieruchomości znajdującej się na liście nieruchomości objętych indeminizają - podaje się postępowanie sądowe jako sposób nabycia praw własności przez Urząd Miasta.
Innymi słowy z tymi indeminizacjami to jakaś dziwna sprawa. Wygląda to bowiem trochę tak jakby prawa własności Skarbu Państwa nabyte w wyniku indeminizacji były tak niepewne i podejrzane, że postanowiono w latach 1980-tych "legalizować" je np. zasiedzeniem.
Być może niewiele by nas to obeszło gdyby nie to, ze szukaliśmy jak funkcjonariusze powiatu G mogli skutecznie przekonać siebie, że informacja o pierwszych właścicielach ciągle władających parcelą 275a nie jest kompletną bzdurą.
Jak pisaliśmy w latach 1970-tych pojawiła się w ewidencji gruntów informacja z której wynika, że parcela 275a (z której pochodzi m. in nasza nieruchomość) należy do pierwszych właścicieli. Informacja ta pojawiła się co najwyżej kilka lat po tym jak prawdziwą parcelę 275a podzielono decyzją Rady Narodowej na wniosek kolejnych właścicieli. O czym zresztą można się było w każdej chwili przekonać wykonawszy krótki spacer. Uznanie, że pierwsi właściciele parceli 275a są cały czas jej właścicielami było tym bardziej zdumiewające, ze jeden z nich umarł ok 1930 roku i przeprowadzono po nim postępowanie spadkowe o którym adnotację datowaną właśnie na rok 1930 znaleźliśmy także w księdze hipotecznej. Osoby właścicieli nie były jedynymi "nieścisłościami" w informacji wprowadzonej do ewidencji gruntów w latach 1970-tych. Nie zgadzała się również data nabycia nieruchomości przez pierwszych właścicieli. Wyglądało to trochę tak jakby autorem tej informacji był ktoś kto nie miał zielonego pojęcia o tym co się dzieje w terenie ani dostępu do lokalnych archiwów.
Jednak zarazem informacja pochodziła z tak wiarygodnego źródła, ze pomimo iż była ewidentna bzdurą dołączono ja do ewidencji gruntów i z uporem maniaka przechowywano.
Cała sprawa sprawa znowu była tak absurdalna, że pierwszym wyjaśnieniem, które przychodziło na myśl musiał być siła rzeczy przysłowiowy spisek zmutowanych kurczaków ;-). Jednak wszystko zaczęło mieć mniej surrealny charakter gdy poznaliśmy tajemniczo brzmiące słowo "Indeminizacja" .....
Indeminizacja to odszkodowanie, wynagrodzenie strat i szkód. PRL zawarła w latach 1948-1971 dwanaście umów indemnizacyjnych z innymi państwami - regulując w ten sposób kwestię odszkodowań za mienie pozostawione w PRL-u będące własnością obywateli tych 12 państw.
Umowy sprowadzały się do tego, ze PRL wypłacał każdemu państwu z którym podpisał taka umowę sumę pieniędzy, która według estymatów pokrywała wszystkie roszczenia obywateli tych państw do PRL-u.
Na dokonane pół wieku temu zadośćuczynienie za pozostawione mienie zwróciliśmy uwagę gdy okazało się, ze jedna z nieruchomości w stosunku do której m.in. Urząd Miasta M wykonał całą masę irracjonalnych czynności znalazła się na liście nieruchomości za które zostały wypłacone odszkodowania w ramach wspomnianych indeminizacji.
Bardzo nas to zdziwiło ponieważ gdzieś w głowie kołatała informacja, ze po 1989 roku właściciele tej nieruchomości zwrócili się o zwrot i zostali odprawieni z kwitkiem czym podobno byli nawet bardzo oburzeni. Zaczęliśmy więc szperać w materiałach i istotnie znaleźliśmy informacje o rozczarowanych właścicielach w artykule Gazety Wyborczej oraz wzmiankę o ich pojawieniu się w akcie notarialnym zakupu nieruchomości przez Urząd Miasta M od Starostwa.
Interesujących informacji znaleźliśmy więcej, bowiem okazało się, ze według aktu notarialnego Skarb Państwa nie nabył bynajmniej nieruchomości w wyniku wypłaty odszkodowania w ramach umowy indeminizacyjnej - tylko na skutek ..... zasiedzenia.
Dalej było jeszcze ciekawiej bowiem w 1999 roku jakaś instytucja reprezentująca Skarb Państwa (potem jej rolę przejęło Starostwo G) złożyła wniosek o wznowienie postępowania o zasiedzenie z udziałem osób prywatnych (być może właścicieli, którzy się zgłosili?) , które ciągnęło się kilka lat przez Sądem Rejonowym aż w końcu uznano, ze nie ma podstaw dla jego wznowienia.
Również w stosunku do innej nieruchomości znajdującej się na liście nieruchomości objętych indeminizają - podaje się postępowanie sądowe jako sposób nabycia praw własności przez Urząd Miasta.
Innymi słowy z tymi indeminizacjami to jakaś dziwna sprawa. Wygląda to bowiem trochę tak jakby prawa własności Skarbu Państwa nabyte w wyniku indeminizacji były tak niepewne i podejrzane, że postanowiono w latach 1980-tych "legalizować" je np. zasiedzeniem.
Być może niewiele by nas to obeszło gdyby nie to, ze szukaliśmy jak funkcjonariusze powiatu G mogli skutecznie przekonać siebie, że informacja o pierwszych właścicielach ciągle władających parcelą 275a nie jest kompletną bzdurą.
3.2 Tajemnice indeminizacji
Czy tajemnicza informacja o działce drogowej 275a należącej do pierwszych właścicieli może być dowodem na to, że nasza nieruchomość mogła zostać spłacona w wyniku procesu indeminizacyjnego? Zgodnie z prawem nie. Po pierwsze dlatego, ze spadkobiercy pierwszych właścicieli sprzedali ja w pięknie udokumentowanej transakcji w latach 1950-1955. Po drugie dlatego, że nie przebywali w krajach objętych indeminizacją. A po trzecie jeden z pierwszych właścicieli nie żył już w 1930 roku - nie mógł się więc po to roszczenie zgłosić.
Natomiast czy nasza nieruchomość nie została spłacona komuś kto się poddawał za spadkobiercę? No cóż jeżeli proces wypłacania odszkodowań nie był należycie nadzorowany to nie można tego wykluczyć. Co więcej jest kilka przesłanek wskazujących, ze tak się właśnie mogło stać. Wskazuje na to chociażby to, ze dokumenty poświadczające o rzekomym istnieniu "alternatywnej rzeczywistości" zaczęły się pojawiać już w latach 1970-tych. Czyli w mrocznych czasach PRL-u kiedy nikt się specjalnie prawami własności nie przejmował. Najmocniejszym argumentem wskazującym na taka ewentualność jest to, ze wszelkie dokumenty związane z "alternatywna rzeczywistością" tak bardzo rozmijają się z rzeczywistością w terenie i łatwo dostępną dokumentacją, ze musiały być wystawiane przez kogoś kto albo nie wiedział co pisze, albo nie miał dostępu do informacji o tym co się dzieje w terenie ani o dokumentach ujawnionych w lokalnych rejestrach albo usiłował bzdury wyprodukowane przez kogoś takiego wykorzystać lub zalegalizować. Ponadto indeminizacja jest jedynym procesem, który nam przychodzi do głowy, który mógł się odbyć bez zajrzenia do ksiąg wieczystych czy dołączenia wypisu czy wyrysu z ewidencji gruntów. A każdy, kto w dowolnym punkcie historii zajrzał do tych rejestrów musiałby się zorientować, że konsekwentna dokumentacja wyklucza jakikolwiek szwindel.
Dodajmy do tego, że Urząd Miasteczka M ani władania ani zarządu nieruchomością wykluczyć nie chce, pomimo iż "nie ma żadnych dokumentów". Jaki byłby sens takiego uporu gdyby nie miało to poważnych konsekwencji prawnych. Na przykład nie było dowodem, ze prawa do naszej nieruchomości nie miał w żadnym momencie Skarb Państwa. To samo dotyczy Starostwa, które również nie chce usunąć dokumentu sugerującego, że właścicieli na naszej nieruchomości nikt przez bardzo długi okres czasu nie widział.
Czy więc znaleziona podobno w latach 1970-tych podobno jako "wpis jawny" w czasie badania ksiąg wieczystych informacja jest śladem oszustwa indeminizacyjnego popełnionego w odległych latach 1960-tych? Tego nie możemy ustalić ze 100% pewnością, bowiem przechowujące dokumenty związane z indeminizaja Ministerstwo Finansów ma dokumentację w takim stanie, że nie może niczego wykluczyć.
Nie powinno więc ulegać wątpliwości, ze mamy do czynienia z czymś co wygląda na przekręt indeminizacyjny. Pytanie jednak brzmi czy jest to prawdziwy przekręt indeminizacyjny (to znaczy czy rzeczywiście wypłacono kilka dekad temu w dalekim kraju odszkodowanie komuś kto podawał się za właściciela naszej nieruchomości ) czy przekręt indeminizacyjny podrabiany ....
Czy tajemnicza informacja o działce drogowej 275a należącej do pierwszych właścicieli może być dowodem na to, że nasza nieruchomość mogła zostać spłacona w wyniku procesu indeminizacyjnego? Zgodnie z prawem nie. Po pierwsze dlatego, ze spadkobiercy pierwszych właścicieli sprzedali ja w pięknie udokumentowanej transakcji w latach 1950-1955. Po drugie dlatego, że nie przebywali w krajach objętych indeminizacją. A po trzecie jeden z pierwszych właścicieli nie żył już w 1930 roku - nie mógł się więc po to roszczenie zgłosić.
Natomiast czy nasza nieruchomość nie została spłacona komuś kto się poddawał za spadkobiercę? No cóż jeżeli proces wypłacania odszkodowań nie był należycie nadzorowany to nie można tego wykluczyć. Co więcej jest kilka przesłanek wskazujących, ze tak się właśnie mogło stać. Wskazuje na to chociażby to, ze dokumenty poświadczające o rzekomym istnieniu "alternatywnej rzeczywistości" zaczęły się pojawiać już w latach 1970-tych. Czyli w mrocznych czasach PRL-u kiedy nikt się specjalnie prawami własności nie przejmował. Najmocniejszym argumentem wskazującym na taka ewentualność jest to, ze wszelkie dokumenty związane z "alternatywna rzeczywistością" tak bardzo rozmijają się z rzeczywistością w terenie i łatwo dostępną dokumentacją, ze musiały być wystawiane przez kogoś kto albo nie wiedział co pisze, albo nie miał dostępu do informacji o tym co się dzieje w terenie ani o dokumentach ujawnionych w lokalnych rejestrach albo usiłował bzdury wyprodukowane przez kogoś takiego wykorzystać lub zalegalizować. Ponadto indeminizacja jest jedynym procesem, który nam przychodzi do głowy, który mógł się odbyć bez zajrzenia do ksiąg wieczystych czy dołączenia wypisu czy wyrysu z ewidencji gruntów. A każdy, kto w dowolnym punkcie historii zajrzał do tych rejestrów musiałby się zorientować, że konsekwentna dokumentacja wyklucza jakikolwiek szwindel.
Dodajmy do tego, że Urząd Miasteczka M ani władania ani zarządu nieruchomością wykluczyć nie chce, pomimo iż "nie ma żadnych dokumentów". Jaki byłby sens takiego uporu gdyby nie miało to poważnych konsekwencji prawnych. Na przykład nie było dowodem, ze prawa do naszej nieruchomości nie miał w żadnym momencie Skarb Państwa. To samo dotyczy Starostwa, które również nie chce usunąć dokumentu sugerującego, że właścicieli na naszej nieruchomości nikt przez bardzo długi okres czasu nie widział.
Czy więc znaleziona podobno w latach 1970-tych podobno jako "wpis jawny" w czasie badania ksiąg wieczystych informacja jest śladem oszustwa indeminizacyjnego popełnionego w odległych latach 1960-tych? Tego nie możemy ustalić ze 100% pewnością, bowiem przechowujące dokumenty związane z indeminizaja Ministerstwo Finansów ma dokumentację w takim stanie, że nie może niczego wykluczyć.
Nie powinno więc ulegać wątpliwości, ze mamy do czynienia z czymś co wygląda na przekręt indeminizacyjny. Pytanie jednak brzmi czy jest to prawdziwy przekręt indeminizacyjny (to znaczy czy rzeczywiście wypłacono kilka dekad temu w dalekim kraju odszkodowanie komuś kto podawał się za właściciela naszej nieruchomości ) czy przekręt indeminizacyjny podrabiany ....
3.3 Indeminizacja "podrabiana"?
Po otrzymaniu od Ministerstwa Finansów pisma z którego wynika, że dokumentacja odnośnie indeminizacji jest w takim stanie, że w zasadzie nie można ze 100% pewnością wykluczyć nawet indemninizacji nieruchomości takiej jak nasza - zaczęliśmy mieć pewne nieśmiałe podejrzenie. Podejrzenie to stało się silniejsze gdy zdaliśmy sobie sprawę z trochę nieoczekiwanej okoliczności - a mianowicie takiej, że przynajmniej teoretycznie z prawa własności w 1989 roku były uporządkowane i zaszłości historyczne spowodowane czym innym niż bałaganem powinny być u progu III RP absolutnie marginalnym zjawiskiem.
Bo przeanalizujmy po kolei. Drobna, a często nawet średnia własność została zachowana. Właścicielom nacjonalizowanej dużej i średniej własności wypłacano odszkodowania. Możemy się co prawda kłócić czy te odszkodowania nie były przypadkiem tylko symboliczne, ale z prawnego punktu widzenia sprawa była uregulowana. Uregulowano sprawę opuszczonego mienia poniemieckiego i zaburzańskiego czyli sprawy związane z niezawiniona przez PRL zmiana granic.
Umowy indeminizacyjne natomiast załatwiały kwestię prawną własności osób, które mieszkając krajach innego bloku nie mogły rozporządzać swoją nieruchomością pozostawiona na terenie ziem polskich. Umowy indeminizacyjne zostały podpisane z krajami w których mieszkała znakomita większość emigracji oraz przedwojennych inwestorów.
W tak uregulowanej sytuacji prawnej spraw dotyczącej własności nieruchomości można podejrzewać, że w znakomitej większości nieruchomości, które były w rękach Skarbu Państwa jeżeli nie zostały przejęte w innym trybie - mogły zostać spłacone w wyniku indeminizacji. Ustalenie tego na 100% byłoby możliwe gdyby dokumenty indeminizacyjne były w należytym porządku. Ale nie są.
Wzbudziło nas to podejrzenie, ze w takich warunkach mógł się rozwinąć zwyczaj traktowania jako "państwowej" każdej nieruchomości, na której znajdzie się już nawet nie ślad obecności Skarbu Państwa, ale cokolwiek coby ten ślad mogło udawać.
W przypadku naszej nieruchomości nie możemy bowiem wykluczyć, że cała legenda trzyma się wyłącznie na tym, ze w latach 70-tych ktoś dopisał przedwojennych właścicieli działki 275a do kawałka gruntu pod ulicą (aczkolwiek wydaje się to nieprawdopodobne, bo trzeba byłoby założyć, że nie miał dostępu ani do istniejącej dokumentacji ani do sytuacji w terenie), aby ukryć fakt, że znajdowała się tam „czarna dziura”. Czarna dziura wynikała z tego, że ulica najprawdopodobniej w czasie II wojny światowej uległa przesunięciu o parę metrów (nie ma w tym nic niezwykłego, była drogą gruntową otoczoną nieogrodzonymi parcelami po której poruszał się ciężki sprzęt), co znalazło odzwierciedlenie w kształcie naszej nieruchomości, ale nie znalazła odzwierciedlenia w kształcie nieruchomości, których kształt wyznaczano później (przed wojna nieruchomości nie były w większości grodzone).
Innym pretekstem, dla udawania, ze nasza nieruchomość była w rękach Skarbu Państwa mogło być, to, ze w latach 1980-tych planowano w utworzenie w tej okolicy parku. Nigdy tych planów nie zrealizowano, nigdy nie doszło do wywłaszczenia właścicieli i co więcej zrezygnowano z tych planów bardzo szybko, bo już na początku lat 90-tych.
Kolejnym pretekstem mogło być zamieszkiwanie na terenie posesji osoby nie będącej rodzina właścicieli (czyli w domyśle lokatorki). Co prawda osoba ta była w rzeczywistości byłą właścicielką, której prawo do zamieszkania wynikało z ustanowienia przy sprzedaży nieruchomości prawa do służebności osobistej mieszkania. Tym niemniej pretekst dobry jak dwa poprzednie ;-)
Podobnych pretekstów można znaleźć bez liku dla wielu prywatnych nieruchomości. Czy takie właśnie preteksty służą jako dowód dokonania indeminizacji nieruchomości i wirtualnego "przekazania" jej w ręce Skarbu Państwa bez informowani o tym rzeczywistych właścicieli?
No cóż wskazywać na to mogą takie historie jak ta związana z naszą nieruchomością, przy której Urząd Miasta nie chce wykluczyć władania Gminy, lokatora, dokonania "uzgodnień", sprzedaży. I pomimo iż nic poza wymienionymi pretekstami w historii nieruchomości znaleźć nie można co by mogło wskazywać na to, że Skarb Państwa miał z nieruchomością cokolwiek wspólnego......
Po otrzymaniu od Ministerstwa Finansów pisma z którego wynika, że dokumentacja odnośnie indeminizacji jest w takim stanie, że w zasadzie nie można ze 100% pewnością wykluczyć nawet indemninizacji nieruchomości takiej jak nasza - zaczęliśmy mieć pewne nieśmiałe podejrzenie. Podejrzenie to stało się silniejsze gdy zdaliśmy sobie sprawę z trochę nieoczekiwanej okoliczności - a mianowicie takiej, że przynajmniej teoretycznie z prawa własności w 1989 roku były uporządkowane i zaszłości historyczne spowodowane czym innym niż bałaganem powinny być u progu III RP absolutnie marginalnym zjawiskiem.
Bo przeanalizujmy po kolei. Drobna, a często nawet średnia własność została zachowana. Właścicielom nacjonalizowanej dużej i średniej własności wypłacano odszkodowania. Możemy się co prawda kłócić czy te odszkodowania nie były przypadkiem tylko symboliczne, ale z prawnego punktu widzenia sprawa była uregulowana. Uregulowano sprawę opuszczonego mienia poniemieckiego i zaburzańskiego czyli sprawy związane z niezawiniona przez PRL zmiana granic.
Umowy indeminizacyjne natomiast załatwiały kwestię prawną własności osób, które mieszkając krajach innego bloku nie mogły rozporządzać swoją nieruchomością pozostawiona na terenie ziem polskich. Umowy indeminizacyjne zostały podpisane z krajami w których mieszkała znakomita większość emigracji oraz przedwojennych inwestorów.
W tak uregulowanej sytuacji prawnej spraw dotyczącej własności nieruchomości można podejrzewać, że w znakomitej większości nieruchomości, które były w rękach Skarbu Państwa jeżeli nie zostały przejęte w innym trybie - mogły zostać spłacone w wyniku indeminizacji. Ustalenie tego na 100% byłoby możliwe gdyby dokumenty indeminizacyjne były w należytym porządku. Ale nie są.
Wzbudziło nas to podejrzenie, ze w takich warunkach mógł się rozwinąć zwyczaj traktowania jako "państwowej" każdej nieruchomości, na której znajdzie się już nawet nie ślad obecności Skarbu Państwa, ale cokolwiek coby ten ślad mogło udawać.
W przypadku naszej nieruchomości nie możemy bowiem wykluczyć, że cała legenda trzyma się wyłącznie na tym, ze w latach 70-tych ktoś dopisał przedwojennych właścicieli działki 275a do kawałka gruntu pod ulicą (aczkolwiek wydaje się to nieprawdopodobne, bo trzeba byłoby założyć, że nie miał dostępu ani do istniejącej dokumentacji ani do sytuacji w terenie), aby ukryć fakt, że znajdowała się tam „czarna dziura”. Czarna dziura wynikała z tego, że ulica najprawdopodobniej w czasie II wojny światowej uległa przesunięciu o parę metrów (nie ma w tym nic niezwykłego, była drogą gruntową otoczoną nieogrodzonymi parcelami po której poruszał się ciężki sprzęt), co znalazło odzwierciedlenie w kształcie naszej nieruchomości, ale nie znalazła odzwierciedlenia w kształcie nieruchomości, których kształt wyznaczano później (przed wojna nieruchomości nie były w większości grodzone).
Innym pretekstem, dla udawania, ze nasza nieruchomość była w rękach Skarbu Państwa mogło być, to, ze w latach 1980-tych planowano w utworzenie w tej okolicy parku. Nigdy tych planów nie zrealizowano, nigdy nie doszło do wywłaszczenia właścicieli i co więcej zrezygnowano z tych planów bardzo szybko, bo już na początku lat 90-tych.
Kolejnym pretekstem mogło być zamieszkiwanie na terenie posesji osoby nie będącej rodzina właścicieli (czyli w domyśle lokatorki). Co prawda osoba ta była w rzeczywistości byłą właścicielką, której prawo do zamieszkania wynikało z ustanowienia przy sprzedaży nieruchomości prawa do służebności osobistej mieszkania. Tym niemniej pretekst dobry jak dwa poprzednie ;-)
Podobnych pretekstów można znaleźć bez liku dla wielu prywatnych nieruchomości. Czy takie właśnie preteksty służą jako dowód dokonania indeminizacji nieruchomości i wirtualnego "przekazania" jej w ręce Skarbu Państwa bez informowani o tym rzeczywistych właścicieli?
No cóż wskazywać na to mogą takie historie jak ta związana z naszą nieruchomością, przy której Urząd Miasta nie chce wykluczyć władania Gminy, lokatora, dokonania "uzgodnień", sprzedaży. I pomimo iż nic poza wymienionymi pretekstami w historii nieruchomości znaleźć nie można co by mogło wskazywać na to, że Skarb Państwa miał z nieruchomością cokolwiek wspólnego......
3.4 Tajemniczy " dobrodziej" po raz pierwszy.
Decyzja 933014 Burmistrza Miasta M z 1993 roku dająca pozwolenie na "nadbudowę" budynku mieszkalnego (z dalszej części dokumentu wynika jednak, że chodziło w gruncie rzeczy o zagospodarowanie poddasza) na szkicu nieistniejącej pod danym adresem nieruchomości trudno uznać za coś innego drobną kombinację budowlaną. Do tego absolutnie bezcelową.
Konia z rzędem temu kto odgadnie dlaczego "inwestorka" (określana zresztą przez nadzór budowlany jako "właścicielka") potwierdziła istnienie pod adresem K w M innej nieruchomości niż ta, która była własnością jej i jej rodziny poprzez złożenie wniosku o pozwolenie na "nadbudowę" na planach nie istniejącej nieruchomości.
Można oczywiście podejrzewać ja o najgorsze - to znaczy o to, że miała niecne plany uwiarygodnienia, że w miejscu nieruchomości należącej do niej (1/3) i jej rodziny (2/3) oraz nieruchomości sąsiadów znajduje się coś innego do czego prawo miała tylko ona. Teza ta jednak nie jest do obronienia, bo przeczą temu jej kolejne działania, które jednoznacznie wskazują, że nie miała bynajmniej zamiaru nic nikomu zwędzić. Już trzy lata później dogadała się z pozostałymi współwłaścicielami nieruchomości w zakresie wydzielenia w budynku 3 lokali mieszkalnych. Przynajmniej w zakresie by złożyć odpowiedni wniosek z dokumentacją architektoniczną w Urzędzie Miasta - tym razem na planach rzeczywiście istniejącej nieruchomości. W 1999 roku sprezentowała połowę swoich udziałów bratu (akt notarialny), W 2003 osobiście wykreślała służebność osobistą mieszkania poprzedniej właścicielki, która sprzedając nieruchomość dziadkom inwestorki zachowała sobie takie prawo. W 2005 podzielono w końcu budynek mieszkalny na lokale oczywiście na planach rzeczywiście istniejącej nieruchomości i według posiadanych udziałów - w czym "inwestorka" jak najbardziej uczestniczyła (akt notarialny). A w 2009 roku "inwestorka" sprzedała swoją cześć nieruchomości (znowu akt notarialny).
Jak widać "inwestorka" nie miała intencji niczego nikomu zabierać. Nie potrafimy też wymyślić żadnego racjonalnego powodu dla którego miałaby uwiarygadniać istnienie w miejscu jej własności czegoś innego. Kto ja więc do tego skłonił i dlaczego?
Pewną wskazówka może być to, że z lektury decyzji 933014 tj. pozwolenia na "nadbudowę" z 1993 roku (tej wydanej na planach nieistniejącej nieruchomości) dowiadujemy się, że nie jest ona bynajmniej pozwoleniem na żadna nadbudowę tylko na adaptację części strychu i to do tego adaptacje zakończona już w ok (o ile nas pamięć nie myli) 90%. Wygląda więc na to, że wspomniana decyzja nie była bynajmniej pozwoleniem na nadbudowę, tylko legalizacja samowoli budowlanej. A to zmienia bardzo wiele.
To że inwestorka zdecydowała się na prowadzenie prac bez należnego pozwolenia nie wydaje się dziwne. Było tu chyba dość powszechne zważywszy, że w tej okolicy często uzyskanie wszystkich pozwoleń było niemożliwe (np część właścicieli była nieosiągalna, bo np mieszkała za granicą), a życie wymuszało robienie szeregu inwestycji. Dziwne natomiast wydaje się to że prace zalegalizowano na planach nie istniejącej nieruchomości. Jeszcze dziwniejsze wydaje się to jeżeli zważymy, ze osoba przyłapana na samowoli nie bardzo jest w pozycji aby stawiać warunki. Wydaje się więc, ze nie była to bynajmniej jej inicjatywa...
Czyżby posłużenie się planami nieistniejącej nieruchomości (a tym samym potwierdzenie istnienia fikcyjnego stanu faktycznego ) było warunkiem dokonania legalizacji prawie ukończonych prac? Kto na tym korzystał? Bo na pewno nie "inwestorka", którą znaliśmy co prawda przelotnie, ale sprawiła na nas osoby, która zaprasza wszelkie kłopoty. Jeżeli nasza ocena jest słuszna to można gdybać odnośnie tego kto ja wykorzystał i jaka miał z tego korzyść. Dla nas jednak istotna dla wyjaśnienia sprawy wydaje się tylko jedno. Mianowicie udział Urzędu Miasta M, który wydaje się być jedyna siłą, która mogła skłonić do legalizacji samowoli na planach nieistniejącej nieruchomości. A już na pewno był jedyna siłą, która mogła taką legalizacje zatwierdzić.
Dlaczego Urząd Miasta M (lub raczej jego funkcjonariusze) uważali, ze mogą bezkarnie współdziałać, a może nawet nakłaniać do uwiarygadniania fikcyjnej rzeczywistości osoby nie mające w tym żadnego interesu (a wręcz przeciwnie ponoszące na skutek tego straty)?
Czy jest możliwe aby miało to coś wspólnego z prawdziwym lub spreparowanym przekrętem indeminizacyjnem sprzed lat? Czyżby przekonano ówczesną "inwestorkę", że ma "nieważne" dokumenty podobnymi środkami jak się to próbuje zrobić z nami czyli odmawiając procesowania spraw przy założeniu istnienia udokumentowanej w nich rzeczywistości (pomimo iż ona istnieje)? Czy decyzja 933014 z 1993 roku wskazuje jak na taka sytuacje reagują ludzie nie rozumiejący dokumentów i mający zaufanie do instytucji państwowych? Czy złożenie wniosku o zalegalizowanie samowoli na planach nie istniejącej nieruchomości było warunkiem "pójścia na rękę" przy dokonaniu legalizacji?
W każdym razie sprawa zaczyna wyglądać co raz bardziej interesująco.
Decyzja 933014 Burmistrza Miasta M z 1993 roku dająca pozwolenie na "nadbudowę" budynku mieszkalnego (z dalszej części dokumentu wynika jednak, że chodziło w gruncie rzeczy o zagospodarowanie poddasza) na szkicu nieistniejącej pod danym adresem nieruchomości trudno uznać za coś innego drobną kombinację budowlaną. Do tego absolutnie bezcelową.
Konia z rzędem temu kto odgadnie dlaczego "inwestorka" (określana zresztą przez nadzór budowlany jako "właścicielka") potwierdziła istnienie pod adresem K w M innej nieruchomości niż ta, która była własnością jej i jej rodziny poprzez złożenie wniosku o pozwolenie na "nadbudowę" na planach nie istniejącej nieruchomości.
Można oczywiście podejrzewać ja o najgorsze - to znaczy o to, że miała niecne plany uwiarygodnienia, że w miejscu nieruchomości należącej do niej (1/3) i jej rodziny (2/3) oraz nieruchomości sąsiadów znajduje się coś innego do czego prawo miała tylko ona. Teza ta jednak nie jest do obronienia, bo przeczą temu jej kolejne działania, które jednoznacznie wskazują, że nie miała bynajmniej zamiaru nic nikomu zwędzić. Już trzy lata później dogadała się z pozostałymi współwłaścicielami nieruchomości w zakresie wydzielenia w budynku 3 lokali mieszkalnych. Przynajmniej w zakresie by złożyć odpowiedni wniosek z dokumentacją architektoniczną w Urzędzie Miasta - tym razem na planach rzeczywiście istniejącej nieruchomości. W 1999 roku sprezentowała połowę swoich udziałów bratu (akt notarialny), W 2003 osobiście wykreślała służebność osobistą mieszkania poprzedniej właścicielki, która sprzedając nieruchomość dziadkom inwestorki zachowała sobie takie prawo. W 2005 podzielono w końcu budynek mieszkalny na lokale oczywiście na planach rzeczywiście istniejącej nieruchomości i według posiadanych udziałów - w czym "inwestorka" jak najbardziej uczestniczyła (akt notarialny). A w 2009 roku "inwestorka" sprzedała swoją cześć nieruchomości (znowu akt notarialny).
Jak widać "inwestorka" nie miała intencji niczego nikomu zabierać. Nie potrafimy też wymyślić żadnego racjonalnego powodu dla którego miałaby uwiarygadniać istnienie w miejscu jej własności czegoś innego. Kto ja więc do tego skłonił i dlaczego?
Pewną wskazówka może być to, że z lektury decyzji 933014 tj. pozwolenia na "nadbudowę" z 1993 roku (tej wydanej na planach nieistniejącej nieruchomości) dowiadujemy się, że nie jest ona bynajmniej pozwoleniem na żadna nadbudowę tylko na adaptację części strychu i to do tego adaptacje zakończona już w ok (o ile nas pamięć nie myli) 90%. Wygląda więc na to, że wspomniana decyzja nie była bynajmniej pozwoleniem na nadbudowę, tylko legalizacja samowoli budowlanej. A to zmienia bardzo wiele.
To że inwestorka zdecydowała się na prowadzenie prac bez należnego pozwolenia nie wydaje się dziwne. Było tu chyba dość powszechne zważywszy, że w tej okolicy często uzyskanie wszystkich pozwoleń było niemożliwe (np część właścicieli była nieosiągalna, bo np mieszkała za granicą), a życie wymuszało robienie szeregu inwestycji. Dziwne natomiast wydaje się to że prace zalegalizowano na planach nie istniejącej nieruchomości. Jeszcze dziwniejsze wydaje się to jeżeli zważymy, ze osoba przyłapana na samowoli nie bardzo jest w pozycji aby stawiać warunki. Wydaje się więc, ze nie była to bynajmniej jej inicjatywa...
Czyżby posłużenie się planami nieistniejącej nieruchomości (a tym samym potwierdzenie istnienia fikcyjnego stanu faktycznego ) było warunkiem dokonania legalizacji prawie ukończonych prac? Kto na tym korzystał? Bo na pewno nie "inwestorka", którą znaliśmy co prawda przelotnie, ale sprawiła na nas osoby, która zaprasza wszelkie kłopoty. Jeżeli nasza ocena jest słuszna to można gdybać odnośnie tego kto ja wykorzystał i jaka miał z tego korzyść. Dla nas jednak istotna dla wyjaśnienia sprawy wydaje się tylko jedno. Mianowicie udział Urzędu Miasta M, który wydaje się być jedyna siłą, która mogła skłonić do legalizacji samowoli na planach nieistniejącej nieruchomości. A już na pewno był jedyna siłą, która mogła taką legalizacje zatwierdzić.
Dlaczego Urząd Miasta M (lub raczej jego funkcjonariusze) uważali, ze mogą bezkarnie współdziałać, a może nawet nakłaniać do uwiarygadniania fikcyjnej rzeczywistości osoby nie mające w tym żadnego interesu (a wręcz przeciwnie ponoszące na skutek tego straty)?
Czy jest możliwe aby miało to coś wspólnego z prawdziwym lub spreparowanym przekrętem indeminizacyjnem sprzed lat? Czyżby przekonano ówczesną "inwestorkę", że ma "nieważne" dokumenty podobnymi środkami jak się to próbuje zrobić z nami czyli odmawiając procesowania spraw przy założeniu istnienia udokumentowanej w nich rzeczywistości (pomimo iż ona istnieje)? Czy decyzja 933014 z 1993 roku wskazuje jak na taka sytuacje reagują ludzie nie rozumiejący dokumentów i mający zaufanie do instytucji państwowych? Czy złożenie wniosku o zalegalizowanie samowoli na planach nie istniejącej nieruchomości było warunkiem "pójścia na rękę" przy dokonaniu legalizacji?
W każdym razie sprawa zaczyna wyglądać co raz bardziej interesująco.
3.5 Tajemniczy "dobrodziej" po raz drugi.
To że Pani Sąsiadka została oszukana nie powinno ulegać wątpliwości. Nikt nie kupuje 26 m2 w substandardzie (dostęp do ubikacji z łazienką tylko z maleńkiej kuchni, która jest dostępna ze wspólnej klatki schodowej) na poddaszu w budynku nie dostosowanym nawet do pełnienia funkcji budynku wielorodzinnego (do tego pozbawionego nawet części legalnych mediów). A już na pewno nie robi tego płacąc "warszawską cenę" za m2.
Na to, ze na Pani Sąsiadce dokonano oszustwa świadczy również fakt, że najwyraźniej nie tylko ona, ale również osoby z nią związane zachowują się tak jakby były przekonane, że jest właścicielka znacznie większej części nieruchomości niż ta, która wynika ze znanych nam dokumentów. A jeden z jej prawników nie tylko oskarżał nas o "wyszczucie" jej z czegoś to jeszcze na podstawie jej upoważnienia chciał przejąc zarząd nad nieruchomością. Twierdził również wiele innych interesujących rzeczy. A mianowicie , że to my zostaliśmy oszukani i przynajmniej część dokumentów, którymi się posługujemy jest nieważna. Jednak gdy przyszło do wyjaśniania o co chodzi nabierał wody w usta niczym Pani Sąsiadka i inne osoby z nią związane.
Po pewnym czasie przestaliśmy się temu dziwić. Uzmysłowiliśmy sobie bowiem, ze Pani Sąsiadka wzięła kredyt na zakup swojej części nieruchomości. Przez "swoją część nieruchomości" rozumiemy to co pani Sąsiadka ma według znanych nam dokumentów. Tych samych, których "ważności" zdaje się nie uznawać (a przynajmniej tak wynika z ich zachowania) nie tylko żadna instytucja państwowa , ale również prawnicy Pani Sąsiadki.
Nie da się więc ukryć, że w tej "alternatywnej rzeczywistości" w której nasze prawa własności są nieważne - Pani Sąsiadka wzięła kredyt na "nieważne" papiery. Nic więc dziwnego, ze każdy kto wierzy w alternatywną rzeczywistość i działa w interesie pani Sąsiadki nie może nam nic pokazać. Gdy sobie to uświadomiliśmy straciliśmy nadzieję, ze uzyskamy jakieś wyjaśnienia z tej strony.
Nie interesują nas jednak urojone "problemy" kredytowe pani Sąsiadki. Nie specjalnie interesuje nas nawet właścicielka jakiej części naszej nieruchomości jest w tej "alternatywnej rzeczywistości". Interesuje nas natomiast i to bardzo kto jej tą "alternatywną" rzeczywistość wcisnął i od kogo w tej "alternatywnej rzeczywistości" swoje prawa nabyła.
Jeszcze bardziej nas interesuje dlaczego po tylu sprawach sądowych, porady u tylu prawników nadal trwa w swoim przekonaniu odnośnie praw własności pomimo iż niczego nam nie może pokazać. I dlaczego osoby, którym swoje prawa w nieruchomości usiłowała sprzedać wydawały się jakoś nadmiernie podekscytowane możliwością ich nabycia dopóty, dopóki ..... nie poinformowaliśmy ich o sprawach sądowych i nie podaliśmy numerów ksiąg wieczystych.
Nie do końca rozumiemy kto za naszymi plecami rozporządza nasza nieruchomością tak skutecznie, ze nie tylko wkręca kolejna osobę w uwiarygadnianie tego czego nie ma, ale również zapewnia jej pomoc wszelkich instytucji państwowych. Mamy jednak coraz większe podejrzenie, ze nie jest to bynajmniej osoba prywatna, bo nie widzimy możliwości aby tyle mogły zdziałać zapewnienia nawet kompletu laureatów Nagrody Nobla. Bardziej prawdopodobne wydaje się, ze taki efekt mogłaby osiągnąć instytucja państwowa np sprzedając za przysłowiową złotówkę bezprzetargowo odnalezione mienie rzekomo należące do Skarbu Państwa nie ujęte w oficjalnych rejestrach lub dokonując innej czynności uwiarygadniającej praw związane z 'alternatrywna rzeczywistością". I właśnie w tym kontekście bardzo wiele daje nam do myślenia fakt, ze Urząd Miasta M nie tylko nie chciał wydać nam zaświadczenia, ze nigdy naszą nieruchomością nie zarządzał, nie władał ale nawet że jej nie sprzedał. Pomimo iż twierdzi, ze w rejestrach księgowych nie ma po niczym takim ani śladu. Pamiętajmy, ze jest to ten sam urząd, który w 1993 roku zalegalizował samowole na planach nieistniejącej nieruchomości pomimo iż "inwestorka" nie miała w tym żadnego interesu.
Powstaje więc pytanie na co my właściwie trafiliśmy?
To że Pani Sąsiadka została oszukana nie powinno ulegać wątpliwości. Nikt nie kupuje 26 m2 w substandardzie (dostęp do ubikacji z łazienką tylko z maleńkiej kuchni, która jest dostępna ze wspólnej klatki schodowej) na poddaszu w budynku nie dostosowanym nawet do pełnienia funkcji budynku wielorodzinnego (do tego pozbawionego nawet części legalnych mediów). A już na pewno nie robi tego płacąc "warszawską cenę" za m2.
Na to, ze na Pani Sąsiadce dokonano oszustwa świadczy również fakt, że najwyraźniej nie tylko ona, ale również osoby z nią związane zachowują się tak jakby były przekonane, że jest właścicielka znacznie większej części nieruchomości niż ta, która wynika ze znanych nam dokumentów. A jeden z jej prawników nie tylko oskarżał nas o "wyszczucie" jej z czegoś to jeszcze na podstawie jej upoważnienia chciał przejąc zarząd nad nieruchomością. Twierdził również wiele innych interesujących rzeczy. A mianowicie , że to my zostaliśmy oszukani i przynajmniej część dokumentów, którymi się posługujemy jest nieważna. Jednak gdy przyszło do wyjaśniania o co chodzi nabierał wody w usta niczym Pani Sąsiadka i inne osoby z nią związane.
Po pewnym czasie przestaliśmy się temu dziwić. Uzmysłowiliśmy sobie bowiem, ze Pani Sąsiadka wzięła kredyt na zakup swojej części nieruchomości. Przez "swoją część nieruchomości" rozumiemy to co pani Sąsiadka ma według znanych nam dokumentów. Tych samych, których "ważności" zdaje się nie uznawać (a przynajmniej tak wynika z ich zachowania) nie tylko żadna instytucja państwowa , ale również prawnicy Pani Sąsiadki.
Nie da się więc ukryć, że w tej "alternatywnej rzeczywistości" w której nasze prawa własności są nieważne - Pani Sąsiadka wzięła kredyt na "nieważne" papiery. Nic więc dziwnego, ze każdy kto wierzy w alternatywną rzeczywistość i działa w interesie pani Sąsiadki nie może nam nic pokazać. Gdy sobie to uświadomiliśmy straciliśmy nadzieję, ze uzyskamy jakieś wyjaśnienia z tej strony.
Nie interesują nas jednak urojone "problemy" kredytowe pani Sąsiadki. Nie specjalnie interesuje nas nawet właścicielka jakiej części naszej nieruchomości jest w tej "alternatywnej rzeczywistości". Interesuje nas natomiast i to bardzo kto jej tą "alternatywną" rzeczywistość wcisnął i od kogo w tej "alternatywnej rzeczywistości" swoje prawa nabyła.
Jeszcze bardziej nas interesuje dlaczego po tylu sprawach sądowych, porady u tylu prawników nadal trwa w swoim przekonaniu odnośnie praw własności pomimo iż niczego nam nie może pokazać. I dlaczego osoby, którym swoje prawa w nieruchomości usiłowała sprzedać wydawały się jakoś nadmiernie podekscytowane możliwością ich nabycia dopóty, dopóki ..... nie poinformowaliśmy ich o sprawach sądowych i nie podaliśmy numerów ksiąg wieczystych.
Nie do końca rozumiemy kto za naszymi plecami rozporządza nasza nieruchomością tak skutecznie, ze nie tylko wkręca kolejna osobę w uwiarygadnianie tego czego nie ma, ale również zapewnia jej pomoc wszelkich instytucji państwowych. Mamy jednak coraz większe podejrzenie, ze nie jest to bynajmniej osoba prywatna, bo nie widzimy możliwości aby tyle mogły zdziałać zapewnienia nawet kompletu laureatów Nagrody Nobla. Bardziej prawdopodobne wydaje się, ze taki efekt mogłaby osiągnąć instytucja państwowa np sprzedając za przysłowiową złotówkę bezprzetargowo odnalezione mienie rzekomo należące do Skarbu Państwa nie ujęte w oficjalnych rejestrach lub dokonując innej czynności uwiarygadniającej praw związane z 'alternatrywna rzeczywistością". I właśnie w tym kontekście bardzo wiele daje nam do myślenia fakt, ze Urząd Miasta M nie tylko nie chciał wydać nam zaświadczenia, ze nigdy naszą nieruchomością nie zarządzał, nie władał ale nawet że jej nie sprzedał. Pomimo iż twierdzi, ze w rejestrach księgowych nie ma po niczym takim ani śladu. Pamiętajmy, ze jest to ten sam urząd, który w 1993 roku zalegalizował samowole na planach nieistniejącej nieruchomości pomimo iż "inwestorka" nie miała w tym żadnego interesu.
Powstaje więc pytanie na co my właściwie trafiliśmy?
4 Po trzecie przeinaczenia
Opisaliśmy już jak generuje się coraz większy bałagan w rejestrach i dokumentacji dotyczącej nieruchomości najprawdopodobniej przy pomocy mniej lub bardziej nieoficjalnych procedur porządkowania tego co oficjalnie już dawno zostało uporządkowane. Opisaliśmy również jak najprawdopodobniej seria oszustw mogła wygenerować kilka dokumentów, które mogą być wykorzystane jako "dowód" na istnienie innej rzeczywistości w miejscu gdzie stoi nasza nieruchomość. Jednak posługiwanie się opisanymi śmieciowymi dokumentami to niewątpliwie zbyt mało aby móc przekonać szereg funkcjonariuszy państwowych (nawet tych powiatowych), że na miejscu naszej nieruchomości znajduje się coś co ma taki sam związek z tym co istnieje naprawdę w terenie (jak również zresztą w dokumentacji) jak przysłowiowe Taj Mahal. I to nawet przy istnieniu opisanych mniej lub bardziej nieoficjalnych procedur "porządkowania" bałaganu w rejestrach dotyczących nieruchomości.
Aby bowiem taki absurd, jak ten który udokumentowaliśmy na przykładzie naszej nieruchomości, mógł powstać w instytucjach powiatu g musiał rozwinąć się jeszcze jeden nawyk. Już wielokrotnie sygnalizowaliśmy , że w powiecie g wypracowano zwyczaj przeinaczeń pociągnięty już chyba do rangi sztuki. My ten nawyk nazwaliśmy "łańcuszkiem błędów" inni "grą w gamonia". Spośród powszechnie używanych kolokwialnych określeń dla tego typu działalności najbliższe jest chyba "rżniecie głupa". Zwyczaj ten sprowadza się do wystawiania dokumentów o niejednoznacznej treści, które w zależności od wiedzy i kompetencji czytającego mogą być rozumiane w różny sposób. "Łańcuszek" takich dokumentów może stanowić wystarczającą "podkładkę" do dokonania przez kolejnego funkcjonariusza państwowego czynności do której nie ma żadnych uprawnień w realnie istniejących okolicznościach. "Podkładka" sprawia jednak, że może on udawać, że po prostu jest tylko niekompetentny lub się tylko pomylił. Kilka przykładów takich dokumentów podaliśmy w Dzienniku VII.
Musi to być naprawdę powszechna praktyka skoro tylko w sprawach w których byliśmy stroną właśnie na podstawie takich dokumentów, pozornie bez znaczenia prawnego wystawiano postanowienia, decyzję czy wyroki. By nie być gołosłownym
1. Sprzeciw wobec przeprowadzenia prac remontowych przy użyciu jako "podkładki" postanowienia PINB o rzekomym wstrzymaniu prac budowlanych. Abstrahując od faktu, że prace budowlane były całkowicie wymyślone, to miały one zakres inny niż prace , których nie pozwolono wykonać i nie miały z nimi żadnego związku.
2. Pozwolenie na budowę wydane przy użyciu opinii konserwatora zabytków o rzekomej zgodności z Miejscowym Planem Zagospodarowania Przestrzennego. Opinia ta nie ma żadnego znaczenia prawnego, bowiem to nie konserwator jest od wydawania takiej opinii. Na marginesie należy podkreślić, że opinia odpowiedniego organu (tj. wypis z planu zagospodarowania) była obecna w aktach sprawy i wykluczała możliwość zrealizowania inwestycji.
W sprawie stanu prawnego naszej nieruchomości zdetektowaliśmy już kilka przypadków takich "gierek"
1. Urząd Miasteczka M nie może zaświadczyć, ze Gmina nie była samoistnym posiadaczem naszej nieruchomości/ nie zarządzała naszą nieruchomością/ nie sprzedała naszej nieruchomości/ nie ulokowała lokatora na naszej nieruchomości bo..... nie ma żadnych dokumentów. Przy czym w uzasadnieniach znajdowały się zawsze dywagacje na temat interesu prawnego. W sytuacji, która istnieje naprawdę uzasadnienia tych odmów brzmią po prostu idiotycznie, ale jak odczyta to ktoś kto myśli, ze nasza nieruchomość istotnie była we władaniu gminy etc.... Brzmi prawie jak potwierdzenie prawda?
2. Wyrok I C 170/10 unieważniający umowę z 25.05.2005 i odmowa sądu dla uzupełnienia uzasadnienia wyroku poprzez wydanie zaświadczenia, ze wyrok dotyczył umowy "quad usum", a nie umowy wydzielenia lokali mieszkalnych. My oczywiście wiemy czego ów wyrok dotyczył, ale jak odczytają ten wyrok osoby, które z jakiś (nieujawnionych zresztą) względów uważają, że umowa wydzielenia lokali jest nieważna i była jedyną umową podpisaną w dniu 25.05.2005? W tym kontekście za niesłychanie ciekawe należy uznać to, że od ponad pół roku Sąd nie chce nam wydać zaświadczenia potwierdzającego, ze wyrok dotyczył umowy "quad usum".
3. Postanowienie PINB wstrzymujące prace budowlane z 2010 roku. My wiemy, ze żadnych prac w tym czasie nie prowadzono i że postanowienie zostało uchylone. Ale jak odczyta ten dokument ktoś, kto myśli, ze w 2010 roku nieruchomość przebudowano? (zresztą postanowienie już po jego uchyleniu było wykorzystywane jako materiał dowodowy na wykazanie prowadzenie w tym czasie prac budowlanych, niestety nie powiedziano nam jakich ;-)
Jak widać jeżeli komuś powiedziano, ze nasza nieruchomość była w rękach gminy a następnie ludzie posiadający jakieś podejrzane kwity (czyli w domyśle my) "uwiarygodnili" je dokonując fikcyjnego podziału nieruchomości a następnie aby "uwiarygodnić" swoje papiery po raz drugi przebudowali nieruchomość - znajda potwierdzenie tej bajki w wymienionym dokumencie
Co więcej widzimy spory potencjał dla wystawienie szeregu dokumentów opisywaną techniką, które "potwierdzą" istnienie alternatywnej rzeczywistości. Np
1. Fakt, że Starostwo z uporem wartym lepszej sprawy nie chce usunąć informacji o działce drogowej 275a nie pozwala wykluczyć, ze dokument ten pomimo iż ewidentnie wadliwy i sprzeczny z pozostałą dokumentacją mógł się stać pretekstem np dla poświadczenia, że Starostwo posiada informacje sięgające lat 1970-tych pokazujące, ze działka 275a cały czas była własnością pierwszych właścicieli i była we władaniu gminy (oczywiście mowa o ewidentnie wadliwej informacji o rzekomym istnieniu drogowej działki 275a należącej do pierwszych właścicieli z pominięciem całej dokumentacji dotyczącej rzeczywistej działki 275a z zachowaną ciągłością od 1923 roku)
2. Ponieważ Urząd Miasta M nie chce usunąć decyzji nr 933014 z 1993 roku sprawia, że nie można wykluczyć, że stała się ona pretekstem dla poświadczenia, że Urząd Miasta posiada dowód, ze jeszcze w 1993 roku istniała działka 275a w formie niepodzielonej. I to dokument wystawiony przez osobę określona jako współwłaścicielką nieruchomości w dokumentach, którymi my się posługujemy.
3. W kwartale w którym znajduje się nasza nieruchomość planowano kiedyś zrobienie parku. Szybko z tego zrezygnowano, ale jeżeli jakiś urząd napisze, ze "według panu zagospodarowania przestrzennego z roku 1981 teren naszej nieruchomości był przeznaczony pod park" to technicznie nie będzie to nieprawdą, tylko ......z takim drobnym przeinaczeniem. Bo w końcu parku w tym miejscu nigdy nie było, Były tylko plany na bliżej nieokreślona przyszłość z których zresztą szybko zrezygnowano i teren, pomimo iż przeznaczony pod park nigdy nie był własnością gminy czy skarbu Państwa.
Jak widać stosując technikę przeinaczeń można w oparciu o kilka dokumentów bez znaczenia prawnego lub wręcz wadliwych wykreować "alternatywną rzeczywistość". Rzeczywistość, która zaczyna żyć własnym życiem, bo nikt nie sprawdza na jakiej podstawie wydano najbardziej nieprawdopodobne i absurdalne poświadczenia.....
Opisaliśmy już jak generuje się coraz większy bałagan w rejestrach i dokumentacji dotyczącej nieruchomości najprawdopodobniej przy pomocy mniej lub bardziej nieoficjalnych procedur porządkowania tego co oficjalnie już dawno zostało uporządkowane. Opisaliśmy również jak najprawdopodobniej seria oszustw mogła wygenerować kilka dokumentów, które mogą być wykorzystane jako "dowód" na istnienie innej rzeczywistości w miejscu gdzie stoi nasza nieruchomość. Jednak posługiwanie się opisanymi śmieciowymi dokumentami to niewątpliwie zbyt mało aby móc przekonać szereg funkcjonariuszy państwowych (nawet tych powiatowych), że na miejscu naszej nieruchomości znajduje się coś co ma taki sam związek z tym co istnieje naprawdę w terenie (jak również zresztą w dokumentacji) jak przysłowiowe Taj Mahal. I to nawet przy istnieniu opisanych mniej lub bardziej nieoficjalnych procedur "porządkowania" bałaganu w rejestrach dotyczących nieruchomości.
Aby bowiem taki absurd, jak ten który udokumentowaliśmy na przykładzie naszej nieruchomości, mógł powstać w instytucjach powiatu g musiał rozwinąć się jeszcze jeden nawyk. Już wielokrotnie sygnalizowaliśmy , że w powiecie g wypracowano zwyczaj przeinaczeń pociągnięty już chyba do rangi sztuki. My ten nawyk nazwaliśmy "łańcuszkiem błędów" inni "grą w gamonia". Spośród powszechnie używanych kolokwialnych określeń dla tego typu działalności najbliższe jest chyba "rżniecie głupa". Zwyczaj ten sprowadza się do wystawiania dokumentów o niejednoznacznej treści, które w zależności od wiedzy i kompetencji czytającego mogą być rozumiane w różny sposób. "Łańcuszek" takich dokumentów może stanowić wystarczającą "podkładkę" do dokonania przez kolejnego funkcjonariusza państwowego czynności do której nie ma żadnych uprawnień w realnie istniejących okolicznościach. "Podkładka" sprawia jednak, że może on udawać, że po prostu jest tylko niekompetentny lub się tylko pomylił. Kilka przykładów takich dokumentów podaliśmy w Dzienniku VII.
Musi to być naprawdę powszechna praktyka skoro tylko w sprawach w których byliśmy stroną właśnie na podstawie takich dokumentów, pozornie bez znaczenia prawnego wystawiano postanowienia, decyzję czy wyroki. By nie być gołosłownym
1. Sprzeciw wobec przeprowadzenia prac remontowych przy użyciu jako "podkładki" postanowienia PINB o rzekomym wstrzymaniu prac budowlanych. Abstrahując od faktu, że prace budowlane były całkowicie wymyślone, to miały one zakres inny niż prace , których nie pozwolono wykonać i nie miały z nimi żadnego związku.
2. Pozwolenie na budowę wydane przy użyciu opinii konserwatora zabytków o rzekomej zgodności z Miejscowym Planem Zagospodarowania Przestrzennego. Opinia ta nie ma żadnego znaczenia prawnego, bowiem to nie konserwator jest od wydawania takiej opinii. Na marginesie należy podkreślić, że opinia odpowiedniego organu (tj. wypis z planu zagospodarowania) była obecna w aktach sprawy i wykluczała możliwość zrealizowania inwestycji.
W sprawie stanu prawnego naszej nieruchomości zdetektowaliśmy już kilka przypadków takich "gierek"
1. Urząd Miasteczka M nie może zaświadczyć, ze Gmina nie była samoistnym posiadaczem naszej nieruchomości/ nie zarządzała naszą nieruchomością/ nie sprzedała naszej nieruchomości/ nie ulokowała lokatora na naszej nieruchomości bo..... nie ma żadnych dokumentów. Przy czym w uzasadnieniach znajdowały się zawsze dywagacje na temat interesu prawnego. W sytuacji, która istnieje naprawdę uzasadnienia tych odmów brzmią po prostu idiotycznie, ale jak odczyta to ktoś kto myśli, ze nasza nieruchomość istotnie była we władaniu gminy etc.... Brzmi prawie jak potwierdzenie prawda?
2. Wyrok I C 170/10 unieważniający umowę z 25.05.2005 i odmowa sądu dla uzupełnienia uzasadnienia wyroku poprzez wydanie zaświadczenia, ze wyrok dotyczył umowy "quad usum", a nie umowy wydzielenia lokali mieszkalnych. My oczywiście wiemy czego ów wyrok dotyczył, ale jak odczytają ten wyrok osoby, które z jakiś (nieujawnionych zresztą) względów uważają, że umowa wydzielenia lokali jest nieważna i była jedyną umową podpisaną w dniu 25.05.2005? W tym kontekście za niesłychanie ciekawe należy uznać to, że od ponad pół roku Sąd nie chce nam wydać zaświadczenia potwierdzającego, ze wyrok dotyczył umowy "quad usum".
3. Postanowienie PINB wstrzymujące prace budowlane z 2010 roku. My wiemy, ze żadnych prac w tym czasie nie prowadzono i że postanowienie zostało uchylone. Ale jak odczyta ten dokument ktoś, kto myśli, ze w 2010 roku nieruchomość przebudowano? (zresztą postanowienie już po jego uchyleniu było wykorzystywane jako materiał dowodowy na wykazanie prowadzenie w tym czasie prac budowlanych, niestety nie powiedziano nam jakich ;-)
Jak widać jeżeli komuś powiedziano, ze nasza nieruchomość była w rękach gminy a następnie ludzie posiadający jakieś podejrzane kwity (czyli w domyśle my) "uwiarygodnili" je dokonując fikcyjnego podziału nieruchomości a następnie aby "uwiarygodnić" swoje papiery po raz drugi przebudowali nieruchomość - znajda potwierdzenie tej bajki w wymienionym dokumencie
Co więcej widzimy spory potencjał dla wystawienie szeregu dokumentów opisywaną techniką, które "potwierdzą" istnienie alternatywnej rzeczywistości. Np
1. Fakt, że Starostwo z uporem wartym lepszej sprawy nie chce usunąć informacji o działce drogowej 275a nie pozwala wykluczyć, ze dokument ten pomimo iż ewidentnie wadliwy i sprzeczny z pozostałą dokumentacją mógł się stać pretekstem np dla poświadczenia, że Starostwo posiada informacje sięgające lat 1970-tych pokazujące, ze działka 275a cały czas była własnością pierwszych właścicieli i była we władaniu gminy (oczywiście mowa o ewidentnie wadliwej informacji o rzekomym istnieniu drogowej działki 275a należącej do pierwszych właścicieli z pominięciem całej dokumentacji dotyczącej rzeczywistej działki 275a z zachowaną ciągłością od 1923 roku)
2. Ponieważ Urząd Miasta M nie chce usunąć decyzji nr 933014 z 1993 roku sprawia, że nie można wykluczyć, że stała się ona pretekstem dla poświadczenia, że Urząd Miasta posiada dowód, ze jeszcze w 1993 roku istniała działka 275a w formie niepodzielonej. I to dokument wystawiony przez osobę określona jako współwłaścicielką nieruchomości w dokumentach, którymi my się posługujemy.
3. W kwartale w którym znajduje się nasza nieruchomość planowano kiedyś zrobienie parku. Szybko z tego zrezygnowano, ale jeżeli jakiś urząd napisze, ze "według panu zagospodarowania przestrzennego z roku 1981 teren naszej nieruchomości był przeznaczony pod park" to technicznie nie będzie to nieprawdą, tylko ......z takim drobnym przeinaczeniem. Bo w końcu parku w tym miejscu nigdy nie było, Były tylko plany na bliżej nieokreślona przyszłość z których zresztą szybko zrezygnowano i teren, pomimo iż przeznaczony pod park nigdy nie był własnością gminy czy skarbu Państwa.
Jak widać stosując technikę przeinaczeń można w oparciu o kilka dokumentów bez znaczenia prawnego lub wręcz wadliwych wykreować "alternatywną rzeczywistość". Rzeczywistość, która zaczyna żyć własnym życiem, bo nikt nie sprawdza na jakiej podstawie wydano najbardziej nieprawdopodobne i absurdalne poświadczenia.....
4.1 "Prace analityczne" - królowa przeinaczeń
Jest jednak jeszcze prostszy sposób wykreowania "alternatywnej rzeczywistości" a nazywa się on "prace analityczne". "Pracami analitycznymi" podparł się Urząd Miasteczka M w sprawie ul B. Sprawa ul B jest jedna z tych spraw w których Urząd Miasta M nie uznaje dobrze udokumentowanej rzeczywistości nie mówiąc dlaczego. (pisaliśmy o tym w Dzienniku II ) Przypadek ul B nie dotyczy co prawda nieruchomości prywatnej (przynajmniej oficjalnie), ale istnienia dobrze udokumentowanej drogi gminnej, której istnienia nie chce zaakceptować Urząd Miasta M. Ostatnio jego pracownicy poinformowali nawet, że ustalono fakt nieistnienia ul B w trakcie "prac analitycznych". Brzmi dobrze, poważnie i wiarygodnie, prawda? W końcu przeprowadzenie prac analitycznych sugeruje, że zbadano wszelkie okoliczności i dokumenty, wyciągnięto z nich logiczne wnioski i sporządzono odpowiedni raport. Jednak dociekliwi mieszkańcy chcieli się dowiedzieć na podstawie czego ustalono że dobrze udokumentowana ulica nie istnieje. Po serii pytań okazało się co następuje; Nie ma żadnego dokumentu z prac analitycznych, nie poddano badaniu i analizie żadnych dokumentów. "Prace analityczne" polegały na tym, ze kilku pracowników urzędu siadło sobie i pogadało..... No cóż jeżeli tak wyglądają "prace analityczne" to można w ich wyniku ustalić dosłownie wszystko. Nawet to, ze ul B to wieża Eifla stojąca na pasie startowym dla statków komicznych.
Jest jednak jeszcze prostszy sposób wykreowania "alternatywnej rzeczywistości" a nazywa się on "prace analityczne". "Pracami analitycznymi" podparł się Urząd Miasteczka M w sprawie ul B. Sprawa ul B jest jedna z tych spraw w których Urząd Miasta M nie uznaje dobrze udokumentowanej rzeczywistości nie mówiąc dlaczego. (pisaliśmy o tym w Dzienniku II ) Przypadek ul B nie dotyczy co prawda nieruchomości prywatnej (przynajmniej oficjalnie), ale istnienia dobrze udokumentowanej drogi gminnej, której istnienia nie chce zaakceptować Urząd Miasta M. Ostatnio jego pracownicy poinformowali nawet, że ustalono fakt nieistnienia ul B w trakcie "prac analitycznych". Brzmi dobrze, poważnie i wiarygodnie, prawda? W końcu przeprowadzenie prac analitycznych sugeruje, że zbadano wszelkie okoliczności i dokumenty, wyciągnięto z nich logiczne wnioski i sporządzono odpowiedni raport. Jednak dociekliwi mieszkańcy chcieli się dowiedzieć na podstawie czego ustalono że dobrze udokumentowana ulica nie istnieje. Po serii pytań okazało się co następuje; Nie ma żadnego dokumentu z prac analitycznych, nie poddano badaniu i analizie żadnych dokumentów. "Prace analityczne" polegały na tym, ze kilku pracowników urzędu siadło sobie i pogadało..... No cóż jeżeli tak wyglądają "prace analityczne" to można w ich wyniku ustalić dosłownie wszystko. Nawet to, ze ul B to wieża Eifla stojąca na pasie startowym dla statków komicznych.
CZĘŚĆ IV
„Usprawiedliwienia”, podsumowania i wnioski.
Gdy czyta się opis funkcjonowania powiatu G, mimowolnie pojawia się podejrzenie monstrualnej korupcji i skrajnej demoralizacji pracowników lokalnych instytucji. W naszej opinii nie jest to ocena słuszna. Nie trzeba mieć wcale złych intencji aby narobić niezłego bigosu. Wystarczy tylko zostać obarczonym zadaniem przekraczającym możliwości.
Lokalnych funkcjonariuszy najwyraźniej obciążono zadaniem uporządkowania rejestrów dotyczących nieruchomości. A to zupełnie tak jakby herkulesowe zadanie powierzyć komuś kto nie jest bynajmniej Herkulesem i nie ma nawet ułamka jego niezwykłych zdolności. Bo nie oszukujmy się w instytucjach powiatowych raczej nie znajdziemy wybitnych specjalistów od ustalania praw własności zamotanych w wydarzenia historyczne.
Zadanie więc było niemożliwe do wykonania, i to bynajmniej nie tylko dlatego, że lokalni funkcjonariusze państwowi maja problemy z czytaniem dokumentów (o co ich trudno nie podejrzewać), ale również z powodów..... nie do końca od nich zależnych
Lokalnych funkcjonariuszy najwyraźniej obciążono zadaniem uporządkowania rejestrów dotyczących nieruchomości. A to zupełnie tak jakby herkulesowe zadanie powierzyć komuś kto nie jest bynajmniej Herkulesem i nie ma nawet ułamka jego niezwykłych zdolności. Bo nie oszukujmy się w instytucjach powiatowych raczej nie znajdziemy wybitnych specjalistów od ustalania praw własności zamotanych w wydarzenia historyczne.
Zadanie więc było niemożliwe do wykonania, i to bynajmniej nie tylko dlatego, że lokalni funkcjonariusze państwowi maja problemy z czytaniem dokumentów (o co ich trudno nie podejrzewać), ale również z powodów..... nie do końca od nich zależnych
1. Nieznajomość terenu.
Początkowo nie mogliśmy wyjść ze zdumienia, ze w kilkunastotysięcznym miasteczku w którym wszyscy znają się niemalże jak łyse konie wiedzą o znacznej części miasta wydaje się być białą plamą. Gdy jednak liznęliśmy trochę historii przestało nas to dziwić,
Miasteczko M jest bowiem przedwojennym letniskiem w którym po wojnie ulokowano bodajże 3 fabryki. Ma również bogatą historię konspiracji, bowiem w czasach II wojny światowej uznano, ze teren porośnięty lasem na którym z rzadka znajdują się piękne letniskowe wille (posadowione na dużych niegrodzonych działkach) jest dobrym miejscem na działalność konspiracyjną. Tym bardziej, że przez tą urocza i tajemnicza miejscowość przechodziła ważna linia kolejowa. Ulokowano wiec tutaj ważną placówkę konspiracyjną. Po wojnie w miasteczku wytworzyły się niejako dwa światy. Jeden - to świat ludzi z fabryk. Był to uporządkowany świat ludzi z nowo stawianych bloków, w większości napływowych którzy żyli "po bożemu". Był też świat "ludzi z willi", który niewątpliwie byłby interesującym obiektem badań dla każdego socjologa. W czasach głodu mieszkaniowego pierwszych powojennych lat zakwaterowywano pracowników fabryk w starych willach. Niejednokrotnie dokwaterowując ich niezbyt zachwyconym właścicielom lub współwłaścicielom. (czy tez osobom się za takich właścicieli podających, bo w okresie powojennej zawieruchy w miasteczku, które było w czasie wojny ważną placówką konspiracyjną takiej ewentualności w zasadzie także wykluczyć nie można). Jednak warunki życia w tych obiektach na siłę podzielonych na maleńkie mieszkanka ze wspólną kuchnia, łazienka etc nie były najlepsze. Toteż co zaradniejsi przeprowadzali się do lepszych warunków jakie oferowały bloki. Pozostawał element mniej zaradny, często obciążony różnymi problemami np alkoholizmem. Równie wielki był eksodus właścicieli, którzy gnieździli się w tym co pozostało po tym jak władza ludowa dokwaterowała na ich własności po kilka rodzin. Ci mniej zaradni żyli często ze stopniowej wyprzedaży swoich gruntów czyli wielkich działek na których władza ludowa nigdy nie położyła łapy lub ich wynajmu. Za to duże działki, które można było wynająć (a być może nawet kupić) i bliskość dużego ośrodka przyciągały tzw inicjatywę prywatną, która w ówczesnych warunkach ustrojowych działała często na granicy obowiązującego wówczas prawa i była ostro infiltrowana przez bezpiekę.
Na skutek opisanych procesów pod koniec PRL-u miasteczko M nie było w praktyce jednym miastem tylko dwoma rożnymi światami, która się nawzajem nie znały i mamy wrażenie, że głęboko sobą pogardzały. Po 1989 roku "świat willi" zaczął się rozpływać, a wraz z nim pamięć o nim.
Początkowo nie mogliśmy wyjść ze zdumienia, ze w kilkunastotysięcznym miasteczku w którym wszyscy znają się niemalże jak łyse konie wiedzą o znacznej części miasta wydaje się być białą plamą. Gdy jednak liznęliśmy trochę historii przestało nas to dziwić,
Miasteczko M jest bowiem przedwojennym letniskiem w którym po wojnie ulokowano bodajże 3 fabryki. Ma również bogatą historię konspiracji, bowiem w czasach II wojny światowej uznano, ze teren porośnięty lasem na którym z rzadka znajdują się piękne letniskowe wille (posadowione na dużych niegrodzonych działkach) jest dobrym miejscem na działalność konspiracyjną. Tym bardziej, że przez tą urocza i tajemnicza miejscowość przechodziła ważna linia kolejowa. Ulokowano wiec tutaj ważną placówkę konspiracyjną. Po wojnie w miasteczku wytworzyły się niejako dwa światy. Jeden - to świat ludzi z fabryk. Był to uporządkowany świat ludzi z nowo stawianych bloków, w większości napływowych którzy żyli "po bożemu". Był też świat "ludzi z willi", który niewątpliwie byłby interesującym obiektem badań dla każdego socjologa. W czasach głodu mieszkaniowego pierwszych powojennych lat zakwaterowywano pracowników fabryk w starych willach. Niejednokrotnie dokwaterowując ich niezbyt zachwyconym właścicielom lub współwłaścicielom. (czy tez osobom się za takich właścicieli podających, bo w okresie powojennej zawieruchy w miasteczku, które było w czasie wojny ważną placówką konspiracyjną takiej ewentualności w zasadzie także wykluczyć nie można). Jednak warunki życia w tych obiektach na siłę podzielonych na maleńkie mieszkanka ze wspólną kuchnia, łazienka etc nie były najlepsze. Toteż co zaradniejsi przeprowadzali się do lepszych warunków jakie oferowały bloki. Pozostawał element mniej zaradny, często obciążony różnymi problemami np alkoholizmem. Równie wielki był eksodus właścicieli, którzy gnieździli się w tym co pozostało po tym jak władza ludowa dokwaterowała na ich własności po kilka rodzin. Ci mniej zaradni żyli często ze stopniowej wyprzedaży swoich gruntów czyli wielkich działek na których władza ludowa nigdy nie położyła łapy lub ich wynajmu. Za to duże działki, które można było wynająć (a być może nawet kupić) i bliskość dużego ośrodka przyciągały tzw inicjatywę prywatną, która w ówczesnych warunkach ustrojowych działała często na granicy obowiązującego wówczas prawa i była ostro infiltrowana przez bezpiekę.
Na skutek opisanych procesów pod koniec PRL-u miasteczko M nie było w praktyce jednym miastem tylko dwoma rożnymi światami, która się nawzajem nie znały i mamy wrażenie, że głęboko sobą pogardzały. Po 1989 roku "świat willi" zaczął się rozpływać, a wraz z nim pamięć o nim.
2. Bałagan "historyczny"
Mówiąc o bałaganie historycznym zdecydowaliśmy się litościwie pominąć, to co z reguły nasuwa się na myśl, gdy się o tym myśli czyli wybrakowana dokumentacja czy niestarannie prowadzone rejestry. To wszystko oczywiście jest w miasteczku M i to być może nawet w nadprogramowej skali. Nie jesteśmy bowiem pewni czy "wędrujące ulice" są lokalna specjalnością czy też częścią powszechnie występujących historycznych zaszłości. Zjawisko "wędrujących ulic" wynika z faktu, ze przed wojna miasteczko posiadało w znakomitej większości drogi gruntowe przy których znajdowały się niegrodzone posesje. O przemieszczenie takich ulic jest łatwo, szczególnie w tedy, gdy znaczną część właścicieli wygna z ich nieruchomości wojna, a po ulicach przetacza się ciężki sprzęt wojskowy.
Ze skali bałaganu jaki mógł panować w rejestrach miasteczka M zdaliśmy sobie sprawę jednak dopiero gdy ustaliliśmy, że we wczesnych latach 1970-tych w ramach tzw modernizacji ewidencji gruntów przerysowano mapę miasta. Na jakiej podstawie? Na chwile obecna możemy się tylko domyślać. Jednak przerysowanie mapy miasta, które powstało w wyniku planowanej parcelacji na działki o regularnych kształtach i zbliżonej powierzchni na coś co przypominało groch z kapustą wskazuje na jakiś dziwny proces, chyba nie do końca bazujący na tym co się działo w terenie i co można było znaleźć w lokalnych archiwach.
Właśnie ta cecha i zbieżność w czasie sprawiają, ze zaczynamy podejrzewać, ze spływające umowy indeminizacyjne mogły mieć w tym spory udział..
Mówiąc o bałaganie historycznym zdecydowaliśmy się litościwie pominąć, to co z reguły nasuwa się na myśl, gdy się o tym myśli czyli wybrakowana dokumentacja czy niestarannie prowadzone rejestry. To wszystko oczywiście jest w miasteczku M i to być może nawet w nadprogramowej skali. Nie jesteśmy bowiem pewni czy "wędrujące ulice" są lokalna specjalnością czy też częścią powszechnie występujących historycznych zaszłości. Zjawisko "wędrujących ulic" wynika z faktu, ze przed wojna miasteczko posiadało w znakomitej większości drogi gruntowe przy których znajdowały się niegrodzone posesje. O przemieszczenie takich ulic jest łatwo, szczególnie w tedy, gdy znaczną część właścicieli wygna z ich nieruchomości wojna, a po ulicach przetacza się ciężki sprzęt wojskowy.
Ze skali bałaganu jaki mógł panować w rejestrach miasteczka M zdaliśmy sobie sprawę jednak dopiero gdy ustaliliśmy, że we wczesnych latach 1970-tych w ramach tzw modernizacji ewidencji gruntów przerysowano mapę miasta. Na jakiej podstawie? Na chwile obecna możemy się tylko domyślać. Jednak przerysowanie mapy miasta, które powstało w wyniku planowanej parcelacji na działki o regularnych kształtach i zbliżonej powierzchni na coś co przypominało groch z kapustą wskazuje na jakiś dziwny proces, chyba nie do końca bazujący na tym co się działo w terenie i co można było znaleźć w lokalnych archiwach.
Właśnie ta cecha i zbieżność w czasie sprawiają, ze zaczynamy podejrzewać, ze spływające umowy indeminizacyjne mogły mieć w tym spory udział..
3. Willa a willa.
Być może nie każdy dzieli nasze przekonanie, ze wadliwość ustalań praw własności (czyli prawa do roszczeń odszkodowawczych) w trakcie procesu indeminizacyjnego miała znaczny wpływ na wygenerowanie bałaganu, ale bałagan jaki panuje w dokumentacji dotyczącej tego procesu nie może napełniać zaufaniem.
Tym bardziej, ze nie musiało dochodzić nawet do oszustw indeminizacyjnych, aby proces ten mógł się stać przyczyną niezłego zamieszania wokół praw własności. Wystarczyło chociażby "usprawiedliwione niechlujstwo". Piszemy "usprawiedliwione" bowiem trudno oczekiwać od funkcjonariusza innego państwa aby orientował się w subtelnościach miasteczka M i zwracał uwagę na szczegóły, których nie tylko znaczenia ale nawet istnienia nie mógł podejrzewać.
Weźmy dla przykładu coś co nawet nas zaskoczyło. Willa to nie tylko "wolno stojący większy budynek mieszkalny, jednorodzinny, powiązany zwykle z ogrodem" (definicja z wikipedii). Przynajmniej w miasteczku M "willa" to był zbiór parcel (niekoniecznie zabudowanych i niekoniecznie sąsiadujących) dla których była prowadzona jedna księga hipoteczna. Parcele te pierwotnie miały jednego właściciela, ale gdy któraś z nich zastała sprzedana - to niekoniecznie wydzielano ją do innej księgi hipotecznej (co jak podejrzewamy pociągało za sobą konkretne koszty). Częstokroć ograniczano się tylko do zrobienia adnotacji o zmianie właściciela. Innymi słowy nazwa willa Y może dotyczyć nawet kilkunastu parceli należących czasami już do różnych właścicieli, a jedyną rzeczą, która je łączy jest to , że w wyniku pierwotnej parcelacji zostały wydzielone do jednej księgi hipotecznej "willa Y"
Toteż nie było nic niewłaściwego w wypłaceniu odszkodowania panu X za Willę Y ( o ile oczywiście wylegitymował się aktualnym prawem własności). Tylko później mógł powstać problem z lokalizacja tego za co odszkodowanie wypłacono (czyli tego co przeszło na własność Skarbu Państwa w wyniku tego procesu). Szczególnie jeżeli nie zachowała się księga hipoteczna, bo wówczas ustalenie których parcel będących częścią Willi Y odszkodowanie dotyczyło mogło być naprawdę trudne do ustalenia. Tym, bardziej, ze do pewnego momentu posesje w miasteczku M nie były numerowane, tylko identyfikowane przez swoje unikalne nazwy.
Sama numeracja może też być przyczyną niezłego zamieszania. Już w latach 1930-tych do parceli przypisano numery. Od razu wprowadzono przy tym pewne zamieszanie bo wszystkie parcele narożne otrzymały po dwa numery przypisane do dwóch ulic, a jeśli trafi się parcela która sąsiaduje z trzema ulicami to dostawała numerów trzy. Numeracji tej nie zmieniano przez dłuższy okres czasu pomimo iż parcele były dzielone. Prowadziło to do takich paradoksów, że na przykład nr 21 przy ul K (czyli dawny adres naszej nieruchomości) przypisywany był 4 nieruchomościom, czasami z różnymi literkami, czasami bez... A po zmianie numeracji w w latach 1990-tych numer ten otrzymała nieruchomość położona na drugim końcu ul K. Innymi słowy istny numerologiczny kogel-mogel.
Być może nie każdy dzieli nasze przekonanie, ze wadliwość ustalań praw własności (czyli prawa do roszczeń odszkodowawczych) w trakcie procesu indeminizacyjnego miała znaczny wpływ na wygenerowanie bałaganu, ale bałagan jaki panuje w dokumentacji dotyczącej tego procesu nie może napełniać zaufaniem.
Tym bardziej, ze nie musiało dochodzić nawet do oszustw indeminizacyjnych, aby proces ten mógł się stać przyczyną niezłego zamieszania wokół praw własności. Wystarczyło chociażby "usprawiedliwione niechlujstwo". Piszemy "usprawiedliwione" bowiem trudno oczekiwać od funkcjonariusza innego państwa aby orientował się w subtelnościach miasteczka M i zwracał uwagę na szczegóły, których nie tylko znaczenia ale nawet istnienia nie mógł podejrzewać.
Weźmy dla przykładu coś co nawet nas zaskoczyło. Willa to nie tylko "wolno stojący większy budynek mieszkalny, jednorodzinny, powiązany zwykle z ogrodem" (definicja z wikipedii). Przynajmniej w miasteczku M "willa" to był zbiór parcel (niekoniecznie zabudowanych i niekoniecznie sąsiadujących) dla których była prowadzona jedna księga hipoteczna. Parcele te pierwotnie miały jednego właściciela, ale gdy któraś z nich zastała sprzedana - to niekoniecznie wydzielano ją do innej księgi hipotecznej (co jak podejrzewamy pociągało za sobą konkretne koszty). Częstokroć ograniczano się tylko do zrobienia adnotacji o zmianie właściciela. Innymi słowy nazwa willa Y może dotyczyć nawet kilkunastu parceli należących czasami już do różnych właścicieli, a jedyną rzeczą, która je łączy jest to , że w wyniku pierwotnej parcelacji zostały wydzielone do jednej księgi hipotecznej "willa Y"
Toteż nie było nic niewłaściwego w wypłaceniu odszkodowania panu X za Willę Y ( o ile oczywiście wylegitymował się aktualnym prawem własności). Tylko później mógł powstać problem z lokalizacja tego za co odszkodowanie wypłacono (czyli tego co przeszło na własność Skarbu Państwa w wyniku tego procesu). Szczególnie jeżeli nie zachowała się księga hipoteczna, bo wówczas ustalenie których parcel będących częścią Willi Y odszkodowanie dotyczyło mogło być naprawdę trudne do ustalenia. Tym, bardziej, ze do pewnego momentu posesje w miasteczku M nie były numerowane, tylko identyfikowane przez swoje unikalne nazwy.
Sama numeracja może też być przyczyną niezłego zamieszania. Już w latach 1930-tych do parceli przypisano numery. Od razu wprowadzono przy tym pewne zamieszanie bo wszystkie parcele narożne otrzymały po dwa numery przypisane do dwóch ulic, a jeśli trafi się parcela która sąsiaduje z trzema ulicami to dostawała numerów trzy. Numeracji tej nie zmieniano przez dłuższy okres czasu pomimo iż parcele były dzielone. Prowadziło to do takich paradoksów, że na przykład nr 21 przy ul K (czyli dawny adres naszej nieruchomości) przypisywany był 4 nieruchomościom, czasami z różnymi literkami, czasami bez... A po zmianie numeracji w w latach 1990-tych numer ten otrzymała nieruchomość położona na drugim końcu ul K. Innymi słowy istny numerologiczny kogel-mogel.
4. Sąd Najwyższy nie pomaga......
Musimy obiektywnie przyznać, że aby się w tym całym bałaganie rozeznać trzeba mieć nie tylko bardzo szczególne kwalifikacje (o które co tu dużo mówić jest raczej trudno) i dobra znajomość terenu (której w lokalnych instytucjach również brakuje), ale również jakieś punkty odniesienia. Przez punkty odniesienia rozumiemy dokumenty i rejestry, które mają domniemanie wiarygodności dopóty nie wykaże się w jawnym postępowaniu sądowym ich wadliwości. Takie dokumenty i rejestry są punktem startowym dla dokonywania wszelkich ustaleń. Bez ich istnienia procesowi porządkowania historycznych zaszłości (jak eufemistycznie nazywa się pospolity bałagan w rejestrach) nie podołałby nawet Herkules.
Za likwidowanie tych punktów odniesienia zabrał się jednak w lutym 1989 roku Sąd Najwyższy ustalając w swojej uchwale, ze dział I-O (czyli tego opisującego jak wygląda nieruchomość i gdzie się znajduje ) nie ma domniemania wiarygodności. Jak już wielokrotnie tłumaczyliśmy - wysadziło to efektywnie cały system ksiąg wieczystych w powietrze. Bowiem posiadanie domniemania wiarygodności przez dział I-O oznacza, że aby zakwestionować przypisanie księgi wieczystej do konkretnego kawałka gruntu trzeba wykazać w jawnym postępowaniu sądowym, ze stan faktyczny jest inny. Jeżeli dział I-O nie ma domniemania wiarygodności - to nie trzeba niczego wykazywać. Ponieważ według innej ustawy podstawą do wpisów w tym dziale są dane z ewidencji gruntów (nie tylko sporządzony z niej wypis) - wystarczy tylko przedstawić jakiś dokument pochodzący z tej ewidencji i wskazujący, że jest inaczej. I to bynajmniej nie w jawnym postępowaniu sądowym. Mówiąc po prostu po pozbawieniu domniemania wiarygodności działu I-O, aby "usunąć" księgę wieczystą z danej nieruchomości wystarczy wprowadzić wadliwy dokument do ewidencji gruntów. A o tym, że celuje w tym proces zwany "modernizacją" pisaliśmy w Dzienniku VI.
Pomijając te dywagacje na temat kryminogennego charakteru uchwały Sądu Najwyższego z 1989 roku, zauważyć należy, że największa szkoda jaka poczyniła jest to, ze księgi wieczyste przestały być wiarygodnym odniesieniem dla procesu porządkowania "zaszłości historycznych" związanych z prawem własności. Nie są nim też dane z ewidencji gruntów, bo pomijając już fakt, że znajdują się w niej dokumenty o sprzecznej treści - to domniemanie wiarygodności nie obejmuje informacji o właścicielach zawartych w tej ewidencji.
Po narobieniu takiego bigosu nie do końca już nawet wiadomo jaki status mają akty notarialne np przeniesienia własności - są w końcu są sporządzane na podstawie zapisów ksiąg wieczystych i wypisów z ewidencji gruntów.....
Musimy obiektywnie przyznać, że aby się w tym całym bałaganie rozeznać trzeba mieć nie tylko bardzo szczególne kwalifikacje (o które co tu dużo mówić jest raczej trudno) i dobra znajomość terenu (której w lokalnych instytucjach również brakuje), ale również jakieś punkty odniesienia. Przez punkty odniesienia rozumiemy dokumenty i rejestry, które mają domniemanie wiarygodności dopóty nie wykaże się w jawnym postępowaniu sądowym ich wadliwości. Takie dokumenty i rejestry są punktem startowym dla dokonywania wszelkich ustaleń. Bez ich istnienia procesowi porządkowania historycznych zaszłości (jak eufemistycznie nazywa się pospolity bałagan w rejestrach) nie podołałby nawet Herkules.
Za likwidowanie tych punktów odniesienia zabrał się jednak w lutym 1989 roku Sąd Najwyższy ustalając w swojej uchwale, ze dział I-O (czyli tego opisującego jak wygląda nieruchomość i gdzie się znajduje ) nie ma domniemania wiarygodności. Jak już wielokrotnie tłumaczyliśmy - wysadziło to efektywnie cały system ksiąg wieczystych w powietrze. Bowiem posiadanie domniemania wiarygodności przez dział I-O oznacza, że aby zakwestionować przypisanie księgi wieczystej do konkretnego kawałka gruntu trzeba wykazać w jawnym postępowaniu sądowym, ze stan faktyczny jest inny. Jeżeli dział I-O nie ma domniemania wiarygodności - to nie trzeba niczego wykazywać. Ponieważ według innej ustawy podstawą do wpisów w tym dziale są dane z ewidencji gruntów (nie tylko sporządzony z niej wypis) - wystarczy tylko przedstawić jakiś dokument pochodzący z tej ewidencji i wskazujący, że jest inaczej. I to bynajmniej nie w jawnym postępowaniu sądowym. Mówiąc po prostu po pozbawieniu domniemania wiarygodności działu I-O, aby "usunąć" księgę wieczystą z danej nieruchomości wystarczy wprowadzić wadliwy dokument do ewidencji gruntów. A o tym, że celuje w tym proces zwany "modernizacją" pisaliśmy w Dzienniku VI.
Pomijając te dywagacje na temat kryminogennego charakteru uchwały Sądu Najwyższego z 1989 roku, zauważyć należy, że największa szkoda jaka poczyniła jest to, ze księgi wieczyste przestały być wiarygodnym odniesieniem dla procesu porządkowania "zaszłości historycznych" związanych z prawem własności. Nie są nim też dane z ewidencji gruntów, bo pomijając już fakt, że znajdują się w niej dokumenty o sprzecznej treści - to domniemanie wiarygodności nie obejmuje informacji o właścicielach zawartych w tej ewidencji.
Po narobieniu takiego bigosu nie do końca już nawet wiadomo jaki status mają akty notarialne np przeniesienia własności - są w końcu są sporządzane na podstawie zapisów ksiąg wieczystych i wypisów z ewidencji gruntów.....
5. Nie pomagają również inne instytucje.
Skoro dane z ewidencji gruntów (nie tylko wypis!!) są podstawa dla uaktualnienia wpisu w księdze wieczystej to ich wprowadzanie powinno być pod ścisłą kontrolą. Tymczasem o wprowadzaniu w nich zmian nie trzeba nawet informować właściciela nieruchomości.... Oczywiście informację o każdej zmianie przesyła się do szeregu instytucji. Jak możemy wyczytać rozporządzenie Ministra Rozwoju Regionalnego i Budownictwa z 29 marca 2001 r.
"?49. 1. O dokonanych zmianach w danych ewidencyjnych starosta zawiadamia:
1) organy podatkowe — w wypadku zmian danych mających znaczenie dla wymiaru podatków: od nieruchomości, rolnego i leśnego,
2) wydział ksiąg wieczystych właściwego miejscowo sądu rejonowego — w wypadku zmian danych objętych działem I ksiąg wieczystych,
3) właściwe miejscowo jednostki statystyki publicznej — w wypadku zmian w cechach adresowych nieruchomości oraz dopisywania i wykreślania budynków,
4) osoby i jednostki organizacyjne, na których wniosek lub zgłoszenie zmiana została wprowadzona."
Jak się łatwo zorientować nie ma wśród nich osób ujawnionych w ewidencji jako właścicieli danego obiektu. No cóż nie widzimy lepszego sposobu, aby wysadzić wiarygodność całego rejestru w powietrze. Z czego chyba lokalnie zdaje sobie sprawę wiele osób skoro jeden z funkcjonariuszy bodajże nadzoru budowlanego poinformował nas otwarcie, ze zapisy ewidencji gruntów mają "charakter informacyjny", a nie wiążący.
Skoro dane z ewidencji gruntów (nie tylko wypis!!) są podstawa dla uaktualnienia wpisu w księdze wieczystej to ich wprowadzanie powinno być pod ścisłą kontrolą. Tymczasem o wprowadzaniu w nich zmian nie trzeba nawet informować właściciela nieruchomości.... Oczywiście informację o każdej zmianie przesyła się do szeregu instytucji. Jak możemy wyczytać rozporządzenie Ministra Rozwoju Regionalnego i Budownictwa z 29 marca 2001 r.
"?49. 1. O dokonanych zmianach w danych ewidencyjnych starosta zawiadamia:
1) organy podatkowe — w wypadku zmian danych mających znaczenie dla wymiaru podatków: od nieruchomości, rolnego i leśnego,
2) wydział ksiąg wieczystych właściwego miejscowo sądu rejonowego — w wypadku zmian danych objętych działem I ksiąg wieczystych,
3) właściwe miejscowo jednostki statystyki publicznej — w wypadku zmian w cechach adresowych nieruchomości oraz dopisywania i wykreślania budynków,
4) osoby i jednostki organizacyjne, na których wniosek lub zgłoszenie zmiana została wprowadzona."
Jak się łatwo zorientować nie ma wśród nich osób ujawnionych w ewidencji jako właścicieli danego obiektu. No cóż nie widzimy lepszego sposobu, aby wysadzić wiarygodność całego rejestru w powietrze. Z czego chyba lokalnie zdaje sobie sprawę wiele osób skoro jeden z funkcjonariuszy bodajże nadzoru budowlanego poinformował nas otwarcie, ze zapisy ewidencji gruntów mają "charakter informacyjny", a nie wiążący.
6. Strategie porządkowania?
Kiedyś zadaliśmy sobie trud i zaczęliśmy się zastanawiać co byśmy zrobili na miejscu lokalnego funkcjonariusza państwowego gdybyśmy musieli ustalić stan prawny jakiejś nieruchomości. Zakładając, że nie znamy terenu i nie jesteśmy zbyt biegli w czytaniu dokumentacji i do tego nasz czas jest bardzo ograniczony. Trudno by nam się było oprzeć na księgach wieczystych, bo one wiszą na ewidencji gruntów, której dane nie zawsze muszą wytrzymywać konfrontację z właścicielem. Najbezpieczniejsza opcją wydają się dokumenty wystawione przez inne instytucje państwowe, które już coś "ustaliły" (lub wydaje się, ze coś ustaliły) . A jeżeli "ustaliły" one , że prawo do nieruchomości ma Skarb Państwa to w ogóle Bingo!. W końcu nikt nie pociągnie funkcjonariusza państwowego do odpowiedzialności za działanie w interesie Skarbu Państwa. Nawet jeżeli nie jest wcale pewne czy w działaniu takim dochowano należnej staranności. A jeśli prawa Skarbu Państwa opierają się na wypłaceniu odszkodowania w ramach umowy indemizacyjnej to podwójne Bingo!. W końcu są to "papiery" potwierdzone przez dwa państwa - wydaja się więc być bezpieczną opcją.
Oczywiście ten scenariusz jest czysto hipotetyczny i podszyty duża doza ironii, ale czy możemy mieć gwarancje, że "ustalanie praw własności" nie odbywa się w powiecie g w taki właśnie sposób skoro co pewien czas wychodzą takie sprawy jak nasza?
Kiedyś zadaliśmy sobie trud i zaczęliśmy się zastanawiać co byśmy zrobili na miejscu lokalnego funkcjonariusza państwowego gdybyśmy musieli ustalić stan prawny jakiejś nieruchomości. Zakładając, że nie znamy terenu i nie jesteśmy zbyt biegli w czytaniu dokumentacji i do tego nasz czas jest bardzo ograniczony. Trudno by nam się było oprzeć na księgach wieczystych, bo one wiszą na ewidencji gruntów, której dane nie zawsze muszą wytrzymywać konfrontację z właścicielem. Najbezpieczniejsza opcją wydają się dokumenty wystawione przez inne instytucje państwowe, które już coś "ustaliły" (lub wydaje się, ze coś ustaliły) . A jeżeli "ustaliły" one , że prawo do nieruchomości ma Skarb Państwa to w ogóle Bingo!. W końcu nikt nie pociągnie funkcjonariusza państwowego do odpowiedzialności za działanie w interesie Skarbu Państwa. Nawet jeżeli nie jest wcale pewne czy w działaniu takim dochowano należnej staranności. A jeśli prawa Skarbu Państwa opierają się na wypłaceniu odszkodowania w ramach umowy indemizacyjnej to podwójne Bingo!. W końcu są to "papiery" potwierdzone przez dwa państwa - wydaja się więc być bezpieczną opcją.
Oczywiście ten scenariusz jest czysto hipotetyczny i podszyty duża doza ironii, ale czy możemy mieć gwarancje, że "ustalanie praw własności" nie odbywa się w powiecie g w taki właśnie sposób skoro co pewien czas wychodzą takie sprawy jak nasza?
7. Podsumowanie
Cały ten przydługi opis trudnej sytuacji funkcjonariusza lokalnej instytucji państwowej obarczonego zadaniem uporządkowania / ustalenia stanu prawnego nieruchomości nie ma na celu bynajmniej usprawiedliwiania kogokolwiek. Nie ma bowiem usprawiedliwienia dla nie zauważenia, ze jeżeli "ustalenia" odnośnie stanu prawnego nieruchomości są sprzeczne nie tylko z zapisami wszystkich rejestrów , kompletem aktów notarialnych i do tego jeszcze ze stanem faktycznym, to z tymi "ustaleniami" jest coś nie tak. W naszej opinii osoby, które okazały się niezdolne do wyciągnięcia takich wniosków być może mają kwalifikacje do utrzymywania porządku na okolicznych skwerach, ale zdecydowanie nie powinny mieć przyzwolenia na bawienie się pieczątkami instytucji państwowych.
Tym niemniej w naszej opinii ich niekompetencja blednie w porównaniu z tą, jaka zagnieździła się w instytucjach nadrzędnych, których głównym obowiązkiem jest korygowanie działań instytucji powiatowych a nie przyjmowanie za prawdę objawiona najbardziej ewidentnych bzdur, które wyprodukował powiat. Jeżeli funkcjonariusze instancji nadrzędnych nie czuja się intelektualnie zdolni do zakwestionowania tego co sobie w powiecie wymyślą, to może należy im po prostu oficjalnie nadać tytuł powiatowych klakierów, aby ich okazale brzmiące tytuły nie wprowadzały nikogo w błąd. Jeszcze większa granda jest załatwianie wszystkiego "między sobą" bez oficjalnego poinformowania obywatela (czyli np nas) dlaczego nie uznaje się jego praw własności.
Jednak nawet to blednie w porównaniu z niekompetencja osób stanowiących lub interpretujących prawo. Konsekwencje zdjęcia z działu I-O domniemania wiarygodności przewidzieć potrafiłby nawet średnio-rozgarnięty gimnazjalista. Podobnie zresztą jak konsekwencje zdjęcia obowiązku informowania właściciela o wszelkich zmianach dokonywanych w rejestrach w zakresie dotyczącym jego własności. Natomiast konsekwencje zapewnienia całkowitej bezkarności funkcjonariuszom państwowym, bez względu na to jaką bzdurę poświadczą podejrzewamy, że przewidziałby nawet przedszkolak.
No cóż. Jak pisaliśmy już wcześniej w instytucjach państwowych, szczególnie tych najwyższego szczebla nie zatrudnia się ani średnio-rozgarniętych gimnazjalistów, ani przedszkolaków.
Cały ten przydługi opis trudnej sytuacji funkcjonariusza lokalnej instytucji państwowej obarczonego zadaniem uporządkowania / ustalenia stanu prawnego nieruchomości nie ma na celu bynajmniej usprawiedliwiania kogokolwiek. Nie ma bowiem usprawiedliwienia dla nie zauważenia, ze jeżeli "ustalenia" odnośnie stanu prawnego nieruchomości są sprzeczne nie tylko z zapisami wszystkich rejestrów , kompletem aktów notarialnych i do tego jeszcze ze stanem faktycznym, to z tymi "ustaleniami" jest coś nie tak. W naszej opinii osoby, które okazały się niezdolne do wyciągnięcia takich wniosków być może mają kwalifikacje do utrzymywania porządku na okolicznych skwerach, ale zdecydowanie nie powinny mieć przyzwolenia na bawienie się pieczątkami instytucji państwowych.
Tym niemniej w naszej opinii ich niekompetencja blednie w porównaniu z tą, jaka zagnieździła się w instytucjach nadrzędnych, których głównym obowiązkiem jest korygowanie działań instytucji powiatowych a nie przyjmowanie za prawdę objawiona najbardziej ewidentnych bzdur, które wyprodukował powiat. Jeżeli funkcjonariusze instancji nadrzędnych nie czuja się intelektualnie zdolni do zakwestionowania tego co sobie w powiecie wymyślą, to może należy im po prostu oficjalnie nadać tytuł powiatowych klakierów, aby ich okazale brzmiące tytuły nie wprowadzały nikogo w błąd. Jeszcze większa granda jest załatwianie wszystkiego "między sobą" bez oficjalnego poinformowania obywatela (czyli np nas) dlaczego nie uznaje się jego praw własności.
Jednak nawet to blednie w porównaniu z niekompetencja osób stanowiących lub interpretujących prawo. Konsekwencje zdjęcia z działu I-O domniemania wiarygodności przewidzieć potrafiłby nawet średnio-rozgarnięty gimnazjalista. Podobnie zresztą jak konsekwencje zdjęcia obowiązku informowania właściciela o wszelkich zmianach dokonywanych w rejestrach w zakresie dotyczącym jego własności. Natomiast konsekwencje zapewnienia całkowitej bezkarności funkcjonariuszom państwowym, bez względu na to jaką bzdurę poświadczą podejrzewamy, że przewidziałby nawet przedszkolak.
No cóż. Jak pisaliśmy już wcześniej w instytucjach państwowych, szczególnie tych najwyższego szczebla nie zatrudnia się ani średnio-rozgarniętych gimnazjalistów, ani przedszkolaków.
8. Wnioski
Gdy kilka lat po zakupie nieruchomości okazało się, ze nasze prawa nie są respektowane - zbaranieliśmy. Jeszcze bardziej zbaranieliśmy gdy okazało się, że nie respektowanie naszych praw ma zadziwiający charakter - to znaczy nie uznaje się, że na miejscu naszej nieruchomości .... jest nasza nieruchomość. I to pomimo iż ona nie tylko jak najbardziej stoi to jeszcze jest naprawdę dobrze udokumentowana.
Początkowo wierzyliśmy, że to musi być jakaś pomyłka i szukaliśmy czegokolwiek co dawałoby podstawy dla istnienia jakichkolwiek wątpliwości. Jednak zamiast konkretnych faktów znajdowaliśmy coraz więcej patologii w funkcjonowaniu instytucji państwowych. Punktem wspólnym tych patologi wydaje się być skrajna niekompetencja osób zatrudnianych w instytucjach państwowych.
Skrajna niekompetencja w instytucjach państwowych jest zbyt wielka pokusą dla cwaniaczków różnego kalibru by mogła długo leżeć odłogiem.
Jaka jest świadomość w poszczególnych instytucjach, że są one wykorzystywane jako, co tu dużo mówić narzędzie pozwalające na bezkarne naruszanie prawa (oczywiście w rozumieniu obowiązujących ustaw) ? Czy naprawdę w aparacie państwowym są zatrudniani ludzie, którzy są aż tak monstrualnie głupi aby pozwolić na zaistnienie sytuacji w której aparat państwowy przez kilka już lat zajmuje się uwiarygadnianiem, ze na miejscu niewielkiej nieruchomości znajduje się coś innego niż pokazuje dokumentacja z prawie 100-letnia ciągłością oraz istniejący stan faktyczny? I to pomimo iż nie ma na potwierdzenie tego zdumiewającego faktu nic co można byłoby dołączyć do akt sprawy czy chociażby pokazać? Niestety coraz więcej okoliczności wskazuje na to, że odpowiedź może być twierdząca.
Jest to cokolwiek zaskakujące rozwiązanie zagadki braku uznawania naszych dobrze udokumentowanych praw do zakupionej, przy zachowaniu należnej staranności nieruchomości. Pozostaje już tylko wyjaśnienie kilku kosmetycznych drobiazgów. Czym zajmiemy się na kolejnych podstronach Dziennika VIII
Gdy kilka lat po zakupie nieruchomości okazało się, ze nasze prawa nie są respektowane - zbaranieliśmy. Jeszcze bardziej zbaranieliśmy gdy okazało się, że nie respektowanie naszych praw ma zadziwiający charakter - to znaczy nie uznaje się, że na miejscu naszej nieruchomości .... jest nasza nieruchomość. I to pomimo iż ona nie tylko jak najbardziej stoi to jeszcze jest naprawdę dobrze udokumentowana.
Początkowo wierzyliśmy, że to musi być jakaś pomyłka i szukaliśmy czegokolwiek co dawałoby podstawy dla istnienia jakichkolwiek wątpliwości. Jednak zamiast konkretnych faktów znajdowaliśmy coraz więcej patologii w funkcjonowaniu instytucji państwowych. Punktem wspólnym tych patologi wydaje się być skrajna niekompetencja osób zatrudnianych w instytucjach państwowych.
Skrajna niekompetencja w instytucjach państwowych jest zbyt wielka pokusą dla cwaniaczków różnego kalibru by mogła długo leżeć odłogiem.
Jaka jest świadomość w poszczególnych instytucjach, że są one wykorzystywane jako, co tu dużo mówić narzędzie pozwalające na bezkarne naruszanie prawa (oczywiście w rozumieniu obowiązujących ustaw) ? Czy naprawdę w aparacie państwowym są zatrudniani ludzie, którzy są aż tak monstrualnie głupi aby pozwolić na zaistnienie sytuacji w której aparat państwowy przez kilka już lat zajmuje się uwiarygadnianiem, ze na miejscu niewielkiej nieruchomości znajduje się coś innego niż pokazuje dokumentacja z prawie 100-letnia ciągłością oraz istniejący stan faktyczny? I to pomimo iż nie ma na potwierdzenie tego zdumiewającego faktu nic co można byłoby dołączyć do akt sprawy czy chociażby pokazać? Niestety coraz więcej okoliczności wskazuje na to, że odpowiedź może być twierdząca.
Jest to cokolwiek zaskakujące rozwiązanie zagadki braku uznawania naszych dobrze udokumentowanych praw do zakupionej, przy zachowaniu należnej staranności nieruchomości. Pozostaje już tylko wyjaśnienie kilku kosmetycznych drobiazgów. Czym zajmiemy się na kolejnych podstronach Dziennika VIII
Dziennik pierwszy (pisany przed 08-2012) |
Dziennik drugi (pisany po 08-2012). |
Dziennik trzeci (pisany po 04-2014). |
Dziennik czwarty (pisany po 03-2015). |
Dziennik piąty (pisany po 01-2016). |
Dziennik szósty (pisany po 04-2016). |
Dziennik siódmy (pisany od 10-2016). |
Dziennik ósmy (pisany od 12-2016). |