|
|
1. Na początek trochę o twórczości Stanisława Barei
Filmy Stanisława Barei są w gruncie rzeczy najlepszymi dokumentami o polskim komuno-socjaliżmie. W przeciwieństwie do autorów innych filmów fabularnych, dokumentów czy opracowań, które ambitnie podejmowały tematykę prześladowań, dyskryminacji, opresji, systemowej niesprawiedliwości ( czyli tematy, które z definicji dotyczyły głównie części społeczeństwa zaangażowanego w politykę) - Stanisław Bareja podjął się pokazania tego co najbardziej dotykało wszystkich żyjących pod tym systemem i to praktycznie bez wyjątków. Mówiąc po prostu Stanisław Bareja zajął się absurdami generowanymi przez niefunkcjonujące państwo. Miał odwagę pokazać system z punktu widzenia przeciętnego zjadacza chleba, a nie działacza opozycji czy ofiary systemu.
A z punktu wiedzenia przeciętnego obywatela podstawową wada systemu nie było bynajmniej okrucieństwo z jaką obchodził się on z tymi, których uznał za opozycję polityczną czy też jakie tam ideologiczne banialuki. Za to chyba każdy żyjący pod tym systemem na co dzień i na własnej skórze doświadczał konsekwencji sposobu w jaki obsadzane były decyzyjne stanowiska, czyli jak rekrutowani byli ludzie, którym niejednokrotnie dawano bardzo wielka władzę. Sposób ten sprowadzał się do hasła "mierny, ale wierny". Najważniejszym kryterium awansu była prawomyślność ideologiczna, co trzeba przyznać jest bardzo ulotnym pojęciem umożliwiającym wsadzanie na decyzyjne stanowiska nawet największych tłuków - chociażby pod pretekstem braku lepszej ideologicznie sprawdzonej kadry. Efekt był łatwy do przewidzenia. Za czasów, do których sięgamy pamięcią za ludzi z różnym stopniu upośledzenia umysłowego byli uważani nie tylko policjanci, członkowie PZPR czy różnego rodzaju aktywiści ale również kadra profesorska czy kierownicza państwowych zakładów przemysłowych etc. Nawet dzieciaki w szkole nie traktowały nauczyciela jako autorytetu. I były ku temu dobre powody. Po prostu ludzie, którym komunistyczno-socjalistyczna struktura dawała władzę - ani nie rozumieli czego się od nich wymaga ani nie radzili sobie z powierzonymi obowiązkami. Chyba nawet nie do koca wiedzieli, co znaczą wyuczone slogany, które coraz bardziej rozjeżdżały się z życiem między innymi dzięki ich radosnej działalności . Aby przykryć własna niekompetencję budowali sobie własne "orszaki" "miernych ale wiernych" i razem ze swoimi protegowanymi i ludźmi w podobnej sytuacji zajmowali się tworzeniem iluzji panowania nad sytuacją. A tak naprawdę nie panowali nad niczym. Ludzie nad praca których mieli czuwać, po prostu ich ignorowali. Świetnie to obrazuje scenka w kotłowni z filmu Barei "Miś"
Prowadziło to do generowania przez aparat państwowy coraz większych absurdów, które coraz bardziej uwierały przeciętnego zjadacza chleba. Stopień
Filmy Stanisława Barei są w gruncie rzeczy najlepszymi dokumentami o polskim komuno-socjaliżmie. W przeciwieństwie do autorów innych filmów fabularnych, dokumentów czy opracowań, które ambitnie podejmowały tematykę prześladowań, dyskryminacji, opresji, systemowej niesprawiedliwości ( czyli tematy, które z definicji dotyczyły głównie części społeczeństwa zaangażowanego w politykę) - Stanisław Bareja podjął się pokazania tego co najbardziej dotykało wszystkich żyjących pod tym systemem i to praktycznie bez wyjątków. Mówiąc po prostu Stanisław Bareja zajął się absurdami generowanymi przez niefunkcjonujące państwo. Miał odwagę pokazać system z punktu widzenia przeciętnego zjadacza chleba, a nie działacza opozycji czy ofiary systemu.
A z punktu wiedzenia przeciętnego obywatela podstawową wada systemu nie było bynajmniej okrucieństwo z jaką obchodził się on z tymi, których uznał za opozycję polityczną czy też jakie tam ideologiczne banialuki. Za to chyba każdy żyjący pod tym systemem na co dzień i na własnej skórze doświadczał konsekwencji sposobu w jaki obsadzane były decyzyjne stanowiska, czyli jak rekrutowani byli ludzie, którym niejednokrotnie dawano bardzo wielka władzę. Sposób ten sprowadzał się do hasła "mierny, ale wierny". Najważniejszym kryterium awansu była prawomyślność ideologiczna, co trzeba przyznać jest bardzo ulotnym pojęciem umożliwiającym wsadzanie na decyzyjne stanowiska nawet największych tłuków - chociażby pod pretekstem braku lepszej ideologicznie sprawdzonej kadry. Efekt był łatwy do przewidzenia. Za czasów, do których sięgamy pamięcią za ludzi z różnym stopniu upośledzenia umysłowego byli uważani nie tylko policjanci, członkowie PZPR czy różnego rodzaju aktywiści ale również kadra profesorska czy kierownicza państwowych zakładów przemysłowych etc. Nawet dzieciaki w szkole nie traktowały nauczyciela jako autorytetu. I były ku temu dobre powody. Po prostu ludzie, którym komunistyczno-socjalistyczna struktura dawała władzę - ani nie rozumieli czego się od nich wymaga ani nie radzili sobie z powierzonymi obowiązkami. Chyba nawet nie do koca wiedzieli, co znaczą wyuczone slogany, które coraz bardziej rozjeżdżały się z życiem między innymi dzięki ich radosnej działalności . Aby przykryć własna niekompetencję budowali sobie własne "orszaki" "miernych ale wiernych" i razem ze swoimi protegowanymi i ludźmi w podobnej sytuacji zajmowali się tworzeniem iluzji panowania nad sytuacją. A tak naprawdę nie panowali nad niczym. Ludzie nad praca których mieli czuwać, po prostu ich ignorowali. Świetnie to obrazuje scenka w kotłowni z filmu Barei "Miś"
Prowadziło to do generowania przez aparat państwowy coraz większych absurdów, które coraz bardziej uwierały przeciętnego zjadacza chleba. Stopień
bezradności kadr mianowanych według zasad "mierny ale wierny" i " nie matura, lecz chęć szczera zrobi z ciebie managera" sprawił, że gdy pojawił się ruch "Solidarność" - zyskał on olbrzymia popularność, bowiem dawał nadzieją na przywrócenie normalności i uwolnienie się od absurdów życia codziennego.
Ze swojego czasu byliśmy zdumieni, ze filmy Barei nie śmieszą w zasadzie nikogo spoza naszego najbliższego kręgu kulturowego. Długo się nawet nad tym zastanawialiśmy i zanudzaliśmy naszych zagranicznych znajomych pytaniami chcąc ustalić przyczynę. W końcu doszliśmy do zdumiewającej konkluzji. Aby filmy Barei śmieszyły, trzeba wierzyć, że opisywany w nich absurd jest możliwy, a wszelkie "przerysowania" są tylko kosmetyczne. To, że filmy Barei śmieszą również młodych obywateli III RP, którzy okresu komuno-socjalizmu nie pamiętają powinno dać wszystkim już dawno do myślenia. |
|
2. Przedmiot rekreacyjny dmuchany - czyli deja vu
Fragmentem filmu Stanisława Barei, który nas zainspirował była scena z kultowego filmu "Co mnie zrobisz jak mnie złapiesz". W scenie tej (rewelacyjny zresztą) Bronisław Pawlik posługując się metka od "Przedmiotu rekreacyjnego dmuchanego" (czyli dmuchanego koła ratunkowego- zabawki) z powodzeniem przechodzi przez kontrolę legitymacji uprawniającej do wstępu na teren jakiegoś ośrodka, podczas gdy posługujący się paragrafami, rozporządzeniami czyli ogólnie obowiązującym prawem osobnik nie ma najwyraźniej szans na przekonanie strażnika, że powinien go wpuścić.
Scena ta, pomimo pozorów nieprawdopodobnego absurdu, była jak najbardziej z życia wzięta. W końcu dla każdego żyjącego w komuno-socjalismie wiadomo było, ze prawo sobie, a życie sobie. Kto by się więc przejmował tym co ktoś sobie w paragrafach napisał (W końcu komuno-socjalistyczny wymiar sprawiedliwości był zaprojektowany do walczenia z nieprawomyślnością ideologiczną, a nie do tak przyziemnych spraw jak egzekwowanie prawa w instytucjach państwowych. Te ostatnie zresztą według ideologicznej doktryny, jako własność pracującej w nich klasy robotniczej miały zdolność do samo-motywowacji i samo-nadzoru ) . Co więcej w systemie, który cierpiał na chroniczny brak rąk do pracy - często zdarzało się, ze zatrudniano na niższych stanowiskach osoby nie posiadające najbardziej podstawowych kwalifikacji, których, do tego, mianowani z "ideologicznego klucza" managerowie nie potrafili ani przeszkolić, ani dać właściwych wytycznych. Tworzyło to cokolwiek wybuchowa mieszankę. I to, że na "bramce" do ośrodka mógł stać osobnik, który nie potrafił odróżnić legitymacji od metki od "przedmiotu rekreacyjnego dmuchanego" ale wiedział, że bez legitymacji wpuścić nie może - nie było więc absolutnie nieprawdopodobne. Ale oczywiście tylko dla każdego kto żył zanurzony w komuno-soscjalistycznym absurdzie. Co więcej człowiek posługujący się paragrafami i rozporządzeniami musiał osobom znającym praktyczne aspekty funkcjonowania realnego komuno-socjalizmu wydawać się mocno "nieteges". Przecież z góry było wiadomo, ze nie tak się sprawy załatwiało w tym systemie.
Fragmentem filmu Stanisława Barei, który nas zainspirował była scena z kultowego filmu "Co mnie zrobisz jak mnie złapiesz". W scenie tej (rewelacyjny zresztą) Bronisław Pawlik posługując się metka od "Przedmiotu rekreacyjnego dmuchanego" (czyli dmuchanego koła ratunkowego- zabawki) z powodzeniem przechodzi przez kontrolę legitymacji uprawniającej do wstępu na teren jakiegoś ośrodka, podczas gdy posługujący się paragrafami, rozporządzeniami czyli ogólnie obowiązującym prawem osobnik nie ma najwyraźniej szans na przekonanie strażnika, że powinien go wpuścić.
Scena ta, pomimo pozorów nieprawdopodobnego absurdu, była jak najbardziej z życia wzięta. W końcu dla każdego żyjącego w komuno-socjalismie wiadomo było, ze prawo sobie, a życie sobie. Kto by się więc przejmował tym co ktoś sobie w paragrafach napisał (W końcu komuno-socjalistyczny wymiar sprawiedliwości był zaprojektowany do walczenia z nieprawomyślnością ideologiczną, a nie do tak przyziemnych spraw jak egzekwowanie prawa w instytucjach państwowych. Te ostatnie zresztą według ideologicznej doktryny, jako własność pracującej w nich klasy robotniczej miały zdolność do samo-motywowacji i samo-nadzoru ) . Co więcej w systemie, który cierpiał na chroniczny brak rąk do pracy - często zdarzało się, ze zatrudniano na niższych stanowiskach osoby nie posiadające najbardziej podstawowych kwalifikacji, których, do tego, mianowani z "ideologicznego klucza" managerowie nie potrafili ani przeszkolić, ani dać właściwych wytycznych. Tworzyło to cokolwiek wybuchowa mieszankę. I to, że na "bramce" do ośrodka mógł stać osobnik, który nie potrafił odróżnić legitymacji od metki od "przedmiotu rekreacyjnego dmuchanego" ale wiedział, że bez legitymacji wpuścić nie może - nie było więc absolutnie nieprawdopodobne. Ale oczywiście tylko dla każdego kto żył zanurzony w komuno-soscjalistycznym absurdzie. Co więcej człowiek posługujący się paragrafami i rozporządzeniami musiał osobom znającym praktyczne aspekty funkcjonowania realnego komuno-socjalizmu wydawać się mocno "nieteges". Przecież z góry było wiadomo, ze nie tak się sprawy załatwiało w tym systemie.
Oglądając ta scenkę z kilkanaście razy po rząd poczuliśmy dziwne deja vu. W końcu od kilku laty posługując się dokumentami i zapisami obowiązujących ustaw nie możemy wyegzekwować podstawowych rzeczy, a wszelkie "papiery" o jakich się dowiedzieliśmy i które nie odzwierciedlają naszej rzeczywistości maja taka samą wartość dowodową jak metka od "Przedmiotu rekreacyjnego dmuchanego"
Zaczęliśmy się zastanawiać, czy jest możliwe aby komuno-socjalizm wraz ze swoimi absurdami nie tylko zakonserwował się, ale nawet rozkwitł w instytucjach państwowych prowadząc do absurdów o jakich się nie śniło nawet Stanisławowi Barei czyli do sytuacji w której nieruchomość można zabrać siedzącym na niej właścicielom posługując się metka od "przedmiotu dmuchanego rekreacyjnego" lub czymś o podobnej wartości dowodowej. |
|
3. Sklep mięsny deja vu
Wbrew pozorom koncepcja, że w powiecie g wystawia się dokumenty mające jak najbardziej znaczenie prawne na podstawie czegoś co ma taki związek ze sprawą i taka wartość dowodowa jak metka "przedmiotu rekreacyjnego dmuchanego" nie jest bynajmniej ani rewolucyjna, ani nowa. Opisaliśmy już w "Dziennikach Ćwoków" (a także podpatrzyliśmy w innych serwisach internetowych) wiele przypadków podejmowania decyzji na podstawie "dokumentów" o podobnej wartości dowodowej. Warto przypomnieć chociażby
1. zasiedzenie dokonane na postawie dokumentów takich jak stara decyzja o przydziale mieszkania czy pozwolenie na rozbiórkę budynku
2, zabranie 44 m2 gruntu w wyniku pomyłki, której prostować nikt nie zamierza (a tym bardziej oddać te 44 m2 pierwotnym właścicielom)
3. nieuznawanie istnienia dobrze udokumentowanej drogi gminnej (właściwie to nawet nie do końca wiadomo dlaczego)
4. funkcjonowanie betoniarni na podstawie dokumentu, który ..... z pewnością na to nie zezwala, ani nie potwierdza legalności niczego
5. wycinka drzew na podstawie ogólnych impresji o wycinaniu drzew
6. wydanie pozwolenia na budowę sprzecznego z planami zagospodarowania przestrzennego na podstawie "oceny konserwatora zabytków ", a potem próba prostowania na podstawie dokumentu wystawionego rzez nieuprawnionego pracownika o rzekomej zgodności z poprzednim planem.
Tego typu absurdy lub raczej bareizmy można w powiecie G mnożyć. Tylko do tej pory jakoś nie mogliśmy zaakceptować, ze w oparciu o "materiał dowodowy" tej jakości co metka od "przedmiotu rekreacyjnego dmuchanego" można kwestionować coś tak świętego jak prawo własności do nieruchomości, nabyte zresztą za ciężkie pieniądze. Jednak po obejrzeniu kolejnej kultowej scenki z filmu "Co mi zrobisz jak mnie złapiesz?" (tym razem scenka w sklepie mięsnym) przypomnieliśmy sobie, ze istotnie w czasie komuno-socjalizmu wytknięcie błędu lub nieprawidłowości w zarządzanej przez jakiegoś idiotę placówce - mogło się naprawdę źle skończyć. A szaleństw obrażonego idioty bardzo często nie prostował nikt w strukturach państwowych obsadzonych w większości przez osoby o podobnym poziomie intelektualnym i podobnym stopniu zrozumienia swojej funkcji. Tym bardziej, że nigdy nie było wiadomo do końca jakie idiota może mieć "chody", więc lepiej nie było zaczynać awantury, tym bardziej, ze za przymknięcie oka żadne konsekwencje nie groziły. Takie były realia owych czasów. Gdyby komuno-socjalistyczne bareizmy nie tylko nie zniknęły z instytucji państwowych, ale się nawet pogłębiły - wówczas właściwie próba zabrania nieruchomości komuś takiemu jak my co to robi kłopoty, bo nie rozumie, że w gminie są równi i równiejsi - - właściwie nie powinno wydawać się nie do pomyślenia.
Wbrew pozorom koncepcja, że w powiecie g wystawia się dokumenty mające jak najbardziej znaczenie prawne na podstawie czegoś co ma taki związek ze sprawą i taka wartość dowodowa jak metka "przedmiotu rekreacyjnego dmuchanego" nie jest bynajmniej ani rewolucyjna, ani nowa. Opisaliśmy już w "Dziennikach Ćwoków" (a także podpatrzyliśmy w innych serwisach internetowych) wiele przypadków podejmowania decyzji na podstawie "dokumentów" o podobnej wartości dowodowej. Warto przypomnieć chociażby
1. zasiedzenie dokonane na postawie dokumentów takich jak stara decyzja o przydziale mieszkania czy pozwolenie na rozbiórkę budynku
2, zabranie 44 m2 gruntu w wyniku pomyłki, której prostować nikt nie zamierza (a tym bardziej oddać te 44 m2 pierwotnym właścicielom)
3. nieuznawanie istnienia dobrze udokumentowanej drogi gminnej (właściwie to nawet nie do końca wiadomo dlaczego)
4. funkcjonowanie betoniarni na podstawie dokumentu, który ..... z pewnością na to nie zezwala, ani nie potwierdza legalności niczego
5. wycinka drzew na podstawie ogólnych impresji o wycinaniu drzew
6. wydanie pozwolenia na budowę sprzecznego z planami zagospodarowania przestrzennego na podstawie "oceny konserwatora zabytków ", a potem próba prostowania na podstawie dokumentu wystawionego rzez nieuprawnionego pracownika o rzekomej zgodności z poprzednim planem.
Tego typu absurdy lub raczej bareizmy można w powiecie G mnożyć. Tylko do tej pory jakoś nie mogliśmy zaakceptować, ze w oparciu o "materiał dowodowy" tej jakości co metka od "przedmiotu rekreacyjnego dmuchanego" można kwestionować coś tak świętego jak prawo własności do nieruchomości, nabyte zresztą za ciężkie pieniądze. Jednak po obejrzeniu kolejnej kultowej scenki z filmu "Co mi zrobisz jak mnie złapiesz?" (tym razem scenka w sklepie mięsnym) przypomnieliśmy sobie, ze istotnie w czasie komuno-socjalizmu wytknięcie błędu lub nieprawidłowości w zarządzanej przez jakiegoś idiotę placówce - mogło się naprawdę źle skończyć. A szaleństw obrażonego idioty bardzo często nie prostował nikt w strukturach państwowych obsadzonych w większości przez osoby o podobnym poziomie intelektualnym i podobnym stopniu zrozumienia swojej funkcji. Tym bardziej, że nigdy nie było wiadomo do końca jakie idiota może mieć "chody", więc lepiej nie było zaczynać awantury, tym bardziej, ze za przymknięcie oka żadne konsekwencje nie groziły. Takie były realia owych czasów. Gdyby komuno-socjalistyczne bareizmy nie tylko nie zniknęły z instytucji państwowych, ale się nawet pogłębiły - wówczas właściwie próba zabrania nieruchomości komuś takiemu jak my co to robi kłopoty, bo nie rozumie, że w gminie są równi i równiejsi - - właściwie nie powinno wydawać się nie do pomyślenia.
Swoiste deja vu, jakie mamy przy oglądaniu filmów Stanisława Barei sprawia, ze coraz bardziej zasadne wydaje nam się spojrzenie na sprawę naszej nieruchomości przy założeniu, ze w przeciwieństwie do gospodarki, w instytucjach państwowych w zakresie weryfikacji kadr, nic się od czasu komuno-socjalizmu nie zmieniło. A jeżeli już coś to ewentualnie na gorsze. W końcu przy możliwościach jakie daje współczesna gospodarka - kto chciałby pracować w rezerwacie im Stanisława Barei, którym coraz bardziej wydaja się być wszelkie instytucje państwowe? Chyba tylko ktoś, kto nie potrafi nawet dokonać oczywistego skojarzenia jakie mogą być konsekwencje procesowania spraw w oparciu o założenie, że metka "przedmiotu rekreacyjnego dmuchanego" to pełnowartościową legitymacja, lub co gorsza dowodem pozwalający zakwestionować prawa własności ze 100-letnia ciągłością.
|
|
4. Świat Stanisława Barei czy jeszcze kilka kroków dalej?
Jest jednak jeden aspekt sprawy dotyczącej naszej nieruchomości, do którego odniesienia pewnie nie znajdziemy w filmach Stanisława Barei opowiadających o zbiurokratyzowanej rzeczywistości komuno-socjalizmu. Aspekt, który sprawia, ze zaczynamy podejrzewać, ze o ile w czasach komuno-socjalizmu nikt nie podejrzewał instytucji państwowych o przekroczenie dwucyfrowego IQ, o tyle w III RP zbiorowe IQ instytucji państwowych wydaje się nie osiągać nawet takiego poziomu.
Trudno nam sobie bowiem wyobrazić poziom zbiorowej inteligencji instytucji zatrudniającej osobników, którzy radośnie uwiarygadniają dokumenty o treści sprzecznej z rejestrami prowadzonymi przez tą instytucje. Czy naprawdę tak trudno jest poczynić skojarzenie, ze nie uznawanie wiarygodności rejestrów prowadzonych przez instytucję przez jej pracownika jest w zasadzie równoznaczne rzucaniu pod jej adresem bardzo poważnych oskarżeń? Bo w końcu jeżeli osoby wiedzące jak się prowadzi rejestry uważają, ze nawet ewidentnie wadliwe dokumenty są bardziej wiarygodne od nich - to być może istotnie warto zadać pytanie co się wyprawia się z tymi rejestrami w praktyce. A z tego może zawsze wyjść niezły dym. Czy , patrząc na sprawę z jeszcze bardziej osobistego punktu widzenia, naprawdę wymaga geniuszu skojarzenie sobie, jak będzie musiała wzrosnąć rata kredytu hipotecznego (który niewątpliwie zaciągnęło szereg pracowników instytucji państwowych) gdy okaże się, że dokumenty i rejestry, które są gwarancja prawa własności stanowiącego zabezpieczenie nie są poważane nawet przez te osoby, które przy ich tworzeniu uczestniczą lub uczestniczyły?
Prawdę mówiąc to oderwanie treści dokumentów państwowych wystawianych w sprawie naszej nieruchomości nie tylko od rzeczywistości i zapisów ksiąg wieczystych i innych rejestrów ale przede wszystkim od akt sprawy jest niejednokrotnie tak wielkie, że kiełkuje w nas pewne podejrzenie. Coraz bardziej prawdopodobne nam się wydaje, ze w instytucjach państwowych porzucono nawet zwyczaj zaznajomienia się z aktami sprawy chociażby w najmniejszym stopniu przed wystawieniem, oficjalnie opartego na nich, dokumentu.
Jest jednak jeden aspekt sprawy dotyczącej naszej nieruchomości, do którego odniesienia pewnie nie znajdziemy w filmach Stanisława Barei opowiadających o zbiurokratyzowanej rzeczywistości komuno-socjalizmu. Aspekt, który sprawia, ze zaczynamy podejrzewać, ze o ile w czasach komuno-socjalizmu nikt nie podejrzewał instytucji państwowych o przekroczenie dwucyfrowego IQ, o tyle w III RP zbiorowe IQ instytucji państwowych wydaje się nie osiągać nawet takiego poziomu.
Trudno nam sobie bowiem wyobrazić poziom zbiorowej inteligencji instytucji zatrudniającej osobników, którzy radośnie uwiarygadniają dokumenty o treści sprzecznej z rejestrami prowadzonymi przez tą instytucje. Czy naprawdę tak trudno jest poczynić skojarzenie, ze nie uznawanie wiarygodności rejestrów prowadzonych przez instytucję przez jej pracownika jest w zasadzie równoznaczne rzucaniu pod jej adresem bardzo poważnych oskarżeń? Bo w końcu jeżeli osoby wiedzące jak się prowadzi rejestry uważają, ze nawet ewidentnie wadliwe dokumenty są bardziej wiarygodne od nich - to być może istotnie warto zadać pytanie co się wyprawia się z tymi rejestrami w praktyce. A z tego może zawsze wyjść niezły dym. Czy , patrząc na sprawę z jeszcze bardziej osobistego punktu widzenia, naprawdę wymaga geniuszu skojarzenie sobie, jak będzie musiała wzrosnąć rata kredytu hipotecznego (który niewątpliwie zaciągnęło szereg pracowników instytucji państwowych) gdy okaże się, że dokumenty i rejestry, które są gwarancja prawa własności stanowiącego zabezpieczenie nie są poważane nawet przez te osoby, które przy ich tworzeniu uczestniczą lub uczestniczyły?
Prawdę mówiąc to oderwanie treści dokumentów państwowych wystawianych w sprawie naszej nieruchomości nie tylko od rzeczywistości i zapisów ksiąg wieczystych i innych rejestrów ale przede wszystkim od akt sprawy jest niejednokrotnie tak wielkie, że kiełkuje w nas pewne podejrzenie. Coraz bardziej prawdopodobne nam się wydaje, ze w instytucjach państwowych porzucono nawet zwyczaj zaznajomienia się z aktami sprawy chociażby w najmniejszym stopniu przed wystawieniem, oficjalnie opartego na nich, dokumentu.
Problemu tego nie podnosił chyba już Stanisław Bareja w swojej twórczości odzwierciedlającej końcówkę komuno-socjalizmu w naszym rodzimym wydaniu. Znalazł się on w we wcześniejszej twórczości kabaretowej - a konkretnie w repertuarze Kabaretu Dudek. Problem nie czytania tego co obywatel pisze był najprawdopodobniej nie tylko pokłosiem rekrutowania przez szereg lat do prac biurowych, szczególnie we wczesnym PRL-u osób, których jedyna umiejętnością była umiejętność czytelnego pisania, bo ludzi o wyższych kwalifikacjach i do tego "pewnych ideologicznie" było w tym czasie jak na lekarstwo. Ale przede wszystkim ideologicznego przekonania, że ludowa władza oparta na awangardzie robotniczo-chłopskiej wie lepiej i z tym co ma do powiedzenia ciemny obywatel (z pewnością "reakcjonista" bo tylko tacy mogą mieć uwagi do tego co awangarda wyprawia) liczyć się nie musi.
|
|
5. Podsumowanie
Prawdę mówiąc to sporym zdziwieniem i konsternacją napawa nas fakt, iż wystarczy założyć, ze PRL-owska niekompetencja nie tylko nie zniknęła, ale nawet rozkwitła w instytucjach państwowych. Jednak przy założeniu jej istnienia, cały absurd wykreowany wokół spraw związanych z nasza nieruchomością układa się w logiczną całość. I to w całość nie zakładająca istnienia super konspiracji czy działania sił mniej lub bardziej nadprzyrodzonych.
Ma to jednak bardzo poważne konsekwencje, które bynajmniej nie sprowadzają się do biadolenia, ze "komuna" wypchnięta z gospodarki zbudowała sobie bastion w instytucjach państwowych. Czyżby nikomu w ciągu prawie 30 lat nie przyszło do głowy, że jednak należałoby zmienić procedury w oparciu o które funkcjonują instytucje państwowe? I nikt nie rozumiał konsekwencji zostawienia wszystkiego "po staremu" w nowym, zupełnie innym systemie gospodarczym, w którym zachowanie wiarygodności pewnych rejestrów jest kluczowe?
Nie da się bowiem ukryć, ze najważniejszym motywem, który przewija się w sprawie naszej nieruchomości jest całkowity brak poszanowania dla wszelkich dokumentów i rejestrów, których wiarygodność gwarantują ustawy i które są według prawa najmocniejszym tytułem własności. W końcu w księgach wieczystych, ewidencji gruntów/ gruntów, budynków i lokali czy komplecie zachowanych aktów notarialnych jest ujawniona nieruchomość, która naprawdę istnieje , a nie ta która pojawiła się po 2009 roku w zbiorowej wyobraźni kilkuset funkcjonariuszy państwowych i w oparciu o założenie istnienia której procesowane są sprawy.
I tak sprawa, która zaczęła się jako jakaś powiatowa psychoza jaka rozwinęła się w pewnym powiecie wokół naprawdę niewielkiej i nieznaczącej nieruchomości wyewoluowała w zapytanie o zdolność utrzymania wiarygodności wszelkich dokumentów i rejestrów związanych z prawem własności do nieruchomości przez aparat państwowy. W końcu powiatowe rojenie sobie o rozbieżności dokumentów/ rejestrów ze 100- letnia ciągłością ze stanem faktycznym - to jedno. A to, że w ciągu już prawie 6 lat w bodajże kilkuset postępowaniach (włączając w to pisma skargowe) nie znalazł się nikt, kto uznałby, że aby uznać księgi wieczyste, ewidencje katastralne czy komplet aktów notarialnych za niewiarygodne powinien zażądać czegoś więcej niż słowa przysłowiowego "powiatowego sołtysa" przekazywanego poza aktami sprawy - to drugie. Jeżeli słowo "powiatowego sołtysa" oparte co najwyżej na kilku "papierkach" bez znaczenia dowodowego wystarczyło aby przekonać dotychczas wszystkich funkcjonariuszy państwowych instancji nadrzędnych, ze konsekwentnie prowadzone rejestry i zachowany komplet aktów notarialnych to 100- letnia "powielana pomyłka" - to może powinniśmy się przestać czarować. Utrzymanie wiarygodności czegokolwiek przez instytucje państwowe z kadra nadzorczą tej jakości jest po prostu nie możliwe.
Sprawa naszej nieruchomości każe się również zastanowić czy przy takim zbiorowym IQ, jakie sąd czy prokuratura zademonstrowały w przypadku naszej nieruchomości - można mówić w ogóle o czymś takim jak "niezawisłość". "Niezawisłość" instytucji wymaga bowiem niezależności intelektualnej osób ta instytucje reprezentujących, a to z kolei wymaga jednak pewnego IQ tzn przynajmniej takiego przy którym posiada się zdolność czytania akt sprawy i podstawowych rejestrów i rozumienia, że wystawanie dokumentów bez zaznajomienia się z nimi - to proszenie się o naprawdę wielkie kłopoty; oraz zdolności zrobienia przynajmniej tak podstawowego skojarzenia, ze jeżeli uwiarygadnia się bzdury sprzeczne z prowadzonymi przez dana instytucje rejestrami - to pośrednio poświadcza się o jej zaangażowaniu w ich fałszowanie.
Prawdę mówiąc to sporym zdziwieniem i konsternacją napawa nas fakt, iż wystarczy założyć, ze PRL-owska niekompetencja nie tylko nie zniknęła, ale nawet rozkwitła w instytucjach państwowych. Jednak przy założeniu jej istnienia, cały absurd wykreowany wokół spraw związanych z nasza nieruchomością układa się w logiczną całość. I to w całość nie zakładająca istnienia super konspiracji czy działania sił mniej lub bardziej nadprzyrodzonych.
Ma to jednak bardzo poważne konsekwencje, które bynajmniej nie sprowadzają się do biadolenia, ze "komuna" wypchnięta z gospodarki zbudowała sobie bastion w instytucjach państwowych. Czyżby nikomu w ciągu prawie 30 lat nie przyszło do głowy, że jednak należałoby zmienić procedury w oparciu o które funkcjonują instytucje państwowe? I nikt nie rozumiał konsekwencji zostawienia wszystkiego "po staremu" w nowym, zupełnie innym systemie gospodarczym, w którym zachowanie wiarygodności pewnych rejestrów jest kluczowe?
Nie da się bowiem ukryć, ze najważniejszym motywem, który przewija się w sprawie naszej nieruchomości jest całkowity brak poszanowania dla wszelkich dokumentów i rejestrów, których wiarygodność gwarantują ustawy i które są według prawa najmocniejszym tytułem własności. W końcu w księgach wieczystych, ewidencji gruntów/ gruntów, budynków i lokali czy komplecie zachowanych aktów notarialnych jest ujawniona nieruchomość, która naprawdę istnieje , a nie ta która pojawiła się po 2009 roku w zbiorowej wyobraźni kilkuset funkcjonariuszy państwowych i w oparciu o założenie istnienia której procesowane są sprawy.
I tak sprawa, która zaczęła się jako jakaś powiatowa psychoza jaka rozwinęła się w pewnym powiecie wokół naprawdę niewielkiej i nieznaczącej nieruchomości wyewoluowała w zapytanie o zdolność utrzymania wiarygodności wszelkich dokumentów i rejestrów związanych z prawem własności do nieruchomości przez aparat państwowy. W końcu powiatowe rojenie sobie o rozbieżności dokumentów/ rejestrów ze 100- letnia ciągłością ze stanem faktycznym - to jedno. A to, że w ciągu już prawie 6 lat w bodajże kilkuset postępowaniach (włączając w to pisma skargowe) nie znalazł się nikt, kto uznałby, że aby uznać księgi wieczyste, ewidencje katastralne czy komplet aktów notarialnych za niewiarygodne powinien zażądać czegoś więcej niż słowa przysłowiowego "powiatowego sołtysa" przekazywanego poza aktami sprawy - to drugie. Jeżeli słowo "powiatowego sołtysa" oparte co najwyżej na kilku "papierkach" bez znaczenia dowodowego wystarczyło aby przekonać dotychczas wszystkich funkcjonariuszy państwowych instancji nadrzędnych, ze konsekwentnie prowadzone rejestry i zachowany komplet aktów notarialnych to 100- letnia "powielana pomyłka" - to może powinniśmy się przestać czarować. Utrzymanie wiarygodności czegokolwiek przez instytucje państwowe z kadra nadzorczą tej jakości jest po prostu nie możliwe.
Sprawa naszej nieruchomości każe się również zastanowić czy przy takim zbiorowym IQ, jakie sąd czy prokuratura zademonstrowały w przypadku naszej nieruchomości - można mówić w ogóle o czymś takim jak "niezawisłość". "Niezawisłość" instytucji wymaga bowiem niezależności intelektualnej osób ta instytucje reprezentujących, a to z kolei wymaga jednak pewnego IQ tzn przynajmniej takiego przy którym posiada się zdolność czytania akt sprawy i podstawowych rejestrów i rozumienia, że wystawanie dokumentów bez zaznajomienia się z nimi - to proszenie się o naprawdę wielkie kłopoty; oraz zdolności zrobienia przynajmniej tak podstawowego skojarzenia, ze jeżeli uwiarygadnia się bzdury sprzeczne z prowadzonymi przez dana instytucje rejestrami - to pośrednio poświadcza się o jej zaangażowaniu w ich fałszowanie.
Wygląda więc na to, ze kupując nieruchomość w pewnej urokliwej miejscowości mogliśmy wyruszyć , nie zdając sobie nawet z tego sprawy, na wyprawę po rezerwacie im Stanisława Barei. Czy tym razem właściwie diagnozujemy sytuacje? Czy trafne jest nasze przypuszczenie, ze najbardziej spektakularne absurdy wyhodowane w PRL-u bynajmniej nie zniknęły, tylko przemieściły się z gospodarki do instytucji państwowych i tam rozkwitły dając takie rezultaty jak te udokumentowane chociażby w naszych kolejnych "Dziennikach Ćwoków" ? Czas pokaże.
Dla przypomnienia jak funkcjonowała komuno-socjalistyczna gospodarka skecz "Duży Sęk". |
|
Dziennik pierwszy (pisany przed 08-2012) |
Dziennik drugi (pisany po 08-2012). |
Dziennik trzeci (pisany po 04-2014). |
Dziennik czwarty (pisany po 03-2015). |
Dziennik piąty (pisany po 01-2016). |
Dziennik szósty (pisany po 04-2016). |