|
|
2. Działające i zarazem niedziałające państwo.
Tym niemniej zapoznawszy się ze zjawiskiem 'niezależnej oceny" odetchnęliśmy w pewnym sensie z ulgą. To co wyglądało na spisek kosmitów czy tez interwencję sił nadprzyrodzonych okazało się być tylko efektem nadania pracownikom instytucji państwowych statusu Pytii (gdyby ktoś nie pamiętał co to Pytia to wyjaśniamy, ze w starożytności była to paniusia która najpierw nawąchała się jakichś palonych ziółek a potem dokonywała wiążącej oceny sytuacji, której nikt nie śmiał kwestionować)
Tak więc zamiast spisku kosmitów,cyklistów i potwora z Loch Ness mamy po prostu funkcjonariuszy państwowych, którzy uznali, że ich przywilejem jest mieszanie procesu administracyjnego, sądowniczego etc z jakimiś zabobonami czy halucynacjami.
Tłumaczy to największą zagadkę przed która stanęliśmy kilka lat temu, a mianowicie fakt jednocześnie perfekcyjnie działającego państwa (o czym świadczą na czas wydawane dowody osobiste, brak złoczyńców na ulicach, regularne dostawy dóbr wszelakich etc), a jednocześnie całkowicie nie działającego (czego przykładem jest to, że bez jakichkolwiek wytłumaczeń cały aparat państwowy nie respektuje nie tylko informacji zawartej w dokumentach i rejestrach mających domniemanie wiarygodności, ale nawet istniejącej rzeczywistości - jak to jest w sprawach związanych np z naszą nieruchomością). Jeżeli wszystko zależy od "niezależnej oceny" - to wszystko wydaje się być w pełni logiczne.
"Niezależna ocena" każe regularnie wypłacać zasiłki, wydawać dowody osobiste, aresztować pana Ziutka, co to się po pijaku do kiosku włamał, lub do cudzej kieszeni. Innymi słowy tam gdzie "niezależna ocena" jest zgodna z istniejącą rzeczywistością i zbieżna z tym co mówią obowiązujące ustawy - to wszystko działa jak pod igiełkę.
Jednak, jak wskazują m. in nasze problemy, kontakt "niezależnej oceny" z istniejąca rzeczywistością nie zawsze musi być pełny. I właśnie wtedy wkraczamy w obszar niefunkcjonującego państwa i coraz bardziej narastającego bałaganu w który nieświadomie wdepnęliśmy kupując nieruchomość o dobrze udokumentowanej historii i od władających nią właścicieli.
3. Jeszcze raz o gminnym bałaganie
O gminnym bałaganie w rejestrach dotyczących nieruchomości i sposobach jego porządkowania pisaliśmy szczegółowo w Dzienniku Piątym . Chcemy tylko dodać, że bez względu na to jaki bałagan w tych rejestrach pozostawiła po sobie "komuna", nie może on tłumaczyć tego co się w nich dzieje obecnie po 27 latach.
Do tej pory nie rozumiemy dlaczego nikt nie zdecydował się na uporządkowanie spraw związanych własnością nieruchomości raz na zawsze w sposób jawny. Na przykład poprzez wyznaczenia daty zgłoszenia wszystkich roszczeń do nieruchomości pod rygorem zaprzestania ich respektowania, a następnie przystąpienia do uzgadniania praw do nieruchomości w sposób jawny czyli z udziałem wszystkich zainteresowanych za to bez udziału "niezależnej oceny".
Najwyraźniej jednak uznano, że "niezależna ocena" funkcjonariusza państwowego poza plecami zainteresowanych obywateli daje większą gwarancje prawidłowości procesu niż jawne ustalenia z ich udziałem. Być może w teorii zakładającej nieskończoną inteligencję. kompetencję i dokładność funkcjonariuszy państwowych to mogłoby działać. W praktyce efektem radosnej "niezależnej oceny" jest znajdowanie działek, których nigdy nie było, budynki mające w sobie 180% budynku, budynki z mieszkaniami w innej miejscowości, nieboszczycy władający nieruchomościami na których ich nigdy za życia nie było etc. Efektem zdają się też być takie sytuacje jak nasza (których w samym miasteczku M. zdaje się być pewna ilość) czyli perfekcyjne dokumenty, których nikt w obrębie instytucji państwowych nie ma zamiaru respektować nie mówiąc nawet dlaczego. Innymi słowy, mamy czasami wrażenie, że po 27 latach porządkowania "komunistycznego bałaganu" przez dokonywanie "niezależnej oceny" poza plecami zainteresowanych obywateli jest jeszcze większy bałagan niż 27 lat temu.
4."Niezależna ocena" w sądzie
Jak się okazuje "niezależna ocena" grasuje również w sądzie. Przykładem są chociażby 3 wyroki w sprawach związanych z nasza nieruchomością , w których uzasadnieniu sędziowie potwierdzili ściągnięte z sufitu fakty (które nie maja nic wspólnego z rzeczywistością) - podobno ustalone czy wysnute na podstawie naszych zeznań i wypowiedzi. Fakty te oczywiście z rzeczywistością , czy naszymi oświadczeniami nic wspólnego nie mają, za to kreują wrażenie, ze nie tylko mamy świadomość istnienia jakiejś alternatywnej rzeczywistości, ale się nawet z nią zgadzamy.
Usunięcie ich okazało się niemożliwe, bo ..... z sędziowska "niezależną oceną" się nie dyskutuje, a podważyć ją można tylko w procesie odwoławczym. Takie jest przynajmniej stanowisko sądu.
Może to ma jakieś pozory logiki, ale podjęta kilka lat temu próba wynajęcia prawnika, by napisał, że sędzia naruszył prawo kosztowała nas ponad 2 tys złotych za niezamówiona opnie prawną, że nic się nie da z tym zrobić. Koszty wzrosły dwukrotnie gdy odmówiliśmy zapłaty uznając, ze usługa nie została wykonana. Wzrosły z tego powodu, że sędziowska "niezależna ocena" się z tym że usługa nie została wykonana nie zgodziła i zanim się zorientowaliśmy o co chodzi mieliśmy na karku komornika.
W każdym razie za cenę kilku tysięcy złotych dowiedzieliśmy się czym się może skończyć skorzystanie z pomocy prawnika gdy chce się zakwestionować "niezależną ocenę" niezawisłego sądu. Wiedza ta okazała się bezcenna ...
Po tym krótkim podsumowaniu na temat "niezależnej oceny" możemy przejść do naszego kolejnego zaskakującego odkrycia.
Tym niemniej zapoznawszy się ze zjawiskiem 'niezależnej oceny" odetchnęliśmy w pewnym sensie z ulgą. To co wyglądało na spisek kosmitów czy tez interwencję sił nadprzyrodzonych okazało się być tylko efektem nadania pracownikom instytucji państwowych statusu Pytii (gdyby ktoś nie pamiętał co to Pytia to wyjaśniamy, ze w starożytności była to paniusia która najpierw nawąchała się jakichś palonych ziółek a potem dokonywała wiążącej oceny sytuacji, której nikt nie śmiał kwestionować)
Tak więc zamiast spisku kosmitów,cyklistów i potwora z Loch Ness mamy po prostu funkcjonariuszy państwowych, którzy uznali, że ich przywilejem jest mieszanie procesu administracyjnego, sądowniczego etc z jakimiś zabobonami czy halucynacjami.
Tłumaczy to największą zagadkę przed która stanęliśmy kilka lat temu, a mianowicie fakt jednocześnie perfekcyjnie działającego państwa (o czym świadczą na czas wydawane dowody osobiste, brak złoczyńców na ulicach, regularne dostawy dóbr wszelakich etc), a jednocześnie całkowicie nie działającego (czego przykładem jest to, że bez jakichkolwiek wytłumaczeń cały aparat państwowy nie respektuje nie tylko informacji zawartej w dokumentach i rejestrach mających domniemanie wiarygodności, ale nawet istniejącej rzeczywistości - jak to jest w sprawach związanych np z naszą nieruchomością). Jeżeli wszystko zależy od "niezależnej oceny" - to wszystko wydaje się być w pełni logiczne.
"Niezależna ocena" każe regularnie wypłacać zasiłki, wydawać dowody osobiste, aresztować pana Ziutka, co to się po pijaku do kiosku włamał, lub do cudzej kieszeni. Innymi słowy tam gdzie "niezależna ocena" jest zgodna z istniejącą rzeczywistością i zbieżna z tym co mówią obowiązujące ustawy - to wszystko działa jak pod igiełkę.
Jednak, jak wskazują m. in nasze problemy, kontakt "niezależnej oceny" z istniejąca rzeczywistością nie zawsze musi być pełny. I właśnie wtedy wkraczamy w obszar niefunkcjonującego państwa i coraz bardziej narastającego bałaganu w który nieświadomie wdepnęliśmy kupując nieruchomość o dobrze udokumentowanej historii i od władających nią właścicieli.
3. Jeszcze raz o gminnym bałaganie
O gminnym bałaganie w rejestrach dotyczących nieruchomości i sposobach jego porządkowania pisaliśmy szczegółowo w Dzienniku Piątym . Chcemy tylko dodać, że bez względu na to jaki bałagan w tych rejestrach pozostawiła po sobie "komuna", nie może on tłumaczyć tego co się w nich dzieje obecnie po 27 latach.
Do tej pory nie rozumiemy dlaczego nikt nie zdecydował się na uporządkowanie spraw związanych własnością nieruchomości raz na zawsze w sposób jawny. Na przykład poprzez wyznaczenia daty zgłoszenia wszystkich roszczeń do nieruchomości pod rygorem zaprzestania ich respektowania, a następnie przystąpienia do uzgadniania praw do nieruchomości w sposób jawny czyli z udziałem wszystkich zainteresowanych za to bez udziału "niezależnej oceny".
Najwyraźniej jednak uznano, że "niezależna ocena" funkcjonariusza państwowego poza plecami zainteresowanych obywateli daje większą gwarancje prawidłowości procesu niż jawne ustalenia z ich udziałem. Być może w teorii zakładającej nieskończoną inteligencję. kompetencję i dokładność funkcjonariuszy państwowych to mogłoby działać. W praktyce efektem radosnej "niezależnej oceny" jest znajdowanie działek, których nigdy nie było, budynki mające w sobie 180% budynku, budynki z mieszkaniami w innej miejscowości, nieboszczycy władający nieruchomościami na których ich nigdy za życia nie było etc. Efektem zdają się też być takie sytuacje jak nasza (których w samym miasteczku M. zdaje się być pewna ilość) czyli perfekcyjne dokumenty, których nikt w obrębie instytucji państwowych nie ma zamiaru respektować nie mówiąc nawet dlaczego. Innymi słowy, mamy czasami wrażenie, że po 27 latach porządkowania "komunistycznego bałaganu" przez dokonywanie "niezależnej oceny" poza plecami zainteresowanych obywateli jest jeszcze większy bałagan niż 27 lat temu.
4."Niezależna ocena" w sądzie
Jak się okazuje "niezależna ocena" grasuje również w sądzie. Przykładem są chociażby 3 wyroki w sprawach związanych z nasza nieruchomością , w których uzasadnieniu sędziowie potwierdzili ściągnięte z sufitu fakty (które nie maja nic wspólnego z rzeczywistością) - podobno ustalone czy wysnute na podstawie naszych zeznań i wypowiedzi. Fakty te oczywiście z rzeczywistością , czy naszymi oświadczeniami nic wspólnego nie mają, za to kreują wrażenie, ze nie tylko mamy świadomość istnienia jakiejś alternatywnej rzeczywistości, ale się nawet z nią zgadzamy.
Usunięcie ich okazało się niemożliwe, bo ..... z sędziowska "niezależną oceną" się nie dyskutuje, a podważyć ją można tylko w procesie odwoławczym. Takie jest przynajmniej stanowisko sądu.
Może to ma jakieś pozory logiki, ale podjęta kilka lat temu próba wynajęcia prawnika, by napisał, że sędzia naruszył prawo kosztowała nas ponad 2 tys złotych za niezamówiona opnie prawną, że nic się nie da z tym zrobić. Koszty wzrosły dwukrotnie gdy odmówiliśmy zapłaty uznając, ze usługa nie została wykonana. Wzrosły z tego powodu, że sędziowska "niezależna ocena" się z tym że usługa nie została wykonana nie zgodziła i zanim się zorientowaliśmy o co chodzi mieliśmy na karku komornika.
W każdym razie za cenę kilku tysięcy złotych dowiedzieliśmy się czym się może skończyć skorzystanie z pomocy prawnika gdy chce się zakwestionować "niezależną ocenę" niezawisłego sądu. Wiedza ta okazała się bezcenna ...
Po tym krótkim podsumowaniu na temat "niezależnej oceny" możemy przejść do naszego kolejnego zaskakującego odkrycia.
II
O korzyściach z umiejętności liczenia
Pomimo iż nasze dotychczasowe doświadczenie nie pozostawia nam zbyt wielu złudzeń co do poziomu kompetencji osób zatrudnianych w instytucjach państwowych, to musimy stanowczo stwierdzić, że jednak w żadnymi wypadku nie są oni pensjonariuszami wypuszczonymi z wariatkowa. Ponadto nawet w sytuacji najbardziej rozbuchanej korupcji trudno byłoby znaleźć kogoś kto podpisałby własnym nazwiskiem kompletną i ewidentna bzdurę za równoważność kilku landrynek (a nie widzimy możliwości wyższej stawki za naszą nieruchomość w przeliczeniu na jednego funkcjonariusza szczególnie przy takiej eskalacji jaką zafundowaliśmy).
Przez kilka lat szukaliśmy wiec niczym rasowe ogary tropu, który pozwoli wyjaśnić jak przekonano kilkuset zdrowych na umyśle osobników, że w ich "niezależnej ocenie" powinno się procesować sprawę tak jakby na miejscu naszej nieruchomości znajdowało się coś innego. Aż w końcu zaczęliśmy liczyć i ....... informacje zaczęły się składać niczym puzzle.
Na początek trochę historii
Aby wytłumaczyć o co chodzi cofnijmy się gdzieś na początek XX wieku, kiedy to w kilku etapach parcelowano na działki letniskowe majątek M. Generalnie zasada była taka, że w każdym etapie starano się parcelować działki na równe kawałki. W przypadku sąsiedztwa naszej nieruchomości były to parcele o wielkości ok 3500 m2 (wymiary podawano wtedy w łokciach) działki pod zabudowę oraz jakieś 232 m2 pod ulicą, przy czym każdy nabywca działki musiał nabyć jedno i drugie. Nie wiemy czy takie były wówczas obyczaje czy tez właściciele świeżo utworzonego letniska postanowili skapitalizować na popycie, ale praktycznie każdy szczęśliwy nabywca placu w miasteczku M. stawał się też właścicielem przylegającego do niego kawałka ulicy.
Z tymi kawałkami pod ulicą było potem różnie, na przykład poprzedni właściciele naszej działki (jeszcze przed podzieleniem jej na dwie części z których jedna do nas należy) dzieląc ją w roku 1968 oddali swój kawałek ulicy nieodpłatnie Skarbowi Państwa. Nigdy wcześniej jakoś nie zwróciliśmy jednak uwagi, że oddali tego kawałka za mało. Owszem przyszło nam do głowy, że 80m2 (które oddali) nie równa się ok 232m2 (które powinno być pod ulicą) jednak nie wyciągnęliśmy z tego żadnych wniosków. Po prostu pół wieku temu, lub dawniej przesunięto ulice o jakieś 4 m na północ. Wydawało nam się początkowo, że to zmurszała prehistoria nic więcej.
Zastanowiło nas tylko dlaczego Starostwo ma jakiś dziwny stosunek do wspomnianego dokumentu podziału. Niby go ma w swoich zasobach, ale zachowuje się tak jakby go nie uznawało. Początkowo nie byliśmy pewni co o tym myśleć i nie widzieliśmy powodu by to drążyć dalej.
Zmurszała historia okazuje się nie tak odległa
Dopiero przy okazji studiowania planów przebudowy ulicy K. spojrzeliśmy na problem kompleksowo i wyszło, że coś jest nie tak, bo historycznie sąsiadujące działki (czyli te, które sąsiadowały z nasza nieruchomością pierwotnie, przed dokonaniem wtórnych podziałów) niby zaczynają się i kończą w tej samej linii co nasza nieruchomość (i odłączona od niej w 1968 roku działka bezpośrednich sąsiadów), ale ich powierzchnia jest taka jakby pod ulicę oddano z nich nie 80m2 (jak to oddali nasi poprzednicy prawni), ale właśnie 232 m2 . Innymi słowy nasza działka w swoim historycznym kształcie (czyli z działką sąsiadów odłączoną od niej w 1968 roku) ma taką powierzchnię jakby ulica była przesunięta o ok 4m na północ, a historycznie sąsiednie działki tak jakby ulica była w swoim pierwotnym miejscu. I to pomimo iż wszystkie one znajdują się w jednym ciągu (nie są względem siebie przesunięte).
Przy ul K** istnieją więc jednocześnie dwie rzeczywistości geodezyjne. Jedna z ulicą przesuniętą w stosunku do pierwotnych planów. Druga - tak jakby ulica byłą cały czas na starym miejscu. Można by to było potraktować jako ciekawostkę etnograficzna, gdyby nie dziwny stosunek instytucji państwowych do naszej nieruchomości, który zdaje się wskazywać, ze rzeczywistości geodezyjnej w której znajduje się nasza nieruchomość się po prostu nie uznaje. I to bez udzielenia jakichkolwiek wyjaśnień. Czyżbyśmy mieli więc do czynienia za sprzątaniem geodezyjnego bałaganu po cichu czyli przez "niezależna ocenę"?
Więcej o konsekwencjach uznania wyższości "niezależnej oceny" nad Konstytucją i takimi tam.
Na to, ze sprawa istnienia dwóch rzeczywistości w rejestrach geodezyjnych jest pewna niedogodnością świadczą również inne ślady swoistego "porządkowania". Oczywiście z wykorzystaniem "niezależnej oceny" (jakżeby inaczej) czyli mówiąc niekulturalnie po cichu i za plecami właścicieli. Pomimo iż ci ostatni w przypadku naszej nieruchomości byli zawsze dostępni, bo do momentu uniemożliwiania nam zamieszkania we własnym domu - właściciele, a przynajmniej ich część można było znaleźć zawsze na miejscu.
Nie przejmując się tym "niezależna ocena" szalała na naszej nieruchomości wprowadzając do różnych rejestrów dane nie tylko ściągnięte z sufitu, ale również w tak oczywisty sposób nieprawdziwe, że aż boli. Nie musimy przy tym chyba dodawać, że pochodzenie tych bzdurnych danych jest owiane gęstymi kłębami tajemnicy. A wszelkie próby przekonania, że jednak powinno się nam uchylić jej rąbka były zbywane z niekłamanym oburzeniem. Innymi słowy potraktowano nas tak jak zawsze gdy próbowaliśmy kwestionować "niezależna ocenę" - jak skrzyżowanie złodzieja z heretykiem w czasach Świętej Inkwizycji.
Na skutek tego, pomimo iż w księgach wieczystych jesteśmy ujawnieni jako właściciele nieruchomości, mamy akty notarialne jej zakupu i nawet klucze do niej - nie możemy się dowiedzieć ani dlaczego w ewidencji zmieniono kształt działki, kształt budynku i ustalono, że włada nią pary nieboszczyków, których zidentyfikowaliśmy jako byłych właścicieli sąsiedniej nieruchomości....
Wisienka na torcie "niezależnej oceny"
W naszej ocenie koronnym dowodem na to, że usiłuje się usunąć z ewidencji gruntów, budynków i lokali rzeczywistość geodezyjną w której istnieje nasza nieruchomość było wyciągnięcie przez Starostwo w trakcie tzw. modernizacji w roku 2002 z kapelusza działki drogowej 275a o powierzchni 232m2 należącej do państwa Łebkowskich.
Aby wyjaśnić o co chodzi musimy się znowu cofnąć w czasie do lat 1920-tych. W tym czasie, a konkretnie w roku 1923 państwo Łebkowscy na spółkę z państwem Rembertowicz kupili działkę 275, która natychmiast podzielono. Z dokumentów kilka lat późniejszych wynika, ze połówka państwa Łebkowskich otrzymała numer 275a. Spadkobiercy państwa Łebkowskich zbyli całą działkę w latach 1950-1955 na rzecz kolejnych właścicieli. Podpisanie aktu sprzedaży gruntu w tych czasach było skomplikowanym procesem. Szczególnie gdy część spadkobierców mieszkała za granicą, a część nie żyła. Konsekwencją tego jest bogata dokumentacja tej transakcji powstała z udziałem instytucji nie tylko krajowych.
Państwo Łebkowscy nie mogli więc być właścicielami nawet kawałka działki 275a w roku 2002, bo po pierwsze nie żyją i miało miejsce (jak rozumiemy) postępowanie spadkowe, a po drugie całość nieruchomości była wielokrotnie przedmiotem kolejnych udokumentowanych transakcji kupna-sprzedaży zawieranych przez ich następców prawnych. Smaczku dodaje fakt, że w części z tych transakcji strona był Skarb Państwa jako podmiot , któremu przysługiwało prawo pierwokupu i który raz z tego prawa skorzystał uzależniając zgodę na kolejny podział działki (na 275a/1 i 275a/2) od nieodpłatnego przekazania działki pod drogą, czyli w rzeczywistości geodezyjnej z 1968 roku - 80 m2.
Te nieszczęsne 80 m2 jest dowodem na to, ze w tym czasie ul K** była przesunięta o jakieś 4 m na północ. a ten fakt najwyraźniej nie pasuje "niezależnej ocenie", więc w 2002 roku wyciągnięto jak z kapelusza jakąś działkę 275a należąca rzekomo do państwa Łebkowskich o powierzchni ok 232m2 i wciśnięto ja w geodezyjną dziurę o wielkości 160m2, która powstała pomiędzy przesuniętą ulica K*** z rzeczywistości geodezyjnej w której znajduje się nasza nieruchomość (i wydzielona z niej sąsiednia działka), a rzeczywistością geodezyjna w której znajdują się działki historycznie sąsiednie (czyli w rzeczywistości w której ulica była w tym miejscu co jest od zawsze). I w ten sposób powiększono włości świętej pamięci państwa Łebkowskich tak by pasowały do koncepcji nie przesuniętej ulicy K**. Przy okazji produkując kolejne dokumenty, które nijak się maja do naszych dokumentujących 100 lat nie tylko własności, ale również władania nieruchomością przez właścicieli. Przypomnijmy, że źródło tych rewelacji sprzecznych z dobrze udokumentowaną historią wydaje się być najpilniej strzeżona tajemnica.
O korzyściach z umiejętności liczenia
Pomimo iż nasze dotychczasowe doświadczenie nie pozostawia nam zbyt wielu złudzeń co do poziomu kompetencji osób zatrudnianych w instytucjach państwowych, to musimy stanowczo stwierdzić, że jednak w żadnymi wypadku nie są oni pensjonariuszami wypuszczonymi z wariatkowa. Ponadto nawet w sytuacji najbardziej rozbuchanej korupcji trudno byłoby znaleźć kogoś kto podpisałby własnym nazwiskiem kompletną i ewidentna bzdurę za równoważność kilku landrynek (a nie widzimy możliwości wyższej stawki za naszą nieruchomość w przeliczeniu na jednego funkcjonariusza szczególnie przy takiej eskalacji jaką zafundowaliśmy).
Przez kilka lat szukaliśmy wiec niczym rasowe ogary tropu, który pozwoli wyjaśnić jak przekonano kilkuset zdrowych na umyśle osobników, że w ich "niezależnej ocenie" powinno się procesować sprawę tak jakby na miejscu naszej nieruchomości znajdowało się coś innego. Aż w końcu zaczęliśmy liczyć i ....... informacje zaczęły się składać niczym puzzle.
Na początek trochę historii
Aby wytłumaczyć o co chodzi cofnijmy się gdzieś na początek XX wieku, kiedy to w kilku etapach parcelowano na działki letniskowe majątek M. Generalnie zasada była taka, że w każdym etapie starano się parcelować działki na równe kawałki. W przypadku sąsiedztwa naszej nieruchomości były to parcele o wielkości ok 3500 m2 (wymiary podawano wtedy w łokciach) działki pod zabudowę oraz jakieś 232 m2 pod ulicą, przy czym każdy nabywca działki musiał nabyć jedno i drugie. Nie wiemy czy takie były wówczas obyczaje czy tez właściciele świeżo utworzonego letniska postanowili skapitalizować na popycie, ale praktycznie każdy szczęśliwy nabywca placu w miasteczku M. stawał się też właścicielem przylegającego do niego kawałka ulicy.
Z tymi kawałkami pod ulicą było potem różnie, na przykład poprzedni właściciele naszej działki (jeszcze przed podzieleniem jej na dwie części z których jedna do nas należy) dzieląc ją w roku 1968 oddali swój kawałek ulicy nieodpłatnie Skarbowi Państwa. Nigdy wcześniej jakoś nie zwróciliśmy jednak uwagi, że oddali tego kawałka za mało. Owszem przyszło nam do głowy, że 80m2 (które oddali) nie równa się ok 232m2 (które powinno być pod ulicą) jednak nie wyciągnęliśmy z tego żadnych wniosków. Po prostu pół wieku temu, lub dawniej przesunięto ulice o jakieś 4 m na północ. Wydawało nam się początkowo, że to zmurszała prehistoria nic więcej.
Zastanowiło nas tylko dlaczego Starostwo ma jakiś dziwny stosunek do wspomnianego dokumentu podziału. Niby go ma w swoich zasobach, ale zachowuje się tak jakby go nie uznawało. Początkowo nie byliśmy pewni co o tym myśleć i nie widzieliśmy powodu by to drążyć dalej.
Zmurszała historia okazuje się nie tak odległa
Dopiero przy okazji studiowania planów przebudowy ulicy K. spojrzeliśmy na problem kompleksowo i wyszło, że coś jest nie tak, bo historycznie sąsiadujące działki (czyli te, które sąsiadowały z nasza nieruchomością pierwotnie, przed dokonaniem wtórnych podziałów) niby zaczynają się i kończą w tej samej linii co nasza nieruchomość (i odłączona od niej w 1968 roku działka bezpośrednich sąsiadów), ale ich powierzchnia jest taka jakby pod ulicę oddano z nich nie 80m2 (jak to oddali nasi poprzednicy prawni), ale właśnie 232 m2 . Innymi słowy nasza działka w swoim historycznym kształcie (czyli z działką sąsiadów odłączoną od niej w 1968 roku) ma taką powierzchnię jakby ulica była przesunięta o ok 4m na północ, a historycznie sąsiednie działki tak jakby ulica była w swoim pierwotnym miejscu. I to pomimo iż wszystkie one znajdują się w jednym ciągu (nie są względem siebie przesunięte).
Przy ul K** istnieją więc jednocześnie dwie rzeczywistości geodezyjne. Jedna z ulicą przesuniętą w stosunku do pierwotnych planów. Druga - tak jakby ulica byłą cały czas na starym miejscu. Można by to było potraktować jako ciekawostkę etnograficzna, gdyby nie dziwny stosunek instytucji państwowych do naszej nieruchomości, który zdaje się wskazywać, ze rzeczywistości geodezyjnej w której znajduje się nasza nieruchomość się po prostu nie uznaje. I to bez udzielenia jakichkolwiek wyjaśnień. Czyżbyśmy mieli więc do czynienia za sprzątaniem geodezyjnego bałaganu po cichu czyli przez "niezależna ocenę"?
Więcej o konsekwencjach uznania wyższości "niezależnej oceny" nad Konstytucją i takimi tam.
Na to, ze sprawa istnienia dwóch rzeczywistości w rejestrach geodezyjnych jest pewna niedogodnością świadczą również inne ślady swoistego "porządkowania". Oczywiście z wykorzystaniem "niezależnej oceny" (jakżeby inaczej) czyli mówiąc niekulturalnie po cichu i za plecami właścicieli. Pomimo iż ci ostatni w przypadku naszej nieruchomości byli zawsze dostępni, bo do momentu uniemożliwiania nam zamieszkania we własnym domu - właściciele, a przynajmniej ich część można było znaleźć zawsze na miejscu.
Nie przejmując się tym "niezależna ocena" szalała na naszej nieruchomości wprowadzając do różnych rejestrów dane nie tylko ściągnięte z sufitu, ale również w tak oczywisty sposób nieprawdziwe, że aż boli. Nie musimy przy tym chyba dodawać, że pochodzenie tych bzdurnych danych jest owiane gęstymi kłębami tajemnicy. A wszelkie próby przekonania, że jednak powinno się nam uchylić jej rąbka były zbywane z niekłamanym oburzeniem. Innymi słowy potraktowano nas tak jak zawsze gdy próbowaliśmy kwestionować "niezależna ocenę" - jak skrzyżowanie złodzieja z heretykiem w czasach Świętej Inkwizycji.
Na skutek tego, pomimo iż w księgach wieczystych jesteśmy ujawnieni jako właściciele nieruchomości, mamy akty notarialne jej zakupu i nawet klucze do niej - nie możemy się dowiedzieć ani dlaczego w ewidencji zmieniono kształt działki, kształt budynku i ustalono, że włada nią pary nieboszczyków, których zidentyfikowaliśmy jako byłych właścicieli sąsiedniej nieruchomości....
Wisienka na torcie "niezależnej oceny"
W naszej ocenie koronnym dowodem na to, że usiłuje się usunąć z ewidencji gruntów, budynków i lokali rzeczywistość geodezyjną w której istnieje nasza nieruchomość było wyciągnięcie przez Starostwo w trakcie tzw. modernizacji w roku 2002 z kapelusza działki drogowej 275a o powierzchni 232m2 należącej do państwa Łebkowskich.
Aby wyjaśnić o co chodzi musimy się znowu cofnąć w czasie do lat 1920-tych. W tym czasie, a konkretnie w roku 1923 państwo Łebkowscy na spółkę z państwem Rembertowicz kupili działkę 275, która natychmiast podzielono. Z dokumentów kilka lat późniejszych wynika, ze połówka państwa Łebkowskich otrzymała numer 275a. Spadkobiercy państwa Łebkowskich zbyli całą działkę w latach 1950-1955 na rzecz kolejnych właścicieli. Podpisanie aktu sprzedaży gruntu w tych czasach było skomplikowanym procesem. Szczególnie gdy część spadkobierców mieszkała za granicą, a część nie żyła. Konsekwencją tego jest bogata dokumentacja tej transakcji powstała z udziałem instytucji nie tylko krajowych.
Państwo Łebkowscy nie mogli więc być właścicielami nawet kawałka działki 275a w roku 2002, bo po pierwsze nie żyją i miało miejsce (jak rozumiemy) postępowanie spadkowe, a po drugie całość nieruchomości była wielokrotnie przedmiotem kolejnych udokumentowanych transakcji kupna-sprzedaży zawieranych przez ich następców prawnych. Smaczku dodaje fakt, że w części z tych transakcji strona był Skarb Państwa jako podmiot , któremu przysługiwało prawo pierwokupu i który raz z tego prawa skorzystał uzależniając zgodę na kolejny podział działki (na 275a/1 i 275a/2) od nieodpłatnego przekazania działki pod drogą, czyli w rzeczywistości geodezyjnej z 1968 roku - 80 m2.
Te nieszczęsne 80 m2 jest dowodem na to, ze w tym czasie ul K** była przesunięta o jakieś 4 m na północ. a ten fakt najwyraźniej nie pasuje "niezależnej ocenie", więc w 2002 roku wyciągnięto jak z kapelusza jakąś działkę 275a należąca rzekomo do państwa Łebkowskich o powierzchni ok 232m2 i wciśnięto ja w geodezyjną dziurę o wielkości 160m2, która powstała pomiędzy przesuniętą ulica K*** z rzeczywistości geodezyjnej w której znajduje się nasza nieruchomość (i wydzielona z niej sąsiednia działka), a rzeczywistością geodezyjna w której znajdują się działki historycznie sąsiednie (czyli w rzeczywistości w której ulica była w tym miejscu co jest od zawsze). I w ten sposób powiększono włości świętej pamięci państwa Łebkowskich tak by pasowały do koncepcji nie przesuniętej ulicy K**. Przy okazji produkując kolejne dokumenty, które nijak się maja do naszych dokumentujących 100 lat nie tylko własności, ale również władania nieruchomością przez właścicieli. Przypomnijmy, że źródło tych rewelacji sprzecznych z dobrze udokumentowaną historią wydaje się być najpilniej strzeżona tajemnica.
I teraz zaczynają się prawdziwe schody...
Jak wspomnieliśmy nasza nieruchomość ma dobrze udokumentowaną prawie 100 letnia ciągłość nie tylko własności, ale również władania oraz dobrze zachowane księgi wieczyste. Nie jest to bynajmniej w miasteczku M zjawisko częste. Miasteczko M było przed wojna letniskiem. Oznacza to, piękne budowle jakim było ono zabudowane często były tylko domkami, jak byśmy to obecnie ujęli, weekendowo-wakacyjnymi lub pensjonatami. W latach komunistycznej zawieruchy to właśnie one były w pierwszym rzędzie uznawane za nadmierna przestrzeń mieszkalna, która "klasa robotnicza" miała prawo zaanektować na własne potrzeby. w latach 1980 - tych i 1990-tych zaczęło się porządkowanie tej zabagnionej sytuacji w sposób, który miał w teorii zabezpieczyć interesy właścicieli (lub raczej ich spadkobierców) i rozkwaterowanych w ich domach lub zajmujących je "na dziko" mieszkańców. Wytworzyło to specyficzna sytuacje w której ludzie, którzy mieli prawa własności otrzymane w spadku niejednokrotnie nie tylko swojej własności nie widzieli na oczy, ale być może nawet nie mieli pojęcia gdzie znajduje się miasteczko M. Natomiast zamieszkujący piękne (aczkolwiek często strasznie zdewastowane) wille lokatorzy nie mieli zielonego pojęcia gdzie są granice nieruchomości (niejednokrotnie nieogrodzonej), ani nawet kto ma do nich jakie prawa.
Wśród tego chaosu zdarzały się takie nieruchomości jak nasza z władającymi właścicielami, dopełniającymi wszelkich formalności czyli zostawiającymi za sobą ślad w dokumentacji w każdej niemalże instytucji i konsekwentnie prowadzonymi księgami wieczystymi. Wydaje się jednak, ze jest to raczej wyjątek niż reguła.
Wobec istnienia opisanego chaosu chyba nikogo nie zdziwi, jeżeli powiemy, że na pewno nieruchomości historycznie sąsiednie, a być może większość nieruchomości przy ul K*** nie znajdowała się w rekach władających właścicieli, tylko zostały później odzyskane, lub porządkowano ich sytuacje prawna w inny sposób. Powstaje jednak pytanie w oparciu o jakie dokumenty to robiono skoro nie uwzględniały one przesunięcia ulicy K** o ok 4m czyli były w sprzeczności z dokumentacja powstałą na skutek władania właścicieli sąsiedniej nieruchomości przez jej właścicieli? W każdym razie powstały chaos sprawia, ze czujemy w tym wszystkim rękę "niezależnej oceny".
...schody staja się coraz wyższe.....
Przyjęcie do wiadomości, ze dokumenty związane z nasza nieruchomością są prawdziwe (a są) ma więc poważne konsekwencje. Wiąże się z tym bowiem sprawdzenie w oparciu o jakie dokumenty porządkowany był stan prawny sąsiednich nieruchomości skoro wskazują one na inne położenie działek względem ulicy niż nasza nieruchomość, która -podkreślmy to raz jeszcze - ma nie tylko dobrze udokumentowana historię własności, ale również dekady władania nią przez właścicieli.
Gdy się przyjrzymy mapce geodezyjnej ul K** to łatwo zauważyć, że poza nasza nieruchomością jest jeszcze dosłownie kilka miejsc, w których mapka geodezyjna odzwierciedla przesunięcie ulicy, ale w przypadku większości nieruchomości nie - skala nieprawidłowości może być potencjalnie znaczna.
Takich spraw jak nasza jest w miasteczku M** pewna ilość. Wiemy o co najmniej kilku osobach, które podobnie jak my maja stos dokumentów potwierdzających istnienie jakiejś rzeczywistości geodezyjnej, której instytucje powiatu g*** nie chcą uznać, bez podjęcia nawet próby jawnego wyjaśnienia o co chodzi.
Jaka więc jest skala tego zjawiska w które niechcący wdepnęliśmy? I skąd wynika strach przed należnym i jawnym zbadaniem dlaczego dokumenty powstałe dla nieruchomości będących w zasadzie zawsze w rekach właścicieli nie pasują do "ustaleń" dokonywanych w trakcie ustaleń i uzgodnień (w tym sadowych) na podstawie których skonstruowano mapę geodezyjna miejscowości?
.... i jeszcze wyższe.......
Czy możliwe jest aby Urząd Miasta nie zauważył, ze ul K** została przemieszczona o jakieś 4 m jeszcze przed 1968 rokiem? Porozważajmy sobie teoretycznie. Budynek Urzędu Miasta mieści się w tym samym kwartale co nasza nieruchomość. Na rogu ulicy K**. jest kolejna nieruchomość będąca własnością gminy (w której mieściło/mieści się muzeum), poza tym Urząd Miasta miał w zarządzie szereg nieruchomości przy ulicy K**. w tym nieruchomość na historycznie sąsiedniej działce (odnośnie czego dostał amnezji) . Teoretycznie nie wydaje się więc być możliwe, że niczego nie zauważył.
Teoria teorią, ale Urząd Miasta nie jest w stanie nawet potwierdzić, ze zarządzał nieruchomością na której wykonywał prace remontowe, którymi obciążył jej hipotekę..... Nie chce również wykluczyć lokatorów na nieruchomości na której ich nigdy nie było, ani potwierdzić lokatorów na nieruchomości na której z pewnością byli. Wydaje się więc, że bałagan panujący w zasobach Urzędu Miasta sprawił, że utracił on kontakt z jakakolwiek rzeczywistością. I to nie tylko historyczna.
Dla przykładu, zetknęliśmy się nawet z przypadkiem w którym Urząd Miasta stara się udowodnić, ze ulica nie jest ulicą, a ulicą jest rów melioracyjny oraz ulicą która samoczynnie zmieniła lokalizację oraz porosła lasem. Przypadek naszej nieruchomości nie wydaje się więc być ani jakiś specjalnie oryginalny, ani ekstremalny.
Przy takim bałaganie w rejestrach Urzędu Miasta dotyczących nieruchomości nie do końca rozumiemy dlaczego ktokolwiek jeszcze uważa tą instytucje za źródło wiarygodnych informacji w kwestiach jakichkolwiek nieruchomości. Tym niemniej jak opisaliśmy (tutaj) dostarczone przez niego dokumenty o cokolwiek wątpliwej wartości dowodowej są wystarczające aby zmienić zapisy w powiatowej ewidencji gruntów czy dla zasiedzenia nieruchomości (uznania praw właścicielskich po wykazaniu, że się nią włada przez kilkadziesiąt lat) w tutejszym sądzie rejonowym.
Daje to przedsmak tego czego można oczekiwać gdy zacznie się sprawdzać dlaczego nieruchomości w miasteczku M**, których stan prawny ustalano po 1989 roku odzwierciedlają inną rzeczywistość geodezyjną niż ta, które pokazują dokumenty dotyczące nieruchomości z udokumentowaną historią władania i własności za prawie 100 lat.
.....i dochodzimy do kwintesencji absurdu.
Kwintesencją absurdu jest przejmowanie działek drogowych z art 98 ustawy o gospodarce nieruchomościami. Według zapisów ustawy artykuł ten ma zastosowanie w sytuacji gdy powstają nowe drogi publiczne, lub gmina przejmuje jakąś drogę prywatną. Zachodzi wówczas konieczność wykupu części prywatnego gruntu pod ta drogę.
W przypadku istniejących dróg publicznych, które na skutek historycznej zawieruchy znalazły się na gruncie prywatnym zastosowanie maja inne ustawy. Sprawa została uregulowana przez art 73 ustawy z dnia 13.10.1998r
Tym niemniej Urzędowi Miasta zdarza się przejmować z art 98 ustawy o gospodarce nieruchomościami kawałki już istniejących dróg. Udokumentowaliśmy taki przypadek właśnie przy ul K** ( co nas zresztą już specjalnie nie zdziwiło). Tym niemniej aby takiej sztuczki dokonać trzeba założyć, że w miejscu istniejącej drogi publicznej nie ma drogi publicznej. To znaczy trzeba uznać, ze nieprawda jest nie tylko to co oczy widzą, ale również uznać, za nieprawdę rejestry geodezyjne, a niejednokrotnie również księgi wieczyste, które ten kawałek gruntu opisują jako drogę. Innymi słowy każdy przypadek przejęcia istniejącej od dawna drogi publicznej z art 98 ustawy o gospodarce nieruchomościami jest analogicznym przypadkiem do tego co nas spotyka, czyli nieuznawania istniejącej rzeczywistości, ani opisujących ją rejestrów za coś wiarygodnego. Czyli mówiąc jeszcze prościej jest przypadkiem kreowania alternatywnej rzeczywistości będącej w sprzeczności z istniejącym i dobrze udokumentowanym stanem faktycznym.
O ile w przypadku naszej nieruchomości możemy jeszcze szukać jakiegoś qui pro quo to w przypadku dróg publicznych jakoś trudno nam dostrzec okoliczności w których Urząd Miasta nie zdawałby sobie sprawy z tego, że przerysowuje dobrze udokumentowaną rzeczywistość.
Jak wspomnieliśmy nasza nieruchomość ma dobrze udokumentowaną prawie 100 letnia ciągłość nie tylko własności, ale również władania oraz dobrze zachowane księgi wieczyste. Nie jest to bynajmniej w miasteczku M zjawisko częste. Miasteczko M było przed wojna letniskiem. Oznacza to, piękne budowle jakim było ono zabudowane często były tylko domkami, jak byśmy to obecnie ujęli, weekendowo-wakacyjnymi lub pensjonatami. W latach komunistycznej zawieruchy to właśnie one były w pierwszym rzędzie uznawane za nadmierna przestrzeń mieszkalna, która "klasa robotnicza" miała prawo zaanektować na własne potrzeby. w latach 1980 - tych i 1990-tych zaczęło się porządkowanie tej zabagnionej sytuacji w sposób, który miał w teorii zabezpieczyć interesy właścicieli (lub raczej ich spadkobierców) i rozkwaterowanych w ich domach lub zajmujących je "na dziko" mieszkańców. Wytworzyło to specyficzna sytuacje w której ludzie, którzy mieli prawa własności otrzymane w spadku niejednokrotnie nie tylko swojej własności nie widzieli na oczy, ale być może nawet nie mieli pojęcia gdzie znajduje się miasteczko M. Natomiast zamieszkujący piękne (aczkolwiek często strasznie zdewastowane) wille lokatorzy nie mieli zielonego pojęcia gdzie są granice nieruchomości (niejednokrotnie nieogrodzonej), ani nawet kto ma do nich jakie prawa.
Wśród tego chaosu zdarzały się takie nieruchomości jak nasza z władającymi właścicielami, dopełniającymi wszelkich formalności czyli zostawiającymi za sobą ślad w dokumentacji w każdej niemalże instytucji i konsekwentnie prowadzonymi księgami wieczystymi. Wydaje się jednak, ze jest to raczej wyjątek niż reguła.
Wobec istnienia opisanego chaosu chyba nikogo nie zdziwi, jeżeli powiemy, że na pewno nieruchomości historycznie sąsiednie, a być może większość nieruchomości przy ul K*** nie znajdowała się w rekach władających właścicieli, tylko zostały później odzyskane, lub porządkowano ich sytuacje prawna w inny sposób. Powstaje jednak pytanie w oparciu o jakie dokumenty to robiono skoro nie uwzględniały one przesunięcia ulicy K** o ok 4m czyli były w sprzeczności z dokumentacja powstałą na skutek władania właścicieli sąsiedniej nieruchomości przez jej właścicieli? W każdym razie powstały chaos sprawia, ze czujemy w tym wszystkim rękę "niezależnej oceny".
...schody staja się coraz wyższe.....
Przyjęcie do wiadomości, ze dokumenty związane z nasza nieruchomością są prawdziwe (a są) ma więc poważne konsekwencje. Wiąże się z tym bowiem sprawdzenie w oparciu o jakie dokumenty porządkowany był stan prawny sąsiednich nieruchomości skoro wskazują one na inne położenie działek względem ulicy niż nasza nieruchomość, która -podkreślmy to raz jeszcze - ma nie tylko dobrze udokumentowana historię własności, ale również dekady władania nią przez właścicieli.
Gdy się przyjrzymy mapce geodezyjnej ul K** to łatwo zauważyć, że poza nasza nieruchomością jest jeszcze dosłownie kilka miejsc, w których mapka geodezyjna odzwierciedla przesunięcie ulicy, ale w przypadku większości nieruchomości nie - skala nieprawidłowości może być potencjalnie znaczna.
Takich spraw jak nasza jest w miasteczku M** pewna ilość. Wiemy o co najmniej kilku osobach, które podobnie jak my maja stos dokumentów potwierdzających istnienie jakiejś rzeczywistości geodezyjnej, której instytucje powiatu g*** nie chcą uznać, bez podjęcia nawet próby jawnego wyjaśnienia o co chodzi.
Jaka więc jest skala tego zjawiska w które niechcący wdepnęliśmy? I skąd wynika strach przed należnym i jawnym zbadaniem dlaczego dokumenty powstałe dla nieruchomości będących w zasadzie zawsze w rekach właścicieli nie pasują do "ustaleń" dokonywanych w trakcie ustaleń i uzgodnień (w tym sadowych) na podstawie których skonstruowano mapę geodezyjna miejscowości?
.... i jeszcze wyższe.......
Czy możliwe jest aby Urząd Miasta nie zauważył, ze ul K** została przemieszczona o jakieś 4 m jeszcze przed 1968 rokiem? Porozważajmy sobie teoretycznie. Budynek Urzędu Miasta mieści się w tym samym kwartale co nasza nieruchomość. Na rogu ulicy K**. jest kolejna nieruchomość będąca własnością gminy (w której mieściło/mieści się muzeum), poza tym Urząd Miasta miał w zarządzie szereg nieruchomości przy ulicy K**. w tym nieruchomość na historycznie sąsiedniej działce (odnośnie czego dostał amnezji) . Teoretycznie nie wydaje się więc być możliwe, że niczego nie zauważył.
Teoria teorią, ale Urząd Miasta nie jest w stanie nawet potwierdzić, ze zarządzał nieruchomością na której wykonywał prace remontowe, którymi obciążył jej hipotekę..... Nie chce również wykluczyć lokatorów na nieruchomości na której ich nigdy nie było, ani potwierdzić lokatorów na nieruchomości na której z pewnością byli. Wydaje się więc, że bałagan panujący w zasobach Urzędu Miasta sprawił, że utracił on kontakt z jakakolwiek rzeczywistością. I to nie tylko historyczna.
Dla przykładu, zetknęliśmy się nawet z przypadkiem w którym Urząd Miasta stara się udowodnić, ze ulica nie jest ulicą, a ulicą jest rów melioracyjny oraz ulicą która samoczynnie zmieniła lokalizację oraz porosła lasem. Przypadek naszej nieruchomości nie wydaje się więc być ani jakiś specjalnie oryginalny, ani ekstremalny.
Przy takim bałaganie w rejestrach Urzędu Miasta dotyczących nieruchomości nie do końca rozumiemy dlaczego ktokolwiek jeszcze uważa tą instytucje za źródło wiarygodnych informacji w kwestiach jakichkolwiek nieruchomości. Tym niemniej jak opisaliśmy (tutaj) dostarczone przez niego dokumenty o cokolwiek wątpliwej wartości dowodowej są wystarczające aby zmienić zapisy w powiatowej ewidencji gruntów czy dla zasiedzenia nieruchomości (uznania praw właścicielskich po wykazaniu, że się nią włada przez kilkadziesiąt lat) w tutejszym sądzie rejonowym.
Daje to przedsmak tego czego można oczekiwać gdy zacznie się sprawdzać dlaczego nieruchomości w miasteczku M**, których stan prawny ustalano po 1989 roku odzwierciedlają inną rzeczywistość geodezyjną niż ta, które pokazują dokumenty dotyczące nieruchomości z udokumentowaną historią władania i własności za prawie 100 lat.
.....i dochodzimy do kwintesencji absurdu.
Kwintesencją absurdu jest przejmowanie działek drogowych z art 98 ustawy o gospodarce nieruchomościami. Według zapisów ustawy artykuł ten ma zastosowanie w sytuacji gdy powstają nowe drogi publiczne, lub gmina przejmuje jakąś drogę prywatną. Zachodzi wówczas konieczność wykupu części prywatnego gruntu pod ta drogę.
W przypadku istniejących dróg publicznych, które na skutek historycznej zawieruchy znalazły się na gruncie prywatnym zastosowanie maja inne ustawy. Sprawa została uregulowana przez art 73 ustawy z dnia 13.10.1998r
Tym niemniej Urzędowi Miasta zdarza się przejmować z art 98 ustawy o gospodarce nieruchomościami kawałki już istniejących dróg. Udokumentowaliśmy taki przypadek właśnie przy ul K** ( co nas zresztą już specjalnie nie zdziwiło). Tym niemniej aby takiej sztuczki dokonać trzeba założyć, że w miejscu istniejącej drogi publicznej nie ma drogi publicznej. To znaczy trzeba uznać, ze nieprawda jest nie tylko to co oczy widzą, ale również uznać, za nieprawdę rejestry geodezyjne, a niejednokrotnie również księgi wieczyste, które ten kawałek gruntu opisują jako drogę. Innymi słowy każdy przypadek przejęcia istniejącej od dawna drogi publicznej z art 98 ustawy o gospodarce nieruchomościami jest analogicznym przypadkiem do tego co nas spotyka, czyli nieuznawania istniejącej rzeczywistości, ani opisujących ją rejestrów za coś wiarygodnego. Czyli mówiąc jeszcze prościej jest przypadkiem kreowania alternatywnej rzeczywistości będącej w sprzeczności z istniejącym i dobrze udokumentowanym stanem faktycznym.
O ile w przypadku naszej nieruchomości możemy jeszcze szukać jakiegoś qui pro quo to w przypadku dróg publicznych jakoś trudno nam dostrzec okoliczności w których Urząd Miasta nie zdawałby sobie sprawy z tego, że przerysowuje dobrze udokumentowaną rzeczywistość.
III Podsumowanie
Nadal nie możemy co prawda wykluczyć, że sprawa naszej nieruchomości ma charakter indywidualny. To znaczy, że na niewyobrażalny wręcz bałaganie polanym "niezależna oceną" postanowił skapitalizować ktoś o bardzo krótkim rozumku, ktoś kto w zdolności okręcania niezbyt kompetentnych blondasów płci obojga (umiejętność posiadająca obecnie mądrze brzmiąca nazwę - socjotechnika) dorównuje a nawet przewyższa samego Kevina Mitnicka. Jeżeli strzępy plotek do nas dochodzące są jakąś wskazówka to według tego geniusza socjotechniki jesteśmy kosmitami na usługach mafii którzy podstępnie wdarli się do stojącego na naszej nieruchomości Taj - Mahal, przebudowali go żeby wyglądał na zwykły domek oraz wywalili brutalnie jakiś tłum lokatorów z czego część niepełnosprawnych (jak się zdaje umysłowo). Nie jesteśmy pewni czy nie zżarliśmy jeszcze po drodze bursztynowej komnaty, która była schowana w piwnicy myląc ją z suszonym bigosem.
W naszym podsumowaniu krążących plotek nie uwzględniliśmy jeszcze tego, ze przynajmniej jeden nieistniejący lokator zajmował nieistniejący lokal, a my (lub nasza nieokreślona rodzina) zmusiła go do podpisania jakiegoś cyrografu, ale tych bzdur już nie jesteśmy w stanie do niczego dopasować.
Nie można jednak wykluczyć, ze dochodzące do nas plotki albo źle zrozumieliśmy, albo są wierutna bzdurą, a to by oznaczało, że cały aparat państwowy zawiesza nie tyle czar utalentowanego socjotechnika, lecz krótka i zwięzła informacja, że jeżeli nasze dokumenty są prawdziwe to "papiery" na podstawie których ustalono stan prawny na prawie wszystkich pozostałych nieruchomościach na ulicy K** to fejk. No cóż jak się ma taka historie do opowiedzenia to nie potrzebne już są wyjątkowe zdolności. Wystarczy tylko autorytet np. piastowanego urzędu. Oczywiście tylko w sytuacji gdy w instytucjach państwowych siedzi kwicząca cienkim głosikiem głupota, która nie mając zdolności rozumienia dokumentów jest zmuszona do procesowania spraw w oparciu o to co ktoś jej tam przez telefon powie.
Jeżeli jednak nie mamy do czynienia z pojedynczym socjotechnikiem w typie Kevina Mitnicka - to sprawa naprawdę jest poważna. Bowiem wówczas mielibyśmy do czynienia z trwającą latami nieoficjalną procedurą "unieważniania" niemożliwych do podważenia w jawnym procesie praw własności - tylko i wyłącznie dlatego, że związana z nimi dokumentacja pokazuje jak bardzo wadliwy jest proces "ustaleń" oparty o "niezależna ocenę".
Sprawę badamy dalej....
Nadal nie możemy co prawda wykluczyć, że sprawa naszej nieruchomości ma charakter indywidualny. To znaczy, że na niewyobrażalny wręcz bałaganie polanym "niezależna oceną" postanowił skapitalizować ktoś o bardzo krótkim rozumku, ktoś kto w zdolności okręcania niezbyt kompetentnych blondasów płci obojga (umiejętność posiadająca obecnie mądrze brzmiąca nazwę - socjotechnika) dorównuje a nawet przewyższa samego Kevina Mitnicka. Jeżeli strzępy plotek do nas dochodzące są jakąś wskazówka to według tego geniusza socjotechniki jesteśmy kosmitami na usługach mafii którzy podstępnie wdarli się do stojącego na naszej nieruchomości Taj - Mahal, przebudowali go żeby wyglądał na zwykły domek oraz wywalili brutalnie jakiś tłum lokatorów z czego część niepełnosprawnych (jak się zdaje umysłowo). Nie jesteśmy pewni czy nie zżarliśmy jeszcze po drodze bursztynowej komnaty, która była schowana w piwnicy myląc ją z suszonym bigosem.
W naszym podsumowaniu krążących plotek nie uwzględniliśmy jeszcze tego, ze przynajmniej jeden nieistniejący lokator zajmował nieistniejący lokal, a my (lub nasza nieokreślona rodzina) zmusiła go do podpisania jakiegoś cyrografu, ale tych bzdur już nie jesteśmy w stanie do niczego dopasować.
Nie można jednak wykluczyć, ze dochodzące do nas plotki albo źle zrozumieliśmy, albo są wierutna bzdurą, a to by oznaczało, że cały aparat państwowy zawiesza nie tyle czar utalentowanego socjotechnika, lecz krótka i zwięzła informacja, że jeżeli nasze dokumenty są prawdziwe to "papiery" na podstawie których ustalono stan prawny na prawie wszystkich pozostałych nieruchomościach na ulicy K** to fejk. No cóż jak się ma taka historie do opowiedzenia to nie potrzebne już są wyjątkowe zdolności. Wystarczy tylko autorytet np. piastowanego urzędu. Oczywiście tylko w sytuacji gdy w instytucjach państwowych siedzi kwicząca cienkim głosikiem głupota, która nie mając zdolności rozumienia dokumentów jest zmuszona do procesowania spraw w oparciu o to co ktoś jej tam przez telefon powie.
Jeżeli jednak nie mamy do czynienia z pojedynczym socjotechnikiem w typie Kevina Mitnicka - to sprawa naprawdę jest poważna. Bowiem wówczas mielibyśmy do czynienia z trwającą latami nieoficjalną procedurą "unieważniania" niemożliwych do podważenia w jawnym procesie praw własności - tylko i wyłącznie dlatego, że związana z nimi dokumentacja pokazuje jak bardzo wadliwy jest proces "ustaleń" oparty o "niezależna ocenę".
Sprawę badamy dalej....
Dziennik pierwszy (pisany przed 08-2012) |
Dziennik drugi (pisany po 08-2012). |
Dziennik trzeci (pisany po 04-2014). |
Dziennik czwarty (pisany po 03-2015). |
Dziennik piąty (pisany po 01-2016). |